AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Z panią Izą za morzem

Fot. Karol Budrewicz  

Emilia Krakowska do mnie na bankiecie z okazji wręczenia warszawskich Feliksów: „Niech pan zostawi tę szynkę, szynkę ma pan w domu, a tu są krewetki!”.

Słowa aktorki były dla mnie rozkazem – dopchałem się do półmiska z krewetkami i spałaszowałem z pół tuzina. Patrząc na panią Emilię, zajadającą z apetytem frutti di mare, miałem w oczach Jagnę, którą na początku lat siedemdziesiątych zagrała w serialu Chłopi według Reymonta. Sama będąc wtedy jak ponętne frutto, siała erotyczne spustoszenie. „Jaguś, wyjdź za próg” – zmysłowo dyszał w telewizorze zdesperowany Ignacy Gogolewski (jako Antek Boryna, ma się rozumieć). A wraz z panem Ignacym dyszała cała Polska…

Co do krewetek, to czułem się o tyle światowo, że umiem je jeść, nawet gdy podane są w skorupkach. W przeciwieństwie do homara.

Znalazłem się kiedyś w stolicy Królestwa Szwecji. Był początek października 1989 roku. Szwedzki minister kultury wydał bankiet na cześć swojego polskiego odpowiednika, którym była minister Izabella Cywińska – parę tygodni wcześniej w skład rządu powołał ją premier Tadeusz Mazowiecki (feministki jeszcze wtedy nie wytworzyły nowomowy i nikt o pani Izie nie powiedziałby „ministra”). Siedzieliśmy w gustownym saloniku przy eleganckiej, choć nie wystawnej kolacji. Jako hors d`oeuvre podano homara. Leżał na ogromnym talerzu, a obok – zestaw kleszczy i dłubaczek, które przywodziły mi na myśl gabinet dentystyczny.

Wyznaczono mi miejsce obok dyplomaty, który nosił arystokratyczne nazwisko (może nie Bernadotte, ale coś w tym rodzaju) i odznaczał się takimiż manierami. Miałem dziwne wrażenie, że w mojego eterycznego towarzysza wcielił się Malte Laurids Brigge – tak w każdym razie wyobrażałem sobie przesubtelnionego bohatera powieści Rilkego. Zabawiał mnie rozmową w nieskazitelnej angielszczyźnie, wykazując całkiem przyzwoitą znajomość polskiej kultury; zdaje się, że przez jakiś czas pracował na placówce w Warszawie. Próbowałem nadążać za konwersacją, śledząc jedocześnie z zazdrością, jak ów pan attaché czy chargé d’affaires od niechcenia wydłubuje białe mięsko z czerwonych szczypców, odwłoka i odnóży.

Nie pozostawało mi nic innego niż, nie tknąwszy przystawki, zrobić minę w stylu: „Boże, znowu homar…”. Miałem nawet ochotę opowiedzieć Szwedowi o monologu Wiesława Dymnego, wykonywanym w Piwnicy pod Baranami przez Krzysztofa Litwina, ale zawiódł mnie mój mierny angielski, więc dałem spokój. Monolog w każdym razie szedł mniej więcej tak: W poniedziałek na obiad tośmy jedli placki. We wtorek na obiad tośmy jedli placki. Za to w środę na obiad tośmy jedli placki. No a w czwartek na obiad tośmy jedli placki. Ale za to w piątek na obiad był dzień bezmięsny, tośmy jedli placki. W sobotę na obiad tośmy jedli placki. A w niedzielę na obiad tośmy jedli świnię… Żebyście widzieli, jak on się darł!.

Pora wreszcie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: jak znalazłem się w Sztokholmie i co tam właściwie robiłem. Pamiętacie film Barei Nie ma róży bez ognia? Jerzy Dobrowolski (Dąbczak) prowadzi tam ze Stanisławą Celińską (Luśka) taką mniej więcej konwersację:

- Gdzie będziesz pracowała, Luśka?
- W telewizji.
- W jakimś charakterze czy w ogóle?
- W charakterze.

No, więc zapytacie, czy ja pojechałem do Sztokholmu tak w ogóle czy w charakterze.

Odpowiadam: w charakterze – ale w jakim?

Otóż pani Iza, zostawszy ministrem kultury, za cel swojej pierwszej zagranicznej podróży obrała Szwecję. Zaproponowała mi, żebym jej towarzyszył jako dziennikarz – ale, jak się miało okazać, nie z „Teatru”, w którym byłem etatowo zatrudniony, lecz… z „Gazety Wyborczej”. Owszem, współpracowałem z „Gazetą” niemal od zarania – powstała na początku maja 1989 roku – publikując rozmaite drobne teksty o teatrze. Chodziłem z nimi – pisanymi jeszcze na maszynie – do redakcji, która mieściła się wtedy w żłobku przy ulicy Iwickiej. Pani Iza widać uznała, iż ta współpraca wystarcza, żebym reprezentował solidarnościowy dziennik, który stanowił jeden z symboli uwalniającej się spod komunizmu Polski. W „Gazecie” nie mieli oczywiście pojęcia, że ich „przedstawiciel” jedzie z ministrem do Szwecji; prawdę mówiąc, sam zorientowałem się w swojej roli dopiero na miejscu, gdy zobaczyłem, że w rozmaitych drukach i materiałach informacyjnych figuruję jako redaktor „Gazety”. Ale co tam – jestem w końcu synem kraju, którego literatura wydała Nikodema Dyzmę…

Na Okęciu przed odlotem zobaczyłem, że polska delegacja składa się z trzech osób: oprócz pani Izy leciała jeszcze pani dyrektor departamentu współpracy z zagranicą, no i ja… Odprowadzał nas wiceminister Stefan Starczewski.

Do pierwszych wpadek doszło, jak tylko wylądowaliśmy. Czekali na nas polski ambasador i dyrektor naszego Instytutu Kultury – nie okazywali nam większej życzliwości, bo byli jeszcze z PRL-owskiego nadania i szykowali się do opuszczenia swoich placówek. Przed lotniskiem Arlanda czekały trzy limuzyny, zapewne marki volvo. Ambasador zaprosił panią Izę do pierwszej, a ona wsiadłszy zawołała do dyrektorki i do mnie: „Zosiu, Januszku, wsiadajcie, tu jest bardzo dużo miejsca i wszyscy się zmieścimy”.

Ambasador spurpurowiał i, zaciskając zęby, wydusił: „Panią minister obowiązuje protokół dyplomatyczny, pani minister pojedzie ze mną; panią dyrektor zapraszam do drugiego samochodu, będzie jej towarzyszył dyrektor X.; a pana redaktora – spojrzał na mnie ze wstrętem – zabierze trzeci samochód, wraz z attaché prasowym, panem Y.”.

Od tego momentu ciągle nam się przytrafiały jakieś gafy. Szwedzi zachowywali kamienne twarze, za to nasi polscy gospodarze nie kryli złośliwej satysfakcji. My z kolei szydziliśmy z nich, gdy na cześć pani Izy urządzili polski wieczór w Instytucie Kultury. Miał on wszelkie cechy absurdu, znanego z filmów wspomnianego już Barei: były panie przebrane za krakowianki, Chopin grany na rozstrojonym fortepianie i rodzima wódka, która ściągnęła paru szwedzkich gości. Mowę dyrektora Instytutu można by porównać jedynie z wystąpieniem Stanisława Tyma jako kaowca w Rejsie.

Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że Szwedzi przez trzy czy cztery dni pokazywali nam zdobycze skandynawskiego socjalizmu: domy kultury, biblioteki, teatry, galerie, lokalne rozgłośnie radiowe i rozmaite inne sowicie dotowane instytucje, działające z myślą o dzieciach, emerytach, niepełnosprawnych, imigrantach… A my z bagażem wrażeń i wiedzy wracaliśmy do kraju, w którym kapitalizm właśnie zaczynał ostrzyć swoje wilcze kły…

23-03-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany
    2015-03-24   09:59:43
    Cytuj