Zrzędność i przekora: Festi(b)ale II
Pytają Wiesława Michnikowskiego: „Wiesiu, dokąd się w tym roku wybierasz na wakacje?”. A Michnikowski: „Najbliżej mam na balkon”…
Bardzo mi ten żarcik znakomitego aktora przypadł do gustu i uznałbym go za swój, gdyby nie to, że nie mam balkonu. Może dlatego przez tyle lat prowadziłem się niestatecznie, szukając szczęścia z dala od domu i urządzając sobie nieustające wakacje pod pozorem uczestnictwa w tak zwanym życiu teatralnym. Czasami ułuda życia teatralnego krzyżowała się z życiem prawdziwym, choć i to ostatnie z dzisiejszej perspektywy jawi mi się jak sen jaki złoty…
Na przykład kiedyś w Opolu ni z tego, ni z owego zniknął Jerzy Koenig. Na przedstawienie jeszcze się stawił – zresztą przewodniczył jury – ale do klubu festiwalowego już nie dotarł, co było do niego niepodobne. Troszkę się niepokoiłem losem mojego mentora, więc wróciwszy do sławnego hotelu Opole, zagadnąłem recepcjonistę, czy pan Koenig jest u siebie. Ale recepcjonista wprawił mnie w niebotyczne zdumienie: „Pan Koenig – odparł – wrócił po przedstawieniu, kazał zamówić taksówkę i pojechał do Warszawy”.
Następnego dnia tuż przed wieczornym przedstawieniem pod Teatr Kochanowskiego podjechało warszawskie radio taxi. Wysiadł Koenig. Przywitaliśmy się, jak gdyby nigdy nic – Jurek milczał i wyraźnie nie kwapił się do wyjaśnień. Nie wytrzymałem i spytałem, czy coś się stało. On swoim zwyczajem podniósł wysoko brwi i z charakterystycznym cmoknięciem języka powiedział: „Słuchaj, musiałem porozmawiać z żoną…”.
Za pierwszych wizyt na festiwalu w Kaliszu mieszkałem w starym hotelu Europa, przy pryncypalnej ulicy. Niedawno dowiedziałem się, że przed wojną właścicielem Europy był jakoby mąż kochanki mojego dziadka. Domniemany owoc tego romansu znałem w dzieciństwie i zwracałem się do niego „ciociu”. Ciocia miała w Kaliszu zakład fryzjerski.
Europę okupowaliśmy jako „tygrysy Wanata”. Około piątej rano chodziliśmy gromadnie pod przewodnictwem Andrzeja (kaliszanina z urodzenia) witać poranek w sławnym miejscowym parku. Nuciliśmy rzecz jasna piosenkę Przybory i Wasowskiego Nad Prosną („Jak dobrze jest wiosną podumać nad Prosną”), a Prosna płynęła nam u nóg. Wszystko to było oszałamiające i my byliśmy oszołomieni – nigdy w życiu nie widziałem tylu drzew, które o świcie zdawały się dwoić i troić w oczach. Wskutek majowego oszołomienia jesienią owego 1985 roku stanąłem, jak to się kiedyś mówiło, na ślubnym kobiercu.
Festiwale teatralne łączyły, festiwale teatralne dzieliły, stwarzały też szansę na skok w bok. Za którymś pobytem w Kaliszu mieszkałem przez ścianę z wybitną aktorką, którą nie tylko cenię, ale i prywatnie bardzo lubię, choć od lat uchodzi za osobę konfliktową i kontrowersyjną w sądach. Aktorka pracowała w jury, a ja byłem chyba wydelegowany z „Teatru” jako festiwalowy sprawozdawca. Jednej nocy obudziły mnie furiackie krzyki i łomotanie do drzwi – nie moich, lecz mojej sąsiadki. Wyjrzałem, a to przybyły nieoczekiwanie mąż aktorki, sam również znany aktor, w szale zazdrości dobijał się do żony, najwyraźniej podejrzewając, że zastał ją w sytuacji in flagranti. Męża znałem, był moim kolegą z pracy, tj. ze Szkoły Teatralnej, ale nie odważyłem się interweniować, bo ten skądinąd łagodny człowiek miał mord w oczach. Interweniowała obsługa hotelu, której udało się go okiełznać. Małżeństwo wkrótce się rozpadło.
W tymże Kaliszu zszedłem kiedyś na bardzo wczesne śniadanie, bo porannym pociągiem wracałem do Warszawy. Siedziałem sam w pustej sali, gdy nagle zjawił się jeden z moich ulubionych aktorów – wtedy młodego pokolenia, ale już ojciec dzieciom. Sprawiał wrażenie zrezygnowanego i smutnego, jednak gdy mnie zobaczył, nieco się ożywił, podszedł i z krakowską intonacją zapytał: „Ty, nie wisz czasem, gdzie by tu jaką dupę znaleźć?”.
W 1991 roku bawiłem w Toruniu na I Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Kontakt. Czasownika „bawić” używam tu zgodnie z życzeniem Norwida, aby odpowiednie dać rzeczy słowo. Którejś nocy życie festiwalowe przeniosło się do mojego pokoju hotelowego. Stałe towarzystwo zasilili rosyjscy aktorzy ze słynnego Studia Czełowiek, więc wczesny majowy świt zastał nas na tak zwanych rozmowach istotnych, czyli bajdurzeniu „pa duszam”. Nagle w tym ogólnym zaczadzeniu uzmysłowiłem sobie, że tego dnia, który oto właśnie tak malowniczo wstaje nad Toruniem, mam przed warszawskim sądem drugą sprawę rozwodową – w samo południe.
Tak jak stałem – w sfatygowanych dżinsach, T-shircie i trampkach – rzuciłem się do taksówki i pojechałem na dworzec. W pociągu się zdrzemnąłem, w barku naprzeciwko sądów podniosłem poziom inteligencji i udałem się na rozprawę, która miała zakończyć się orzeczeniem o rozwodzie. Pod salą zastałem adwokata mojej prawie-już-byłej żony, który oświadczył, że ma wszelkie pełnomocnictwa i to z nim będę się rozwodził, ponieważ powódka (ja, ma się rozumieć, byłem pozwanym) przebywa w USA i nie ma czasu na głupoty. Ironię tego faktu do dziś bardzo sobie cenię…
Pani sędzia, gdy już stanąłem przed jej majestatem, na mój widok zaniemówiła i zdawało się, że na zawsze pozostanie w stanie bliskim katalepsji, wobec czego nigdy nie wyda orzeczenia. Rzeczywiście, musiałem się prezentować cokolwiek rockandrollowo, już nie mówiąc o tym, że jak ów jesiotr z Mistrza i Małgorzaty byłem drugiej świeżości.
Na szczęście szok minął i opuściłem gmach sądu jako tak zwany kawaler z odzysku. Pognałem na Centralny i pierwszym pociągiem wróciłem do Torunia, gdzie zdążyłem akurat na spektakl Andrzeja Worona i jego Teatru Kreatur z Berlina. Były to Sklepy cynamonowe według Brunona Schulza, grane w jakiejś hali sportowej i dziwnie podobne do przedstawień Tadeusza Kantora i Janusza Wiśniewskiego. Co zresztą mało mnie obchodziło, ponieważ w trakcie spektaklu zajęty byłem przyjmowaniem gratulacji oraz organizowaniem rozwodowego przyjęcia. Ze wstydem przyznaję, że moja nadpobudliwa aktywność mogła rozpraszać publiczność i przeszkadzać grającym artystom. No, ale i oni w końcu mieli swoją satysfakcję – dostali trzecią nagrodę. Przyłożyłem do werdyktu rękę, przynajmniej formalnie, bo właśnie sobie przypomniałem, że byłem jurorem.
16-02-2015