Zrzędność i przekora: Jestem z miasta
Lekturę „Dialogu” zaczynam od felietonu Tadeusza Nyczka – zdarza się, że na nim kończę, jeśli numer jest szczególnie „postny”, to znaczy poświęcony zjawiskom, których nazwy zaczynają się od przedrostka post-. Nieporównanie bardziej odpowiadają mi przedrostki pre-, pra-, arche- i paleo-, więc nad „Dialog” przedkładam „Pamiętnik Teatralny”, choć ten periodyk nie ma takiego autora, jak Nyczek. Nobody`s perfect.
Tadeusza podziwiam od zawsze; po trzydziestu paru latach mogę się przyznać, że rozpoczynając swoje terminowanie w zawodzie, wczytywałem się w jego teksty zazdrośnie, a może nawet próbowałem raz czy drugi naśladować jego styl. Poznaliśmy się w stanie wojennym na tajnym posiedzeniu w Podkowie Leśnej u Piotra Mitznera; chcieliśmy, o ile pamiętam, założyć podziemne pismo teatralne. Od tamtej pory Tadeusza już nie tylko podziwiam, lecz także bardzo, ale to bardzo lubię; podkreślam to, bo my, w naszym środowisku, przeważnie jesteśmy „takie przyjaciele, co się nie lubią”…
Felieton, który „Dialog” opublikował w numerze grudniowym z zeszłego roku, opowiada o reakcji zaprzyjaźnionego scenografa, który – dowiedziawszy się, że Nyczek jest kierownikiem literackim Teatru Ateneum – „prychnął lekceważąco: ach, znowu ten mieszczański teatr!”.
Nyczkowi, który za młodu związany był z kontrkulturą i teatrem studenckim, uwaga scenografa dała asumpt do rozważań nad paradoksami dziejów teatru zwanego mieszczańskim, a zwłaszcza jego osobliwych niekiedy relacji z teatrami awangardowymi i alternatywnymi. Kluczowe zdania felietonu brzmią: „stara wojna awangardy z mieszczańskością trwa nadal, choć mam wrażenie, że dziś to wojna dosyć dziwna i mocno dwuznaczna. Bo oto »mieszczańskość« zwalczają twórcy pracujący w instytucjach najzupełniej mieszczańskich… Skądinąd zdający się nie zauważać tej dwuznaczności. Takiej choćby, że odrzucając z pogardą miazmaty mieszczańskości, czerpią z ich zasobów bez najmniejszego zakłopotania”.
Nie chcę tu podejmować dyskusji o tradycji mieszczańskiej i jej przejawach – czy krytyce – w rodzimych dziełach literackich i teatralnych. Poprzestanę tylko na tym, że mieszczaństwo i mieszczańskość nie budzą we mnie wstrętu, żałuję jedynie, że za kulturowych przodków mam Dulskich i Młodziaków, a nie Forsyte`ów i Buddenbrooków.
Interesuje mnie co innego: cykliczność, z jaką powracają w naszej publicystyce różne dyżurne tematy. Akurat świeżo po lekturze Nyczka wertowałem felietony Zygmunta Hübnera z tomu Loki na łysinie – mam je zawsze w zasięgu ręki, stanowią bowiem dla mnie miarę (ale nie Miernik!) rzeczy oraz źródło nieustającej inspiracji. Równo trzydzieści lat temu, także na łamach „Dialogu”, Hübner ogłosił felieton pt. Teatr mieszczański – proszę bardzo!. W istocie dotyka w nim podobnych spraw, co Nyczek. W opinii Hübnera przymiotnik „mieszczański” to słowo młot: służy wyłącznie do tego, żeby adherenta zdzielić tak, żeby już się nie podniósł; skutecznie zamyka wszelką dyskusję.
Pozwala sobie też Hübner zadać pytanie, które należy do gatunku morderczych, zwłaszcza gdy pamięta się kolejne dyrekcje teatralne autora: „A co to niby za obraza powiedzieć o teatrze, że jest mieszczański? Jaki ma być: chłopski?”.
I dalej: „Teatr działa tam, gdzie jest publiczność, publiczność zaś jest w miastach. Jest więc z natury rzeczy sztuką dla mieszczan”.
Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o moich przygodach z Gardzienicami. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych interesowało mnie to, co robią i, choć daleki jestem od ludomanii, bywałem częstym gościem w ich chudobie pod Lublinem. Owszem, podziwiałem walory czysto artystyczne spektakli, zwłaszcza Awwakuma, ale natchnione bajdurzenie o źródłach i ekologii teatru – skądinąd czarujące – przypominało mi pochwałę ogrodu angielskiego: niby zalecającego się naturalnością czy nawet dzikością, a w istocie opartego na wyrafinowanym założeniu krajobrazowym; autentyczność uzyskana drogą zwielokrotnienia sztuczności.
Niemniej jednak lubiłem w Gardzienicach bywać, co nie znaczy, że uczestniczyłem w ichniejszych obrzędach. Raz tylko, zimową porą, dałem się namówić na jakąś wieczorną „wyprawę” przez zasypane śniegiem pola czy pastwiska. Zgodnie z poleceniem dyrektora Staniewskiego miałem podziwiać rozgwieżdżone niebo – istotnie w mroźnym przejrzystym powietrzu prezentowało się pięknie; na tyle pięknie, że z zachwytu omal nie wpadłem do bystro płynącej, mimo tęgiego mrozu, rzeczki, przechodząc przez wąską, oblodzoną kładkę. Na koniec trafiłem do chaty, w której odbywało się tak zwane zgromadzenie, czyli muzykowanie i śpiewanie z udziałem ludności tubylczej.
Letnią porą, gdy praktykująca w Gardzienicach młodzież zganiana była z łóżek, żeby powitać wschód słońca, ja – bezczelnie korzystając z praw gościa, a na dodatek redaktora – przewracałem się na drugi bok. Nie chodziłem też bosymi stopami po porannej rosie ani nie obejmowałem się z drzewami.
Późną nocą, gdy umęczeni czystością i prohibicją entuzjaści gardzienickiego eksperymentu zapadali w ciężki sen, do mojego pokoiku pukał któryś z aktorów i szeptem mówił: „Włodek prosi”. Udawałem się tedy przed oblicze Włodzimierza Staniewskiego, którego zastawałem w asyście ścisłego zespołu, siedzącego za apetycznie zastawionym stołem. Rozczarowałby się jednak ten, kto by spodziewał się bimbru, smalcu i kwaszonych ogórków, tych podstawowych składników ludowej i ekologicznej diety. Tutaj też obowiązywała zasada angielskiego ogrodu.
Jest prawem felietonisty udawać głupiego – często z tego prawa korzystam. Oczywiście, mam świadomość, że facecjami nie załatwię poważnego tematu, jakimi jest teatr mieszczański, ale też nie zamierzam niczego załatwiać – zresztą, jak mawiał Gombrowicz: może ja głupio mówię, ale wy mnie mądrze słuchajcie.
Jak felietonistom uchodzą błazeństwa, tak „Dialogowi” przystoi powaga, więc redakcja do tekstu Nyczka dołączyła miniankietę, w której dwanaście prominentnych postaci naszego życia teatralnego próbuje zdefiniować, co dla nich oznaczają następujące kategorie: teatr artystyczny, teatr mieszczański, teatr krytyczny, teatr komercyjny, teatr środka. Dołączmy się i my, Szanowny Czytelniku, do tej ankiety – ja pierwszy. Oglądając teatr w miarę świadomie od jakichś czterdziestu lat parokrotnie widziałem przedstawienia, które nosiły znamiona artyzmu; jednak po śmierci Jerzego Grzegorzewskiego już na takie nie trafiałem. Nie trafiam również na spektakle nurtu krytycznego, ale to z wyboru – jakby powiedziała Rachela, „lichą formą się brzydzę”. Teatr komercyjny? O, tak, chętnie – ale mnie nie stać. Wreszcie mieszczański teatr środka – w tym teatrze, owszem, bywam bardzo często, nawet parę razy w tygodniu. Że taka teatromania? Nie, umowa o pracę.
22-1-2014
czyli co? Czas umierać?
Lekturę Teatralnego zaczynam od felietonu Janusza Majcherka.