AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Z życia wyborcy

Fot. Karol Budrewicz  

Janusz Wiśniewski zwymyślał mnie kiedyś od faszystów. Dziś nazwanie kogoś faszystą jest na porządku dziennym, ale wtedy – w 1989 roku – to było coś! Siedzę sobie jak gdyby nigdy nic w hotelowym barze – nawiasem mówiąc w Amsterdamie – aż tu nagle wchodzi Janusz – nawiasem mówiąc w towarzystwie Jerzego Satanowskiego – i wskazując mnie palcem mówi: „O, faszysta”.

Czy miał powód, spytacie, tak bądź co bądź obcesowo mnie potraktować? Jak na spowiedzi wyznam, że miał. Kilka lat wcześniej, gdy wokół dwóch przedstawień Janusza – Panopticum à la Madame Tussaud i Koniec Europy – huczało w całej Polsce oraz w Edynburgu, ja z przyrodzonej przekory nie uległem entuzjazmowi, podsycanemu głównie przez kolegę Tomasza Raczka. Na łamach „Polityki” pisał on z pewną egzaltacją, że teatr Wiśniewskiego „to bomba intelektualnej i estetycznej energii. Dzisiaj zapalono lont”.

Po gościnnych pokazach obu przedstawień w Warszawie, w 1983 roku, opublikowałem w macierzystym miesięczniku felietonik pt. 27 zdań o teatrze Janusza Wiśniewskiego. Był uszczypliwy i artysta mi to zapamiętał na następne trzydzieści lat.

Około przełomu milenijnego spotkaliśmy się na przeglądzie teatrów dla dzieci w Poznaniu – jako jurorzy. Janusz traktował mnie jak zapowietrzonego, ale ani do słownego, ani do czynnego znieważenia nie dochodziło. W końcu jednak nie wytrzymał. Podczas dyskusji z widzami i twórcami wypomniał mi publicznie moją winę, ja zaś, pragnąc zakończyć konflikt w duchu pojednania, wyraziłem ubolewanie i poprosiłem Janusza, aby ów młodzieńczy wytwór mego pióra puścił wielkodusznie w niepamięć. Co też się stało, przy ogólnym aplauzie uściskaliśmy się jak bracia, przeszliśmy na ty, a po przeglądzie Janusz zabrał mnie swoim samochodem do Warszawy. Dałem sobie słowo, że już nigdy nic złego o przedstawieniach Janusza nie napiszę i tego słowa dotrzymałem.

Minęło następne piętnaście lat, w Teatrze Polskim Janusz zaczął próby Quo vadis. Jako dramaturg Teatru Polskiego uczestniczę w próbach bez przeszkód, ale tym razem się nie udało: asystentka Janusza poinformowała mnie, że moja obecność jest niepożądana.

Ale, ale… Co myśmy właściwie robili w Amsterdamie wtedy, na przełomie maja i czerwca 1989 roku? Teatr Nowy z Poznania przyjechał na parodniowe występy właśnie ze spektaklem Janusza. Była to Modlitwa chorego przed nocą. Dyrektor Cywińska zaprosiła mnie do udziału w tej podróży, może nie wiedząc, com uczynił autorowi przedstawienia, a może przeciwnie – wiedząc i licząc na jakieś ciekawe zderzenie. Zresztą relacje pani Izy z jej sławnym reżyserem też, zdaje się, nie były aksamitne. Czasami wyrzucam sobie, że nie powinienem był przyjmować zaproszenia, ale pokusa wygrała ze skrupułami – Amsterdam w tamtych czasach…

Jechaliśmy autobusem, dwa dni, bo z przystankiem w RFN. Ilekroć myślę o tej podróży, przypomina mi się radiowa audycja rozrywkowa z lat sześćdziesiątych, która zaczynała się od takiej mniej więcej przyśpiewki:

Sroczka na płocie aha, aha.
Wyjrzyj no ociec aha, aha.
Co tak pędzi drogą, aż popatrzeć strach?
Wesoły autobus gna po kocich łbach.

W rzeczy samej w autobusie było wesoło, że hej! Ale bo też kto tam nie jechał… Poza panią Izą i Januszem Michałowskim, Januszem Wiśniewskim i Jurkiem Satanowskim tak zwany kwiat aktorstwa. Z nieżyjących już: Krystyna Feldman, Sława Kwaśniewska, Wojciech Standełło, Jerzy Stasiuk, Maciek Kozłowski… A nadto: Majka Maj, Kaja Nogajówna, Michał Grudziński, Wiesiek Komasa, Lech Łotocki, Jacek Różański, Danka Stenka… No i Paweł Binkowski, który odegra w tej opowieści kluczową rolę.

Z Pawłem dostaliśmy wspólny pokój w hotelu i szybko się zakolegowaliśmy. Zawdzięczam mu odkrycie Toma Waitsa, którego pierwsze płyty przywiozłem właśnie z Amsterdamu.

Wieczory spędzaliśmy w teatrze – artyści grali, ja obserwowałem przedstawienie z kulis, co akurat w tym wypadku było nadzwyczaj interesujące ze względu na niesłychaną motoryczność działań i tempo ruchu. Za dnia i po nocach włóczyliśmy się po mieście, trochę zwiedzając, trochę przesiadując w barach; zapuszczaliśmy się też do Dzielnicy Czerwonych Latarni pogapić się na to theatrum seksu – na więcej nie było nas stać.

W sobotę po spektaklu poszliśmy dużą grupą na piwo. Zabawa trwała w najlepsze, aż spostrzegłem, że wszyscy aktorzy udali się już na spoczynek; zostałem sam z Majką Maj, która wykazała się stanowczością i mimo moich oporów zarządziła powrót do hotelu.

Na miejscu, życząc sobie dobrej nocy, rozeszliśmy się do pokojów. Drzwi mojego zastałem zamknięte. Wtedy przypomniałem sobie zwierzenie Pawła, że cierpi na jakąś nerwicową fobię i nie jest w stanie zasnąć, nie zamknąwszy drzwi na klucz. Niestety, godzina była już bardzo późna, Paweł spał w najlepsze i nie reagował na moje pukanie, zresztą delikatne, bo przecież trudno, żebym w środku nocy w cywilizowanym kraju dobijał się jak jakiś ćwok z Europy Wschodniej.

Niewiele myśląc, zacząłem krążyć po hotelowych korytarzach, szukając jakiegoś miejsca do spania, aż znalazłem obszerny, wygodny fotel. Zwinąłem się w kłębek i natychmiast zapadłem w sen.

Obudził mnie kobiecy głos, przemawiający, o dziwo, po polsku: „Jezus Maria, co ty tu robisz, szukamy cię wszędzie, autobus tylko na ciebie czeka!”.

Otworzyłem oczy i ujrzałem nieziemskie zjawisko: stała nade mną Danka Stenka – cudna jak poranek. „Jaki autobus?” – spytałem, próbując choć trochę odzyskać zmysły. „Przecież jedziemy do Hagi – tłumaczyła mi jak dziecku Danka – głosować! Wstawaj!”.

Świadomość powróciła mi w jednym momencie: rzeczywiście, dziś 4 czerwca, wybory – dzień, o którym dzieci będą się kiedyś uczyć w szkole na lekcjach historii. A w Hadze jest polska ambasada, a w ambasadzie punkt wyborczy dla Polaków przebywających w Holandii.

Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem do autobusu – tam z pewną ulgą stwierdziłem, że większość uczestników wycieczki również wygląda na cokolwiek zmęczonych. Obiecywaliśmy sobie, że jak tylko spełnimy obowiązek obywatelski, to poszukamy w tej Hadze jakiegoś orzeźwienia…

Pod ambasadą stała długa kolejka. Gdy wreszcie dotarłem do urny, bardzo się starałem, żeby nie pomylić się w skreślaniu. Za granicą głosowało się na kandydatów z Warszawy Śródmieścia: naszym (czyli „Solidarności”) kandydatem był Andrzej Łapicki, komunę reprezentował Jerzy Urban, skądinąd bezpartyjny.

Po wyborach spędziliśmy czarowne chwile nad Morzem Północnym – rześka bryza szybko postawiła nas na nogi. Do Amsterdamu zjechaliśmy pod wieczór, aktorzy poszli grać ostatni spektakl, a ja usiadłem przed telewizorem, żeby obejrzeć relację z Polski. Przelatywałem liczne dostępne kanały europejskie i amerykańskie – nikt o naszych wyborach nie mówił. Na ustach całego świata była masakra na Placu Tiananmen w Pekinie. Ale cóż – Chiny daleko, „kajsi gdzieś daleko”, a mnie interesowała sytuacja w moim kraju. Rozczarowany i wściekły – już sam nie wiem, czy na tych biednych Chińczyków, czy na żądne krwi stacje telewizyjne – późnym wieczorem wygrzebałem ostatnie guldeny i zadzwoniłem z hotelowego automatu do Warszawy. Z hałaśliwych i radosnych odgłosów w słuchawce wyłowiłem jedyną interesującą mnie w tym momencie informację: wygraliśmy.

Nazajutrz nasz wesoły autobus wyruszył w podróż powrotną do kraju. Kierowniczka wycieczki nawet nie przeczuwała, że za trzy miesiące zostanie ministrem kultury…

27-04-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany TG
    TG 2015-04-29   08:46:03
    Cytuj

    To znaczy, że spotkałem Danutę Stenkę? I Izabelę Cywińską? I - of all people - Janusza Majcherka? I nawet nie zwróciłem na nich uwagi? Nie wierzę. Bo byłem w tej ambasadzie jako mąż zaufania tego tam Komitetu Obywatelskiego… I chyba byłem półprzytomny bezalkoholowo.