AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Prorok II

Fot. Karol Budrewicz  

Boh trojcu lubit – mawiała moja ciotka Rozalia, trzeci raz polewając do kieliszków domową przepalankę. Mój ojciec kwitował to własnym aforyzmem: „Trzy uderzeniowe i wolno palić”. Piszę w przededniu święta Epifanii, czyli Objawienia Pańskiego, o którym to święcie potocznie mówimy „Trzech Króli” – może dlatego nachodzą mnie skojarzenia trójkowe (trzy, wiadomo, liczba święta i symbol doskonałości, czego przykładem trzydniowe pijaństwo).

Pod poprzednim felietonem wpisali się Trzej Muszkieterowie, żądając dalszego ciągu anegdot o Jerzym Grotowskim. Trzech (a z D’Artagnanem nawet czterech) Muszkieterów kocham od najmłodszych lat, kiedym, czytając powieści Dumasa, o świecie bożym zapominał, więc ich prośba jest dla mnie rozkazem. Ale swój komentarz wpisał także JKZ – wiadomo, że tego kryptonimu używa Jacek Zembrzuski; litera K pochodzi od jego drugiego imienia: Krzysztof.

JKZ jest jako ten nietoperz, to znaczy lata i się czepia. W zasadzie czepia się wszystkich – w mowie i na piśmie, co od dawna czyni go postacią rozpoznawalną, barwną i nietuzinkową. Na dodatek wszędobylską – potrafi brać udział w dwóch zdarzeniach, które odbywają się w tym samym czasie, więc chyba jak ojciec Pio albo inżynier Ossowiecki ma dar bilokacji.

O Jacku Zembrzuskim mogę długo, bo znamy się od trzydziestu sześciu lat i mimo wzajemnych dogryzań raczej się lubimy. Nie zerwaliśmy stosunków nawet teraz, po opublikowaniu przez Jacka jego opus minorum, czyli wściekłego paszkwilu na Teatr Ósmego Dnia – rzeczy o tyle niepojętej, że JKZ był serdecznym przyjacielem i apostołem T8D przez trzy dziesięciolecia. Uważam tę książeczkę za przejaw światopoglądowej wolty i oszołomstwa – paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy – ale wolę Jackowi pamiętać to, co zrobił dobrego, na przykład Moskwę–Pietuszki wg Jerofiejewa – recenzją z tego bardzo udanego przedstawienia zadebiutowałem w „Teatrze” w 1981 roku…

JKZ jest oczywiście despotą. Jakiś czas temu, komentując mój felieton, zabronił mi śnić sen, do którego, jego zdaniem, prawo mają jedynie zawodowi aktorzy, ja zaś opisywałem swoje przygody w dziecięcym teatrzyku amatorskim. Po felietonie o Grotowskim zarzucił mi, że zmyślam, więc jestem teraz w pewnej rozterce. Nie chciałbym Trzem Muszkieterom sprawić zawodu, choć raczej mogę tylko zgadywać, kto z PT Czytelników ukrywa się za ich postaciami. Co do Zembrzuskiego, to choć łączy nas wieloletnia zażyłość, nie może ona wpływać ani na moją prawdę, ani na moje zmyślenie, ani wreszcie na to, co na temat jednego i drugiego mniema albo i nie mniema mój koleżka. Poza tym felieton to nie zeznanie podatkowe i nie musi się w nim wszystko zgadzać co do piątego miejsca po przecinku – JKZ, który studiował filozofię, wiedzę o teatrze i reżyserię i ma dwa dyplomy z tytułem magistra sztuki w dwóch różnych zakresach, powinien wiedzieć, że jak w Misiu Barei, jest prawda czasu i prawda ekranu (albo jak w „nawijce” Pablopavo: „Co było, a nie jest/ zapisze się w rejestr/ życie prawdziwe/ i prawdziwe zmyślenie”).

Niech więc Atos, Portos i Aramis mają satysfakcję – dokończę o Grotowskim. A żeby JKZ nie czuł się wykluczony, to, pozostając w klimatach dumasowskich, ogłaszam publicznie, że uważam go za kardynała Richelieu polskiego teatru. Od dziś JKZ może powtarzać te oto kardynalskie słowa: „Jeżeli dacie mi sześć linijek napisanych przez najbardziej uczciwego człowieka, i tak znajdę w nich przyczynę do powieszenia go”.

A z Grotowskim dalej było tak.
Mistrz zażyczył sobie – tak przynajmniej sprawę przedstawiła Carla Polastrelli – żeby uroczystość wręczenia nagrody im. Swinarskiego miała przebieg skromny i kameralny. W praktyce oznaczało to, że musieliśmy urządzić dwie uroczystości. Pierwsza odbyła się około 10 grudnia w nieistniejącym już Teatrze Małym, który udostępnił nam jego dyrektor artystyczny i nasz nieodżałowany, przedwcześnie zmarły przyjaciel Paweł Konic (zresztą redaktor „Teatru” w latach osiemdziesiątych). Jubel, jak Pan Bóg przykazał, składał się z części oficjalnej z przemówieniami oraz części artystycznej, czyli bankietu. Wręczyłem nagrody Zofii Rysiównie i Gustawowi Holoubkowi, tłumacząc licznie zgromadzonym gościom, że Jerzy Grotowski odbierze swoją nagrodę za tydzień i, by tak rzec, w osobnych okolicznościach. Mój komunikat wzbudził ogólne rozbawienie, po czym rozpoczęły się hulanki i swawole.

Za kilka dni przybył Grotowski (zob. poprzedni felieton pt. Prorok). Pragnąc spełnić jego – czy też Carli Polastrelli – życzenie, wynajęliśmy w hotelu Europejskim, gdzie rezydował, salonik, w którym można było odizolować się w niewielkim gronie. Grono to, poza, ma się rozumieć, głównym bohaterem, tworzyli: 1. Laureaci nagród Zelwerowicza, Zofia Rysiówna i Gustaw Holoubek; 2. Członkowie jury, czyli Jan Englert (wówczas rektor Szkoły Teatralnej); Kazimierz Kaczor – prezes ZASP-u, który na zlecenie i za pieniądze ministerstwa kultury był wydawcą „Teatru” (w 1999 roku Kaczor uznał, że – mimo sporej dotacji – wydawanie pisma mu się nie opłaca i wyrzucił nas na tak zwaną zbitą mordę); Paweł Konic – już wspominany; Tomasz Łubieński, znakomity eseista i dramatopisarz – wówczas członek naszej redakcji; my, czyli zarazem jurorzy i redakcyjne naczalstwo: Basia Osterloff, zastępca redaktora naczelnego, mój brat Wojtek, sekretarz redakcji, no i ja. 3. Nadto zaprosiłem Kasię i Zbigniewa Osińskich, ze względu na zażyłość profesora z laureatem.

Goście się zeszli i chwilę czekali w saloniku, ja tymczasem poszedłem na górę po Grotowskiego. Zastałem go stojącego przed lustrem z wyrazem zatroskania na brodatym obliczu. Ubrany był w bardzo oficjalny czarny garnitur i białą koszulę, w ręku trzymał ciemny krawat. Uśmiechając się z jakąś osobliwą bezradnością, zwrócił się do mnie, pytając: „Czy mógłby mi pan pomóc? Zapomniałem, jak to się robi…”.

W tym miejscu upraszam historyków teatru, a zwłaszcza performatyków tegoż, iżby w swych przyszłych elukubracjach o życiu Grotowskiego umieścili przypis, że w grudniu 1996 roku w hotelu Europejskim w Warszawie piszący te słowa zawiązał Mistrzowi krawat.

Po ceremoniach powitalnych usiedliśmy po dwu stronach długiego stołu i zapanowała atmosfera jak w piosence Jurandota: „Dystynkcja niezwykła służyła za przykład – High life, bon ton, savoir vivre, pardon”.

Englert sypał inteligentnymi żartami, Kaczor był jowialny i swojski, Rysiówna ze swobodą wielkiej damy konwersowała z Mistrzem, który, słuchając z łagodnym uśmiechem, zajadał z apetytem owe specjalnie dla niego przygotowane ruskie pierogi – wreszcie udało się je podać.

Jedynie Holoubek powłóczył po zebranych swoim demonicznym spojrzeniem i gotów byłem pójść o zakład, że za chwilę z czymś wyskoczy. Nie omyliłem się. Pan Gustaw, który siedział po prawej stronie Rysiówny, odchylił się nieco do tyłu i, zwracając się do siedzącego po jej lewej stronie Grotowskiego, wycedził z zabójczą kurtuazją: „A pan to podobno gdzieś za granicą przebywa?…”.

Powiedzieć, że uwielbiałem Holoubka, to nic nie powiedzieć. Ja go po prostu kochałem. Ale w tym momencie gotowy byłem go zamordować. Znałem rzecz jasna jego pogardliwy stosunek do wszelkiej awangardy i eksperymentów w teatrze, więc szpila wbita Grotowskiemu nie za bardzo mnie zdziwiła. Englert pewnie też Mistrza przesadnie nie poważał i nie sądzę, żeby zdobył się na to, na co kiedyś zdobył się rektor Jan Kreczmar, to znaczy na zaproszenie Grotowskiego na gościnne zajęcia w PWST. No, ale przynajmniej podczas przyjęcia Englert nie dawał Grotowskiemu odczuć, co myśli o jego działalności teatralnej. Kaczor też trzymał fason i zgrywał się na dobrego wujaszka. Tymczasem Holoubek wyraźnie krzesał iskry i dążył do prowokacji. Ale trafił na szczwanego lisa. Grotowski jakoś tak wykręcił rozmowę, że zeszło na okres studiów w krakowskiej Szkole Teatralnej, gdzie obaj panowie mieli tego samego ukochanego wykładowcę, mianowicie Władysława Woźnika: specjalistę od wiersza i strażnika, rzec by można, ojczystej mowy.

I tu, jak powiada poeta, zaszła zmiana w scenach mojego widzenia: Holoubkowi zamgliły się szatańskie oczy, Grotowski uśmiechał się od ucha do ucha, jak Budda, wspominkom, anegdotom, żarcikom końca nie było. Atmosfera przyjęcia przestała przypominać wytworną stypę, stała się liryczna i sentymentalna. Lody puściły, a diabeł okazał się nie taki straszny, jak go malowali.

Jakiś czas później napotkałem Holoubka. „Muszę panu powiedzieć – usłyszałem – że ten pan Grotowski to bardzo sympatyczny człowiek”.

5-01-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (6)
  • Użytkownik niezalogowany Trzech Muszkieterów
    Trzech Muszkieterów 2015-01-15   20:22:09
    Cytuj

    Gdzie jest kolejny kawałek? Nie mamy co czytać.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-01-06   20:38:08
    Cytuj

    https://www.youtube.com/watch?v=Nr7tGrA52yY

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-01-06   19:50:29
    Cytuj

    https://www.youtube.com/watch?v=Nr7tGrA52yY

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-01-06   15:33:59
    Cytuj

    Jacek Zembrzuski skoro "koleżka" ma tak swobodny (bardzo dowcipny i przekorny) stosunek do prawdy, to jego opinia o "oszołomstwie" wyrażana z za węgła w strachu przed publiczną konfrontacją zdań (z której to"konfrontacji" wynika, że rzecz czyli książka jest potrzebna i pokupna) wynika raczej dworska maniera a nie żadna przyjaźń. Czyli przysłowie o słomce i belce w oku znowu się stosuje. Ukłony PS ale to i tak - póki co - lepiej niź maniera Joasi Krakowskiej. Nazywamy po imieniu i troszku wykluczamy. Jak będziemy mieli "wadzę" pójdziemy krok dalej, czyli wyciągniemy konsekwencje. Na razie robią to za nas inni...

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-01-06   11:00:26
    Cytuj

    Jacek Zembrzuski skoro "koleżka" ma tak swobodny (bardzo dowcipny i przekorny) stosunek do prawdy, to jego opinia o "oszołomstwie" wyrażana z za węgła w strachu przed publiczną konfrontacją zdań (z której to"konfrontacji" wynika, że rzecz czyli książka jest potrzebna i pokupna) wynika raczej dworska maniera a nie żadna przyjaźń. Czyli przysłowie o słomce i belce w oku znowu się stosuje. Ukłony PS ale to i tak - póki co - lepiej niź maniera Joasi Krakowskiej. Nazywamy po imieniu i troszku wykluczamy. Jak będziemy mieli "wadzę" pójdziemy krok dalej, czyli wyciągniemy konsekwencje. Na razie robią to za nas inni...

  • Użytkownik niezalogowany Trzech Muszkieterów
    Trzech Muszkieterów 2015-01-05   13:28:23
    Cytuj

    Boskie! Dziękujemy! Ale Trójcę wypada domknąć. Może Prorok III?