Zrzędność i przekora: Za naszą i waszą…
Opowiem wam inną przygodę moją. Był rok, zdaje mi się, 1991. Ktoś wpadł na szalony pomysł, żeby wydelegować mnie do Mińska jako oficjalnego przedstawiciela Ministerstwa Kultury. W Mińsku odbywał się Międzynarodowy Festiwal Teatrów Słowiańskich. Związek Radziecki się rozpadał, republika białoruska wybijała się na niepodległość, perspektywa bratania się z innymi Słowianami niosła z sobą jakiś tajemniczy, a tęskny powab erotyczny – pobyt zapowiadał się ciekawie.
Byłem wtedy świeżo upieczonym kawalerem z odzysku i mimo przekroczonej trzydziestki żywiłem złudzenie, że czas można nie tylko zatrzymać, ale nawet cofnąć. Nosiłem się nader młodzieżowo: punkowa skóra typu ramoneska, czarne, znoszone levisy z dziurami na kolanach, sterczące włosy. Ówczesny redaktor naczelny „Teatru”, Andrzej Wanat, preferujący raczej marynarkę w pepitkę, białą koszulę i krawat, wpadał zwykle w osobliwy bulgot, gdy przy różnych urzędowych okazjach musiał mnie przedstawić: „To jest J.M., mój, eee, zastępca”.
W opisanej wyżej postaci wsiadłem w pociąg i udałem się do Mińska. Zajechałem o świcie, wysiadam i rozglądam się po pustawym peronie – miał na mnie czekać przedstawiciel białoruskiego Ministerstwa Kultury, bo moja wizyta była poniekąd „na szczeblu”. I rzeczywiście, stało trzech zażywnych, acz ponurych obywateli – też odzianych w skóry, tyle że oni mieli długie skórzane płaszcze, a na głowach kapelusze. „Ki licho – myślę – jakieś KGB czy co?”. Ale podchodzę do witającej mnie delegacji i widzę, że ten, który stoi w środku, trzyma czerwony kwiat typu goździk. Oni coś mówią, ja coś mówię, po czym robimy „misia”, czyli ściskamy się po bratersku i pierwsze lody pękają. Wsiadamy do czarnej wołgi (taki reprezentacyjny samochód, produkowany w Związku Radzieckim na wzór amerykański) i jedziemy do hotelu. W drodze informują mnie o dramaturgii otwarcia festiwalu: w części oficjalnej reprezentanci poszczególnych krajów mają wyjść na scenę i każdy będzie proszony o krótką wypowiedź. „No, ładnie – myślę – a mnie nawet nie przyszło do głowy, żeby zabrać ze sobą jakiś stosowny na taką okazję strój. Wanat miałby na pewno wieczorowy garnitur i błyszczące buty, a ja nie dość, że wyglądam jak Joe Strummer z zespołu The Clash, to jeszcze na nogach mam trampki; dobrze, że nie glany…”.
Trudno, wola boska i skrzypce. Ustawili nas na scenie Teatru Narodowego im. Janki Kupały – Czechów, Słowaków, Bułgarów i kogo tam jeszcze: wszyscy prócz mnie urzędowi, sformatowani, kulturalni, no bo każdy wysłany przez swój resort kultury. Znowu dostaliśmy po goździku i zaczęły się przemówienia. Najpierw mówili gospodarze, a po nich przyszła kolej na nas. Gorączkowo myślałem, co by tu rzec, żeby nie wyjść na idiotę, skoro już wyglądam jak idiota. Wreszcie poproszony o głos podszedłem do rampy i wypaliłem: „Przywożę wam z Warszawy to, co mamy najcenniejszego: wolność i solidarność!”. I fru tym goździkiem w publiczność.
Powiadam wam – szał. Owacjom nie było końca. A już po wszystkim dowiedziałem się, że otwarcie Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Słowiańskich było transmitowane na cały Związek Radziecki.
Ale nie koniec na tym. Po części oficjalnej i po obejrzeniu cokolwiek nużącego Chama Orzeszkowej w wykonaniu miejscowego zespołu, poszliśmy do klubu festiwalowego. Tam szybko zostałem „przyswojony” przez wesołe towarzystwo młodych ludzi, którzy okazali się działaczami białoruskiej opozycji. Byli wśród nich dziennikarze, pisarze, ludzie teatru… Zaprzyjaźniliśmy się, a moim cicerone został Sława, redaktor mińskiego pisma, zakochany w polskiej kulturze i świetnie mówiący po polsku. Niebawem zresztą miał wyemigrować.
Mińsk akurat wrzał, odbywały się wiece i demonstracje. W dzień ze Sławą chodziłem na główny plac Mińska, entuzjazmując się białoruską „wiosną wolności”, która trochę mi przypominała nasz karnawał 1980/81. Nocami odwiedzałem mnóstwo prywatnych domów, spotykając się z niebywałą gościnnością. Od tej gościnności straciłem poczucie czasu i przestrzeni. Przez tydzień udało mi się nie obejrzeć ani jednego festiwalowego przedstawienia, z wyjątkiem inauguracyjnego Chama, ale za to raz w moim pokoju hotelowym urządziłem przyjęcie dla aktorów Teatru Nowego z Poznania, którzy z czymś na festiwal przyjechali, ale nawet nie wiem, z czym.
W Mińsku było na tyle sympatycznie, że postanowiłem zostać jeszcze dzień czy dwa, mimo iż miałem wykupiony bilet powrotny i miejsce w sleepingu. „Ach – pomyślałem – przebukuję”.
Kiedy już zebrałem się do wyjazdu i poszedłem do kasy, majestatyczna pani poinformowała mnie w klasycznie sowieckim stylu: „U nas miest swobodnych niet”. „Tak szto diełat` – pytam. Ona na to: „Ja nie znaju”.
Popatrzyłem na setki ludzi zalegających dworzec, siedzących, leżących. Sprawiali wrażenie, że na swój czy też jakikolwiek pociąg czekają od tygodni. Przypomniały mi się dworcowe sceny z rosyjskiej i radzieckiej literatury, i popadłem w rozpacz. Nie wyjadę stąd, Boże, trzeba się ratować, ale jak – konsulat, ambasada?
Towarzyszący mi Sława znalazł wyjście. „Poczekaj – powiada – aż będzie jechał polski pociąg z Moskwy i pogadaj z konduktorem; ze swoimi się dogadasz”.
Na polski pociąg z Moskwy czekałem kilkanaście godzin, w końcu o północy nadjechał. Szukam kierownika składu, mówię, jak jest: „Szefie, dziennikarz z Warszawy, spóźniłem się, muszę wrócić, zrób pan coś, co mam, to panu dam”. „A co pan masz?” – pyta szef. „Dziesięć dolarów (Pan Bóg strzegł – ocalały nieprzehulane), butelka wódki i dwadzieścia płyt Włodzimierza Wysockiego…”. „Dolary pan daj, wódkę też, a płyty pan sobie zatrzymaj”.
Wcisnął mnie do przedziału sypialnego, w którym z Moskwy do Warszawy jechało rosyjskie małżeństwo z dzieckiem. Matka za dolara zgodziła się wziąć dziecko na swoją leżankę, więc mogłem się położyć. Przed granicą zjawili się radzieccy celnicy i jacyś szczekliwi mundurowi. Brali paszporty, dawali do wypełniania jakieś kwity. Moi towarzysze podróży byli bladzi jak kreda i milczeli, wyraźnie przestraszeni. Do przedziału wpadło ruskie babsko w mundurze i zajazgotało do mnie: „Wy żurnalist?”. „Nu, da” – potwierdziłem; pracowałem przecież w redakcji „Teatru”. Babsko nakazało Rosjanom opuścić przedział, a mnie zostać. Zaczęła pytać o filmy, fotografie, ulotki, które rzekomo miałem wieść z Mińska. Zaprzeczyłem, że cokolwiek z tych rzeczy posiadam, bo też i nie posiadałem. Pokazałem tylko te nieszczęsne longplaye Wysockiego i znowu wyszedłem na głupka. Baba nie dawała mi wiary i urządziła przeszukanie bagażu, a koleżce, ponuremu drabowi, zleciła, żeby zrobił mi osobistą kontrolę. Nic nie znaleźli, poszli wściekli, Rosjan nawet nie zauważyli.
Pociąg ruszył i po paru minutach był już w Kuźnicy Białostockiej. Rosyjskie małżeństwo jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęło mówić na wyprzódki. „Miły mój, ty polityczny, ty nas uratowałeś!”.
Nie bardzo rozumiałem, o co chodzi, ale zrozumiałem, gdy zaczęli otwierać bagaże i pokazywać kontrabandę, którą wieźli do Polski na handel. A że wśród towarów nie brakowało wody rozmownej i zakąski, wasz baron Münchhausen dokonywał cudów w dziedzinie polsko-rosyjskiego pojednania. Aż do samej Warszawy.
6-08-2014
Cieszę się że inwestował pan w coś innego niż lakierki i krawat.
Ładne. I dobrą polszczyzną pisane. Sława, Sława, Sława ...