AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Prorok

Fot. Karol Budrewicz  

Około Świąt Bożego Narodzenia zjawił się Jerzy Grotowski.

Okoliczności, które poprzedziły to wydarzenie były następujące. W roku 1996 przypadało pięćdziesięciolecie „Teatru”. Zanim zdążyliśmy zaplanować przebieg jubileuszu, zdarzyło się nieszczęście. Nasz redaktor naczelny, Andrzej Wanat, doznał udaru i od kwietnia do lipca leżał w szpitalu w stanie śpiączki. Umarł, nie odzyskawszy świadomości. Przez parę lat byłem zastępcą Andrzeja, więc powierzono mi po nim schedę. Pierwszą sprawą, jaką musiałem się zająć, był ów jubileusz. Doszliśmy w redakcji do wniosku, że z okazji rocznicy nadamy specjalny charakter nagrodom, które co roku przyznawaliśmy. Nagroda im. Konrada Swinarskiego i nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza miały być tym razem wręczone za dorobek pięćdziesięciolecia. Powołaliśmy, jak zawsze, jury i dość szybko doszliśmy do porozumienia w sprawie „Zelwerowiczów”, czyli nagród aktorskich: laureatami zostali Zofia Rysiówna i Gustaw Holoubek. Kandydat do Swinarskiego, czyli nagrody reżyserskiej, był przedmiotem dłuższej dyskusji, w końcu Tomasz Łubieński znienacka zaproponował Jerzego Grotowskiego. Pomysł przeszedł, ułożyliśmy werdykt i komunikat dla prasy, po czym – jak w znanej anegdocie – zabawa się skończyła, zaczęły się schody…

Do Rysiówny i Holoubka po prostu zadzwoniłem, informując ich o przyznaniu nagród i zapowiadając uroczystość wręczenia. Ale jak powiadomić Grotowskiego, gdzie go szukać? Nigdy się jego działalnością specjalnie nie interesowałem, wiedziałem jedynie, że odizolował się gdzieś w Toskanii, ale co tam właściwie robi i czy jest z nim jakikolwiek kontakt, nie miałem pojęcia. Odbyłem konsultacje z apostołami: Leszkiem Kolankiewiczem i Zbigniewem Osińskim, porozumiałem się z Ośrodkiem Grotowskiego we Wrocławiu i dostałem numer telefonu do Workcenter w Pontederze – ale przecież nie bezpośrednio do Grota, jak mówili o nim wyznawcy, lecz do jego asystentki, Carli Polastrelli. Wysłałem do niej faks (taka była wtedy nowa zdobycz techniki), pytając, trochę z głupia frant, czy istnieje możliwość, żeby Grotowski przybył do Warszawy i osobiście nagrodę odebrał. Niebawem dostałem odpowiedź, sygnowaną nazwiskiem samego Grotowskiego. Pisał, że cieszy się z nagrody, że Swinarski był mu bliski i że nie wyklucza przyjazdu. Tę ostatnią sprawę miałem uzgadniać z panią Carlą.

Pani Carla, która zresztą mówiła po polsku, okazała się kimś pomiędzy watykańskim sekretarzem stanu a menadżerem Michaela Jacksona. Zapowiadając wizytę Grotowskiego na grudzień, tuż przed Bożym Narodzeniem, przedstawiła listę warunków, które musimy spełnić, żeby zapewnić Grotowskiemu komfort i bezpieczeństwo. Przystaliśmy na żądania i zaczęliśmy organizować przybycie Mistrza. Najpierw w Lufthansie załatwiliśmy wózki inwalidzkie: jeden na lotnisku we Frankfurcie, gdzie Grotowski miał się przesiadać, a drugi na Okęciu. Następnie obeszliśmy parę hoteli, szukając takiego, który znajduje się w centrum, ale najlepiej w bliskości Traktu Królewskiego, jest wygodny i spokojny oraz posiada pokój z lodówką, w której gość mógłby trzymać leki. Stosowne locum znaleźliśmy w hotelu Europejskim. Następnie pani Carla przysłała dyspozycje żywieniowe. Wynikało z nich bez mała, że Grotowski żywi się wodą destylowaną i tchnieniami Ducha Świętego; w każdym razie – musimy mu zapewnić jedzenie wegeteriańskie, głównie gotowane warzywa, a i to tylko niektóre – nade wszystko kartofle; jedynym dopuszczalnym ekscesem mogły być ruskie pierogi, które Mistrz jakoby uwielbiał. Nasza sekretarka Marysia stanęła na głowie i weszła w konszachty z kuchnią w Europejskim – zgodzili się specjalnie dla Grotowskiego trzymać puree z ziemniaków bez tłuszczu, marchew i co tam jeszcze; ruskie pierogi mieliśmy im sami dostarczyć.

W końcu nadszedł dzień przybycia Drogiego Gościa. Wciągnąłem do akcji ówczesnego wiceministra kultury, Michała Jagiełłę, którego znałem z dawnych czasów. Michał – pisarz, taternik, goprowiec – był też  działaczem partyjnym. Po Sierpniu został na krótko wysokim funkcjonariuszem Komitetu Centralnego PZPR, w stanie wojennym ustąpił ze stanowiska i związał się z opozycją. Wtedy go poznałem; zatrudnił się jako sekretarz redakcji w „Przeglądzie Powszechnym” – miesięczniku wydawanym przez jezuitów, w którym przez jakiś czas publikowałem recenzje. Michał zadysponował rządową limuzynę i w mroźny grudniowy wieczór razem pojechaliśmy na Okęcie. Załatwił też przejście dla VIP-ów, więc czekaliśmy na przylot Grotowskiego w zacisznym saloniku, a gdy samolot wylądował, pozwolono nam wyjść na płytę lotniska. Nim przystawiono schody, z satysfakcją zobaczyłem, że moje prośby do Lufthansy zostały spełnione, nawet z pewnym naddatkiem: przy samolocie pałętało się kilka wózków inwalidzkich, jakby przyleciała pielgrzymka z Lourdes. Pasażerowie zaczęli wychodzić, wśród nich pojawił się osobnik o wyglądzie ruskiego proroka: widać było tylko siwą brodę i futrzaną czapę nasunięta na oczy. Prorokowi towarzyszyła stewardessa, ale schodził o własnych siłach; gdy zszedł, druga już czekała z wózkiem; on, jakby zniecierpliwiony, dał znak ręką, że nie chce żadnego wózka. Michał tymczasem zawołał: „Mistrzu!” i z rozwartymi ramionami podszedł do proroka, a ja za nim, półżywy ze zdenerwowania.

Zaprowadziliśmy Grotowskiego do saloniku, gdzie spędziliśmy chwilę, gawędząc o pogodzie. Następnie wsiedliśmy do rządowej lancii i udaliśmy się do Europejskiego. Michał pożegnał się i odjechał, zostałem z Grotowskim sam.

Czekając, aż recepcjonistka załatwi formalności meldunkowe, przysiedliśmy w hallu. Gdy zapaliłem nerwowo papierosa, Grotowski zainteresował się, jaki gatunek palę, i zapytał, czy nie mam przypadkiem extra mocnych. Nie miałem, bo ta peerelowska namiastka gauloise’ów – modna w sferach artystycznych i intelektualnych – chyba już nie była produkowana. Poczęstowałem go więc tym, co sam paliłem – bodaj camelem – przerażony, że gdy tak uduchowiona osobistość się sztachnie, to padnie. Ale Grotowski zaciągał się z wprawą i wyraźną przyjemnością. Następnie oznajmił, że chciałby zobaczyć pokój, a potem chętnie by coś zjadł.

Po zainstalowaniu się Grotowskiego w pokoju zeszliśmy do hotelowej restauracji. Po drodze szepnąłem kelnerce, że właśnie przybył gość, dla którego miało być przygotowane specjalne menu. Gdy usiedliśmy, oznajmiłem Grotowskiemu, że zgodnie z jego życzeniem jest puree z ziemniaków i gotowana marchewka, ewentualnie pierogi Ale on spojrzał na mnie cokolwiek zdumiony, kiwnął na kelnerkę i poprosił o kartę. Przestudiował ją uważnie, po czym zamówił kotlet schabowy z zasmażaną kapustą i setkę koniaku.

Byłem w takim szoku, że dla siebie od razu zamówiłem dwie.

Następnego dnia wybraliśmy się na spacer po Krakowskim Przedmieściu. Najwięcej czasu spędziliśmy w księgarniach. W księgarni naukowej im. Prusa Grotowski wypatrzył i kupił dwie książki: Październik 1956 Stefana Bratkowskiego i Winnetou Karola Maya.

Potem poszliśmy do kawiarni. Grotowski się rozgadał. Ale o czym mówił, nie pamiętam.

22-12-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2016-12-22   09:47:48
    Cytuj

    pijesz, nie pisz! Piszesz, zmyślaj mniej, a setki od razu trzy

  • Użytkownik niezalogowany Trzech Muszkieterów
    Trzech Muszkieterów 2014-12-23   15:12:14
    Cytuj

    Błagamy o ciąg dalszy!

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-12-22   19:32:59
    Cytuj

    zmyślone, ale twarzowo