AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Rany Julek!

Fot. Karol Budrewicz  

Około świąt Wielkiejnocy zwidziało mi się, że przyszedł do mnie pan Osterwa i wielkim głosem wołał, iż teatr jest dla tych, którym nie wystarcza kościół. Ja zaś, czując przesyt jednego i nadmiar drugiego, silnie się w tym moim zwidzie wzburzyłem i na pana Osterwę wrzasnąłem: „Paszoł won, durak!” (tak jak wieszcz Adam wrzasnął na wieszcza Juliusza podczas zebrania towiańczyków w Paryżu A.D. 1843).

Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionej psychoanalityczki i mówię: „Śnił mi się Osterwa. Co to znaczy?”. A ona powiada, że nie może mi pomóc, bo nie zna takiego słowa. Więc tłumaczę, że to pseudonim wielkiego aktora i że naprawdę nazywał się Maluszek. „To już lepiej, to może być kompleks” – ucieszyła się psychoanalityczka i zaczęła krzesać intelektualne hołubce w stylu lacancan, oj, derridada.

„A idź w kibinimater” – burknąłem studziennym głosem Andrzeja Wanata i zakończyłem rozmowę. Wciąż jednak dręczony wspomnieniem sennej mary przypomniałem sobie, że Hania Baltyn na osiemdziesiąte urodziny doktora Timoszewicza ułożyła sennik teatralny. Osterwy w nim nie ma, ze zbliżonych haseł znajduję jedynie Aktora z następującą eksplikacją: „ktoś przedstawia cię w złym świetle; oglądanie aktorów na scenie – w życiu za bardzo stoimy z boku; odgrywanie roli – czeka nas rozczarowanie ze strony kogoś bliskiego; dla kobiety sen, że jest zaręczona z aktorem, to przestroga przed niemoralnymi przyjemnościami, które przyniosą jej wstyd i upokorzenie”.

Hania sama tego nie wymyśliła, skompilowała źródła egipskie, chaldejskie i Bóg wie jakie, ale choć zagłębiłem się w jej słowniku, objaśnienia snu nie znalazłem i udręka trwała. Nic, tylko się urżnąć. Nawiasem mówiąc, według słownika Hani sen o opilstwie zwiastuje osiągnięcie wysokich stanowisk i związanych z tym zaszczytów.

Przy haśle poświęconym opilstwu zatrzymałem się dłużej. Najpierw obudziły się we mnie wspomnienia, ale zaraz za nimi zjawiły się skojarzenia (psychoanalityczka miałaby frajdę, a raczej freudę). Oto przypomniały mi się wersy „duraka” Juliusza: „Wielcyśmy byli i śmieszniśmy byli,/ Bośmy się duchem bożym tak popili,/ Że nam pogórza, ojczyste grobowce/ Przy dźwiękach fletni skakały jak owce”.
Tu cię mam, Osterwo!

Był niewątpliwie natchnionym aktorem, mówią o tym zgodnie wszystkie świadectwa. Ale przecież jego ambicje sięgały dalej (zresztą Dal to jedno z tych słów-kluczy, których używał w swoich nawiedzonych pismach). Żądał od teatru przekroczenia materialnego kształtu, wręcz transmutacji czy przeanielenia; uświęcał go na modłę bożego zakonu i bożym duchem przepełniał, nadając teatralnemu rzemiosłu wymiar sakralny. Roił o wielkości, która, jak u Słowackiego, łacno obraca się w śmieszność. Gdy ze sceny mówił: „Patrz, jakich komików wydaje teraz Polska. Aż do grobu śmieszą”, musiało to brzmieć cokolwiek dwuznacznie.

Do teatru, który chce być czymś więcej niż teatrem, zwykle odnoszę się z dystansem. Teatr jako świątynia mnie nie nęci, podobnie jak świątynia jako teatr. Aktorom-kapłanom nie dowierzam w takim samym stopniu, jak kapłanom-aktorom; sztuka i świętość należą moim zdaniem do dwu różnych – he, he – parafii; i wszystko jedno, czy artysta trzyma się katolickiej ortodoksji (jak Osterwa albo Kotlarczyk), czy pociągają go mistycyzm, gnoza, teozofia (jak Grotowskiego albo Brooka).

Dystans nie oznacza, że unikam kontaktów z teatrem apostolskim (bez względu na to, jaką nowinę niesie). Przed ćwierćwieczem nie bez sympatii przyglądałem się działalności Gardzienic. Pragnąc zrozumieć ich myślenie, czytałem jakieś książki z dziedziny ekologii i tak zwanego nowego paradygmatu, ale w końcu zorientowałem się, że droga do poznania gardzienickiego fenomenu nie wiedzie przez bibliotekę. Przejawił mi się ów fenomen (objawił?) w tak zwanych okolicznościach przyrody (jak przystało na Gardzienice).

Druga połowa sierpnia roku 1992. Szesnaścioro studentów, przeważnie kulturoznawstwa, wynajęło okazały jacht morski (szkuner?) i wybrało się w rejs na Gotlandię, gdzie Gardzienice prowadziły parotygodniowy projekt; studenci mieli uczestniczyć w warsztatach. Znałem w tej grupie dwie entuzjastki: Jolę i Paulinę, które nakłoniły mnie, żebym z nimi popłynął. Jedynym towarzyszem wyprawy w moim wieku okazał się Irek Guszpit z Uniwersytetu Wrocławskiego (wtedy doktor, dziś chyba już profesor, zresztą znawca Osterwy).

Cóż to była za żegluga, nie podejmuję się opisać – zbyt wiele nabożeństwa mam dla prozy Josepha Conrada. Dość, że nie płynęliśmy jako pasażerowie, lecz jako załoga, więc studenci w roli majtków pełnili regularne wachty i wspinali się po masztach, żeby refować żagle; co do mnie, to troszkę się dekowałem, niemniej raz przypadła mi nocna wachta za sterem, a raz dzienna w kambuzie, czyli w kuchni. Ugotowałem obiad dla dwudziestu czterech osób (licząc wraz z kapitanem, bosmanem etc.), niestety – poza zawodowymi marynarzami oraz Pauliną, Jolą i mną nikt go nie jadł. Bałtyk był rozhuśtany i studenci, powaleni chorobą morską, bezwładnie zwisali przywiązani do burt; również doktor IG nie przejawiał apetytu i straszył bladozielonym licem.

Po trzech dobach zawinęliśmy do Visby i zaczęła się eksploracja tego, co Włodzimierz Staniewski nazywał naturalnym środowiskiem teatru. Część zdarzeń odbywała się w przestrzeni miasta, część w różnych rejonach wyspy. Do dziś mam w oczach Carmina burana wykonane w ruinach kościoła św. Mikołaja, bodaj z XIII wieku. Ale najbardziej utkwiła mi w pamięci akcja rozgrywana na plaży. Nocną porą WS przeganiał z miejsca na miejsce przychylnie usposobionych Szwedów i, wyciągając rękę jak Wernyhora na obrazie Matejki, przekrzykiwał szum Bałtyku: „Look at the fucking Sky! And now look at the fucking Earth!”

Przez moment myślałem, że słucham eksportowej wersji frazy: „Jako w niebie, tak i na ziemi”. A potem przyszło mi do głowy, że tu idzie o sprawy ezoteryczne i że WS nawiązuje do Tablicy Szmaragdowej Hermesa Trismegistosa, gdzie stoi napisane, iż: „To, co jest na dole, jest takie, jak to, co jest na górze”.

Szwedzi karnie spoglądali już to w górę, już to w dół, dziwnie przypominając samochodowe pieski-maskotki, modne w latach siedemdziesiątych, które miały główki osadzone na sprężynce i kiwały nimi rytmicznie pod wpływem ruchu samochodu.

Wreszcie WS nagłym ruchem ręki zarządził ciszę; tylko morze hałasowało. Staliśmy na plaży pod czarnym rozgwieżdżonym niebem, czekając na dalszy bieg wydarzeń. Wtem nie wiadomo skąd wyłonił się nagi mężczyzna. Był to aktor Gardzienic, Grzegorz Bral, znany mi zresztą z dawniejszych czasów (pionierski okres Festiwalu Teatrów Ulicznych w Jeleniej Górze). Grześ nie zważając na nic zmierzał w kierunku morza. Wszedł do wody i zaczął oddalać się od brzegu. Brnął wśród fal, zanurzając się coraz bardziej, aż w końcu zniknął.

WS przez parę chwil trzymał Szwedów w napięciu, po czym, nie dbając o los Grzesia, wezwał zgromadzenie do marszobiegu; jak sądzę – ku teatrowi ekologicznemu.

Ja tymczasem zostałem sam na opustoszałej plaży, wypatrując powrotu Grzesia. Ale Grześ nie wrócił. To ci dopiero akt całkowity – pomyślałem i, ulegając mistycznemu uniesieniu, zacząłem klaskać jedną ręką.

5-05-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-05-07   07:30:04
    Cytuj

    dedykowane panu Wyspiańskiemu? A Grzesiu? Wrócił, wrócił, by na posadzie krić z forsy bezrobotnych aktorów na tzw. "warstatach". Takie losy alternatywy. Wspomnienie świetne!