AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy”

Fot. Karol Budrewicz  

Przegrałem w pokera szafę – solidną, trzydrzwiową, z ciemnego dębu; na dodatek – cudzą. Należała do moich rodziców – kupili ją, wyposażając po ślubie swoje pierwsze mieszkanie. Przegrałem ją do Orzecha, czyli Sławka Orzechowskiego, dziś znakomitego aktora. Sławek wielkodusznie odroczył egzekucję długu i prawdę mówiąc nigdy po szafę się nie zgłosił. Ale jak wiadomo długi karciane są sprawą honoru, a honor to rzecz święta. Gorzej, że w tak zwanym międzyczasie rodzice parokrotnie zmieniali meble, więc szukaj wiatru w polu – a raczej szafy. Ewentualnie dwóch ludzi z szafą…

Rżnęliśmy w tego pokera podczas strajku w PWST – przeważnie na pierwszym piętrze w sali nr 6; zdarza mi się, że gdy prowadzę w niej zajęcia, zamiast studentów przez ułamek sekundy widzę damy, króle i walety.

Jesienią 1981 roku Szkoła Teatralna przyłączyła się do akcji strajkowej uczelni całej Polski. O co szło, nie chce mi się teraz tłumaczyć. W największym skrócie – o niezależność i demokrację. Rządy w Szkole przejął komitet strajkowy z Maćkiem Orłosiem na czele, choć, rzecz jasna, formalna władza, w osobach rektora Andrzeja Łapickiego i prorektora Stefana Mellera, pozostawała na swoim miejscu, wspierając nas moralnie.

Siedzieliśmy na strajku w sumie ze trzy tygodnie, zakończyliśmy go kilka dni przed 13 grudnia. Mieliśmy rozmaite obowiązki – warty, dyżury etc. Raz na przykład przypadły mi w udziale zakupy. Za towarzysza miałem Jacka Zembrzuskiego, który, będąc już absolwentem WoT-u, studiował na Wydziale Reżyserii. Wzięliśmy wielki wiklinowy kosz i udaliśmy się do sklepu spożywczego na Stare Miasto. Budziliśmy szacunek, bo każdy z nas miał na ramieniu biało-czerwoną opaskę z napisem NZS PWST (ten pierwszy skrót oznaczał Niezależne Zrzeszenie Studentów). Niektórzy przechodnie wciskali nam papierosy, które kupowało się wtedy na kartki, więc stanowiły nader pożądane dobro, bo gdy się walczy o wolność, to strasznie chce się palić (w geście solidarności załoga zakładów tytoniowych w Radomiu przysłała odpady produkcyjne: papierosy o nazwie popularne, długości pół metra; trzeba je było ciąć nożyczkami na odpowiednie odcinki, choć niektórzy przyjęli taki fason, żeby je palić w całej okazałości). Załadowaliśmy kosz bochenkami chleba i ciągnęliśmy go na Miodową; brały przymrozki i chodniki były oblodzone. Zembrzuski już wtedy miał gadane, więc co parę metrów przystawaliśmy, a on perorował, machając rękami. Wyglądał tak jak dzisiaj – rozwiane białe włosy, okularki lennonówki, powłóczysty szal – więc wzbudzał lekką sensację. A ja go pilnie słuchałem, bo zawsze miałem szacunek dla starszych.

Poza strajkowymi obowiązkami trzeba było jakoś wypełniać czas. Za dnia przychodzili dodawać nam ducha profesorowie – np. profesor Raszewski wyłożył nam prawdę o zbrodni katyńskiej, która przez oficjalną historiografię była w okresie PRL zakłamywana. Zjawiali się też inni goście. Przyszedł Zbigniew Herbert, żeby przeczytać nowe wiersze. Trzymając w ręku bochenek chleba i dostępną wtedy powszechnie radziecką gazetę „Prawda”, oznajmił, że w marcu ‘68 roku studenci domagali się chleba i prawdy, więc z tym właśnie do nas przybywa. Przyszła Halina Mikołajska i recytowała Psalmy w nowym wtedy tłumaczeniu Miłosza. Przyszli „korowcy”: Adam Michnik i Jan Józef Lipski, pisarz Marek Nowakowski, bard opozycji Jan Krzysztof Kelus, nie pamiętam, kto jeszcze…

A w nocy – różnie bywało. Pamiętam takie nocne godziny, które spędziłem jako wartownik, siedząc w hallu Szkoły i pilnując drzwi wejściowych. Towarzyszyła mi profesor Zofia Mrozowska… Od czasu do czasu wyglądaliśmy przez okno: po drugiej stronie Miodowej, u wylotu uliczki Schillera, stały opancerzone wozy oddziałów specjalnych milicji (ZOMO) i baliśmy się, że nas w końcu zaatakują, tak jak to zrobili z Wyższą Szkołą Pożarnictwa na Marymoncie. Zachowania zomowców śledził też rektor Łapicki. Któregoś razu stanął w oknie, zapatrzył się i z niesmakiem powiedział: „Twarze o urodzie kamienia polnego”…

W wolnym czasie poza pokerem oddawaliśmy się zajęciom cokolwiek dziwnym, żeby nie powiedzieć odlotowym (jeden z kolegów odleciał zresztą najdosłowniej: którejś nocy zaczął biegać po korytarzu ubrany w koszulę nocną, zdradzając objawy załamania nerwowego; wezwaliśmy pogotowie, zabrało go do szpitala).

Spożywanie alkoholu było ściśle zabronione, narkotyki nie były jeszcze w powszechnym użyciu, pozostawała zatem inwencja.

Sypialnię dzieliłem z trojgiem koleżeństwa z roku; ściśle biorąc, były to dwie koleżanki i jeden kolega. Pisząc sypialnia, mam na myśli salę numer 10, gdzie normalnie mieliśmy zajęcia z historii filmu ( ze sławnym KTT, czyli Krzysztofem Teodorem Toeplitzem), a także studium wojskowe; dziś sala pozostaje do wyłącznej dyspozycji wydziału aktorskiego. Urządzaliśmy zabawy, jako to na przykład układanie ciała koleżanki Magdy K. na stojącym w sali pianinie – niby że na katafalku; czynności tej towarzyszyły jakieś quasi-żałobne gesty. Magda znosiła to z poświęceniem, zresztą po naszych studiach poszła jeszcze studiować na ASP, gdzie nie takie orgie ją czekały…

Dlaczego to  nas bawiło, nie mam pojęcia – być może sami o tym nie wiedząc oddawaliśmy się działaniom performatywnym, które są dziś przedmiotem licznych wykładów na WoT-cie; muszę zapytać Tomka Kubikowskiego, który najlepiej się na tym zna, a poza tym brał udział  w strajku i pewnie też avant la lettre performował…

Wracając do wspomnień: od doktora Freuda wiemy, że aspektem Thanatosa jest Eros – w pewnym momencie znudziło nam się pianino w funkcji katafalku i przeszliśmy do igraszek zgoła innej natury.

Pomysłodawcą był kolega, którego inicjałów nie chcę ujawniać, ponieważ od wielu lat jest znaczącą postacią w środowisku Prawa i Sprawiedliwości – pełnił nawet ważną funkcję publiczną, a przecież Ojczyzna może go jeszcze wezwać, zwłaszcza gdy w przyszłym roku PiS wygra wybory. Znając moralny reżim i bogobojność tego środowiska, nie chciałbym koledze zaszkodzić, snując kombatanckie wspomnienia o zabawie, która nosiła nazwę „gliglanie brzuszka koło pępuszka”… Którą to czynność uprawialiśmy z zapamiętaniem mniej więcej wtedy, gdy Polska stała, jak to mówią, nad krawędzią przepaści, wszyscy żyli pytaniem „wejdą czy nie wejdą?” (Ruscy oczywiście), a Karol Modzelewski podczas posiedzenia Krajowej Komisji Solidarności pod adresem komunistów wołał: „Bój to będzie ich ostatni!”; tymczasem ekipa generała Jaruzelskiego miała już w najdrobniejszych szczegółach zaplanowany stan wojenny…

Może zresztą właśnie dlatego atmosfera sprzyjała tańcom na wulkanie, które w naszym wypadku przybrały postać wzmiankowanego gliglania.

Pewnie jesteście, świntuchy, ciekawi, na czym ta zabawa polegała… Uruchomcie wyobraźnię. Powiem wam tylko, że troje na zmianę gliglało, a gliglany miał zawiązane oczy. I musiał zgadywać. Więc trochę tak, jak fuksy pierwszego roku WoT-u podczas kwarcówki (tak nazywamy wydziałowe otrzęsiny.) Z czego by wynikało, że czas płynie, ale studenci są mniej więcej tak samo „obyczajni”. Gdyby jeszcze ogłosili jakiś strajk… Z rozkoszą się przyłączę do wszelkich form protestu…

13-10-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: