AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Łapię Kosińskiego za słowo

Fot. Karol Budrewicz  

Miła propozycja Pani Katarzyny Knychalskiej, abym pisał felietony dla portalu teatralny.pl, stawia mnie w sytuacji powtórnego debiutu. Równo trzydzieści lat temu opublikowałem pierwszy felieton w „Teatrze”; felietonowe cykle pod różnymi tytułami, a niekiedy też – pseudonimami, zamieszczałem w nim regularnie przez ćwierć wieku. Potem dałem sobie spokój i myślałem, że raz na zawsze.

Tymczasem przyszedł list (taki nowoczesny, elektroniczny) z zachętą do współpracy z rzeczonym portalem. Nad lenistwem wzięła górę ciekawość: jak też się pisze do czegoś, co niby jest, a właściwie tego nie ma, bo istnieje istnieniem wirtualnym w internecie, czyli nigdzie. I tak oto ponownie debiutuję – tym razem w niepojętej dla mnie roli cyberfelietonisty.

Pisanie felietonów jest poniekąd zajęciem pasożytniczym, a nawet wampirycznym: żeby cokolwiek napisać, trzeba się najpierw naczytać i pożywić cudzą myślą, czyli znaleźć ofiarę, rzucić się na nią i wyssać z niej świeżą krew. Akurat w tych dniach nawinął mi się pod pióro (a raczej pod kły) Profesor Dariusz Kosiński, który udzielił wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu”. Zasadniczo Profesor ma u mnie, jak mawia się w pewnych sferach, przechlapane. Mianowicie z powodu książki (a raczej księgi o wymiarze pierwszych inkunabułów) zatytułowanej Teatra polskie. Historie. Nie mam na myśli studziennej (ulubione słowo Pilcha) zawartości dzieła ani iście otchłannych perspektyw poznawczych w dziedzinie, jeśli nie mylę nazwy, perforacji teatru. Ja, podobnie jak księżna Irina Wsiewołodowna Zbereźnicka-Podberezka, jestem prosta, nieuczona hrabianka, więc gdzieżbym śmiał wdawać się w jakieś dysputy z Profesorem. Jego opus udręcza mnie z zupełnie innego powodu: odkąd wiodę żywot Obłomowa (a wiodę go właściwie od urodzenia) mam zwyczaj czytania w łóżku, które też posiada stosowny rozmiar, aby porozkładać wokół siebie aktualnie przydatne woluminy i nie wstawać bez potrzeby. Niestety, pod ciężarem Teatrów polskich łóżko się zapada, że nie wspomnę o mej piersi – zresztą dawno zapadniętej – na której zwykle wspieram czytane tomy. Krótko mówiąc, dziełem Profesora, które wagą dorównuje bernardyńskiemu owczarkowi, jestem literalnie przygnieciony i, jak Genezyp Kapen, ledwo zipię, więc usilnie proszę, aby następne wydanie ukazało się w formacie livre de poche.

Myślę tylko, że w przeciwieństwie do wnuków megalomania, narcyzm, czasem monumentalne kabotyństwo Hanuszkiewicza szły w parze z jego zniewalającym wdziękiem. A talent miał od Boga, który wobec wnuków już nie jest taki hojny. Wracając jednak do zamieszczonej w „Tygodniku Powszechnym” rozmowy: komentuje w niej Profesor zamieszanie wokół Starego Teatru. Od dobrych paru tygodni sprawą żyje cała teatralna Polska, czyli w istocie kilkudziesięciu „zawziętych teatralników”, którzy mają chęć albo obowiązek kłapania dziobami. Nie zamierzam dorzucać do toczącej się dyskusji swoich trzech groszy. Moje obecne zatrudnienia nie bardzo mi na to pozwalają, nie znam też dokonań teatralnych Jana Klaty, a w Starym Teatrze nie byłem od premiery Wajdowego Makbeta w 2004 roku. W wypowiedzi Profesora uderzyło mnie jedno słowo, które, jak rozumiem, stosuje się do aktualnego kształtu artystycznego Starego Teatru, ale które w istocie wycelowane jest w posmoleńskie theatrum, opisane zresztą przez Kosińskiego w innej jego książce, chwalić Boga lżejszej (wagowo!); to słowo brzmi „popromantyzm”. Jest poręczne (jak socrealizm) i ma swój powab; myślę, że mogłoby się przyjąć, choć ze słowami różnie bywa, np. zaproponowany kiedyś przez Michała Głowińskiego socparnasizm (skądinąd morderczo złośliwy) się nie przyjął.

Znalazłszy upodobanie w słowie popromantyzm, chciałbym przywołać zjawisko, które ex post dobrze pod to słowo podpada, choć nie wiem, co by w tej sprawie powiedział Profesor. Dzieli nas stosunkowo niewielka różnica wieku, wystarczająca jednak – siedem lat – żeby urodzonego w 1966 roku Profesora zjawisko, o którym mówię, w naturalny sposób ominęło, podczas gdy dla mnie miało znaczenie nieledwie kluczowe. Myślę o Teatrze Narodowym Adama Hanuszkiewicza i towarzyszącej mu już od premiery Nie-Boskiej komedii w 1969 i zwłaszcza Kordiana w 1970 roku wojny krytyków i publiczności, przy której wrzawa wokół poczynań Klaty jest, jak mawia Ryszard Peryt, cichą mszą przy bocznym ołtarzu. W żywej pamięci zachowuję batalię o Balladynę z 1974 roku, która stanowiła niejako szczytowy moment paroletnich zmagań o program narodowej sceny pod dyrekcją Hanuszkiewicza. Miał on zaprzysięgłych wrogów na czele z Raszewskim, Fikówną, Morawiec, Puzyną, Koenigiem, Timoszewiczem… Ci, co byli mu sprzymierzeńcami, też sroce spod ogona nie wypadli: Janionówna, Treugutt, Przybylski, Kijowski, a także – co dziś wydaje się ironią losu – Jarosław Marek Rymkiewicz. Do czołowych apologetów, wyposażonych zresztą w potężne wpływy polityczno-medialne, należał również Witold Filler – osobnik „przyzwoity inaczej” (chyba również zrządzeniem dziejowej ironii pochowany w Alei Zasłużonych na Powązkach…).

Czym, jeśli nie popromantyzmem, było wprowadzanie do Kordiana muzyki młodzieżowej zwanej w tamtym czasie big beatem (a także granego na żywo jazzu)? A Goplana Bożeny Dykiel „zrobiona” na Jane Fondę z popularnego wówczas filmu Barbarella? Albo Grabiec Siemiona z wizerunkiem Jimi'ego Hendrixa na koszulce? O motorynkach marki Honda nawet nie wspomnę… 

Publiczność szalała, przeważnie z zachwytu; nierzadko z oburzenia. Krytycy pienili się albo kadzili. Tygodniki kulturalne prześcigały się w dyskusjach. Telewizory dymiły od gorących polemik. Ja może nie szalałem, ale darzyłem Hanuszkiewicza sympatią. Ostatecznie w epoce Balladyny byłem licealistą, a jak stanowczo twierdziła Marta Fik, Hanuszkiewicz robił teatr właśnie dla licealistów. Gdy już zostałem studentem, m.in. niezapomnianej Marty, nigdy się przed nią nie przyznałem, że przedstawienia Hanuszkiewicza oglądałem z niejakim upodobaniem.

Dzisiejsza kłótnia o Stary Teatr zdumiewająco przypomina mi tamte spory: wtedy w gruncie rzeczy też szło o niszczenie tzw. substancji narodowej, z tą wszelako różnicą, że Hanuszkiewicz miałby go dokonywać na zlecenie Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a może nawet samej Moskwy. Dziś, o ile dobrze rozumiem, walkę z substancją zleca Bruksela, ale metoda pozostała ta sama: nicowanie klasyki w teatrze.

Hanuszkiewicz, który jak Irzykowski zawsze mówił: „Ja pierwszy”, stwierdził pod koniec życia, że teatr w Polsce wpadł w ręce jego artystycznych wnuków, którzy odkrywają rzeczy, jakie on już dawno temu wymyślał i wprowadzał na scenę. Coś w tym jest. Myślę tylko, że w przeciwieństwie do wnuków megalomania, narcyzm, czasem monumentalne kabotyństwo Hanuszkiewicza szły w parze z jego zniewalającym wdziękiem. A talent miał od Boga, który wobec wnuków już nie jest taki hojny.

16-12-2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (4)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-08-24   12:07:33
    Cytuj

    ponieważ Janusz, jak to ma w zwyczaju, zbacza w anegdoty, istotne uzupełnienie od asystenta i żywego świadka. Hanuszkiewicz niczego i nigdy nie dopisywał. Robił skróty, ale do głowy by mu nie przyszło, by przepisać Słowackiego, a jego "scenariusze" konsultowali wymienieni Państwo profesorstwo J i T. Czyli był inteligentny. I to była zasadnicza różnica. KC to ja w tym nigdy nie widziałem, ale Janusz ma widać połączenie z Moczrem i jego moskiewskimi koneksjami. To było wcześniej, i jest rzeczowo opisane

  • 2013-12-19   09:29:43
    Cytuj

    Droga, dawno nie widziana Elżbieto, dziękuję za uwagi, bardzo Cię serdecznie pozdrawiam - świątecznie i w ogóle. J.

  • Użytkownik niezalogowany Elzbieta Morawiec
    Elzbieta Morawiec 2013-12-18   10:06:16
    Cytuj

    Pięknie napisane, Januszu, jak zawsze. Ale różnica mizy Hanuszkiewiczem a tymi "najnowocześniejszymi na świecie " jest przepastna. To jest horda, idąca jak tsunami przez Polskę, wszystko - Garbaczewski czy Klata wg jednego strychulca. Zostana po nich ruiny i zgliszcza. Przy całym swoim narcyżmie, niekiedy kabotyństwie i niezwykłym uroku osobistym Adam Hanuszkiewicz jednak był artystą teatru. Ci panowie ( i panie) to destruktorzy. Dlatego do teatru juz nie chodzę.

  • Użytkownik niezalogowany ElZbieta Morawiec
    ElZbieta Morawiec 2013-12-17   15:32:37
    Cytuj

    Drogi Januszu, piszesz bardzo pięknie, jak zawsze. Ale trochę rozmywasz problem. Klata i inni - a jest ich legion - to wataha ponurych konformistów, niszczących teatr polski pod "wiatry" z zachodu. Cienia inwencji artystycznej w krakowskich "dziełach"Klaty nie ma, sam niszczycielski żywioł.Hanuszkiewicz to przy nim wielki artysta, o cudownym ( tu się zgadzamy) uroku osobistym. Tu ci- nic ino hucpa. Dlatego nie chodzę już do teatru.