AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Fragment „wszystkiego”. Wspomnienie o Izabelli Cywińskiej

Izabella Cywińska, fot. Andrzej Rybczyński  

+
25 marca 2024 roku Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu dzięki zabiegom Piotra Kruszczyńskiego i uchwale radnych z sejmiku wojewódzkiego oficjalnie zmienił nazwę na Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej. I jest to spełnienie najskrytszych marzeń jego pierwszej dyrektorki, twórczyni potęgi i renomy tej sceny. Cywińska pół żartem, pół serio „oburzała się” w prywatnych rozmowach, że Łomnicki „ukradł” jej teatr, dostał szyld i patronat nad jej teatralnym domem tylko dlatego, że 22 lutego 1992 umarł na próbie Króla Leara. „I powiedz, czy to jest sprawiedliwe?” – pytała mnie, wiercąc się w fotelu w swoim warszawskim mieszkaniu na Piwnej. – „Szesnaście lat dyrektorowałam, stworzyłam zespół, przyciągnęłam widownię, opiekowałam się ludźmi, włączyłam teatr do walki politycznej, upomnieliśmy się o poznański Czerwiec, oddychaliśmy razem z miastem, a on przyjechał do Korina w roli bezdomnej gwiazdy mającej obsesję zagrania największej szekspirowskiej roli. Nawet nie wystąpił na tej scenie, tylko spektakularnie zasłabł przed premierą, zbiegł za kulisy i koniec… A ja żyję” – pokiwała głową w zadumie.

Tłumaczyłem, że to był impuls i potrzeba chwili, chęć pożegnania największego polskiego aktora, który sam na największego polskiego aktora się namaścił: Zazdroszczę wam, że mnie oglądacie! Lear to rola specjalna, wysiłkowa, legendarna. Idealne pożegnanie weterana scen. Mount Everest aktorstwa wcieleniowego. A umrzeć na scenie to nie byle co. Hołubimy takie przypadki, uznajemy, że wtedy dopiero dopełnia się los artysty, jego miłość do teatru i poświęcenie. Bo Molier umarł na scenie, bo Stanisławski grał ciężko chory i miał łóżko w kulisie, bo Kazimierz Fabisiak umarł na premierze Biesów Wajdy…  

Cywińska żartowała, że pójdzie i wysadzi się w powietrze w Teatrze na Woli i dopiero wtedy będzie sprawiedliwie, ja na to, że niekoniecznie, że musieliby jej dołożyć jeszcze Ateneum.

Tak żeśmy sobie żartowali, a teraz to stało się ciałem. Umarła Izabella Cywińska i jej dawny teatr, najbliższy teatr, przyjął ją do siebie na zawsze. Reżyserka odeszła 23 grudnia 2023 roku, prawie dokładnie 50 lat po objęciu przez nią poznańskiej sceny. Pierwszą premierę swojego pierwszego sezonu – Gigantów z gór Pirandella dała przecież 21 grudnia 1973 roku. 14 grudnia 2013 roku na jubileusz czterdziestolecia sceny zrealizowała swoje ostatnie poznańskie przedstawienie, Wiśniowy sad Czechowa, spowity nostalgią, sentymentalizmami i wzruszeniem. Powtarzała wtedy, że Raniewska to ona, że wraca do Poznania jak bohaterka Czechowa do majątku i pokoików dzieciństwa. I wraca tylko po to, żeby się pożegnać, zostawić na zawsze wszystko za sobą, we mgle i zapomnieniu, dla innych ludzi, którzy będą tu po niej. Nie przypadkiem Wiśniowy sad miał być także świadomą fabularną puentą jej autobiograficznej książki, nad którą wtedy pracowała. Podejrzewam, że wybór tego tytułu był znaczący – Cywińska chciała mieć spektakl, który domknie wszystkie wątki jej życia – a zwłaszcza powracający motyw budowania domu – w teatrze, na planie filmowym, w różnych miejscach polski w zastępstwie tego utraconego dworku w Kamieniu.

+
Wszystko. Tak miała nazywać się książka Izabelli Cywińskiej pisana w latach 2012–2015. Autobiografia i summa twórczości. Opowieść o wszystkich spotkanych przez nią ludziach, wszystkich spektaklach, wszystkich teatrach, jej wszystkich zapamiętanych i możliwych do opisania chwilach. Nie wiem już, kto pierwszy zaprotestował: wydawnictwo czy najbliżsi, czy wreszcie ona sama się zorientowała w niestosowności takiego tytułu. Bo jakie „wszystko”, czemu już „wszystko”, skoro bohaterka żyje i nigdzie się nie wybiera? Pracuje w teatrze i w telewizji. Myśli o drugim filmie. Wszystko jeszcze się może zdarzyć. Taki tytuł może mieć monografia pośmiertna, a nie wspomnienia aktywnej zawodowo autorki. Zmieniliśmy tytuł na Dziewczyna z Kamienia. Była to swoista odpowiedź na człowieka z marmuru, podkreślenie ważności małej ojczyzny Cywińskiej i aluzja do jej charakteru, teatralnej ksywy: Żelazna Cywa. Z Izabellą Cywińską poznał mnie Janusz Opryński, namówił ją na spisanie wspomnień i przekonał, że potrzebuje właśnie mnie. A szukała niekoniecznie redaktora-zawodowca, ale człowieka, który przejdzie z nią jeszcze raz przez minione życie. No i przeszedłem. Przez te trzy lata wspólnej pracy i później pamiętałem rzeczy zapomniane przez moją autorkę, śniłem jej sny, wdrukowały mi się w pamięć jej przeżycia, do dziś głowę bym dał, że jej wspomnienia ze Świąt Bożego Narodzenia w okupowanym przez Niemców Kamieniu to są moje wspomnienia, ja piłem ze Zbyszkiem Cybulskim, ja oklaskiwałem wracającego do Polski premiera Mikołajczyka, ja przeżyłem w Warszawie marzec 1968 roku. Było tak, jakby w ferworze wspólnej pracy oddała mi część swoich emocji i detali z przeszłości na przechowanie. Tak jak się odkłada przeczytaną książkę na półkę. Było mi z tym zarazem pięknie i niewygodnie. Bo to cudze, niechby nawet najwspanialsze życie zaczynało mi w pamięci wypychać moje własne dzieciństwo i młodość. Ale nie oddałbym tych cudzych, bo należących do Izy Cywińskiej, wspomnień za żadne skarby. Zwłaszcza tych, których nie trzeba ogłaszać publicznie, o których mówi się tylko drugiemu człowiekowi z nadzieją, że zrozumie. I zapamięta.

+
Dziś – równo trzy miesiące po śmierci Izabelli Cywińskiej – spróbuję zrozumieć, kim dla mnie była. Odkąd tylko dowiedziałem się o jej śmierci, od ostatniej Wigilii staram się zebrać fragmenty jej życia, które podglądałem, które pomagałem jej zapisać, które wspominaliśmy razem. Jako redaktor jej książki i redaktor przeszłości, którą mi powierzyła, nie opowiem teraz i tutaj, w tym pożegnaniu, o „całej Cywińskiej” ani naprawdę o wszystkim, o czym wiem. Żadne tam „wszystko”, ledwie fragment. Zawsze fragment.

+
Ból neurologiczny zabrał jej 10 lat pracy w teatrze. Bolała i drętwiała jej noga, tykało coś w kręgosłupie jak bomba zegarowa. Konsultowała się latami z wieloma lekarzami, przeszła kilka operacji. Brała silne leki. Kpiła, że morfiniści od Witkacego to nic przy jej eksperymentach. Leki ją spowalniały, otępiały, mogła czytać, rozmawiać, ale nie mogła po nich reżyserować ani pisać. Pisała, jak ją bolało, reżyserowała, jak bolało. „Nie pytaj, czy dziś boli!” – zaznaczała zawsze, zanim na dobre zaczęliśmy rozmawiać.

+
Mimo różnicy wieku niby od razu byliśmy na „ty” – przez bite trzy lata pracy, niemal dzień w dzień gadając za pośrednictwem maila, telefonu, podczas spotkań u niej w domu na Piwnej w latach 2012–2015, nie da się nie być na „ty” – ale nigdy nie powiedziałem do niej po prostu „Iza”, jak mówili starsi koledzy, ludzie teatru, z którymi się przyjaźniła, których reżyserowała, którym dyrektorowała. Dla mnie zawsze była oficjalnie i w prywatnych rozmowach „Paniąizą”. Właśnie tak Paniiza. Paniizo – mówiłem, kiedy jej tłumaczyłem, że tak się nie da, Paniizo – przepraszałem, jak coś zawaliłem. Popijając rytualnie naleweczkę, którą częstowała po każdym ukończonym rozdziale, każdej nowej wersji tekstu, wiwatowaliśmy (cichutko, żeby nie obudzić Janusza Michałowskiego robiącego sobie drzemkę w sąsiednim pokoju przed pójściem na spektakl do Teatru Współczesnego): „Niech żyją Paniiza i Łukaszek!”. Przeżyliśmy przez te trzy ciężkie lata zabawne i pouczające przygody dwojga łobuzów-włamywaczy, którzy wchodzą na nieznany sobie teren. Ale szybko zmieniliśmy się w parę strażników, którzy pilnują siebie nawzajem. Ja pilnowałem, żeby ona szybko pisała, ona – żebym ja szybciej czytał. Ja poprawiałem to, co napisała, ona poprawiała poprawione, ja wydłużałem tekst, ona go skracała, ja przemycałem wycięte przez nią zdania, ona tropiła zmiany. Kłóciliśmy się o każdą frazę, epizod, detal z przeszłości.

Dziesięć lat temu Paniiza była obsesjonatką prędkości i lakoniczności. Robiła krótkie spektakle, jej adaptacje sztuk i opowiadań polegały przede wszystkim na skracaniu i kondensowaniu. Przy opisywaniu jej własnego życia pojawił się jednak problem: życie było długie i pełne wydarzeń, trzeba było je opowiedzieć we właściwym rozmiarze, czyli długo. Cywińska dała się przekonać i nie pędziła przez opowieść o sobie jak huragan, polubiła to długie siedzenie w przeszłości, przywoływanie ludzi i obrazów z czasu, który przeminął dla niej albo do tej pory istniał dla mnie. Po dwóch latach mieliśmy ponad milion znaków. Agora początkowo chciała wydać dwa tomy Dziewczyny z Kamienia. No to się rozhulaliśmy – jak wszystko to wszystko. Paniiza wyciągała kolejne historie, ja pilnowałem konstrukcji. Potem przyszła decyzja z wydawnictwa, że będzie tylko jeden tom. Potrzebny był skrót tekstu książki o prawie jedną trzecią. „Przyjrzę się temu w weekend” – powiedziała Paniiza – „i ciachnę”. Ciachała zwykle gotowe rozdziały dyskretnie: po zdaniu, po wyrazie, po puencie. Po przymiotnikach, emocjach, myślach, jakby chciała zostawić tylko gołe fakty, tak gołe, żeby nie było widać, czyja to nagość jest – jej czy epoki. Zrobiło mi się słabo na myśl o tym, że będzie tak ścinać w nieskończoność, zaburzy wypracowany styl i wrócimy w ten sposób do punktu wyjścia, tracąc uzgodniony miesiącami tekst, wykłócony o każdy przecinek, każdy myślnik, każde niewygodne wspomnienie. Poleci cała struktura. Osobisty ton. Paniiza wstydziła się liryczności i wzruszenia, które ją dopadały w pisaniu o bliskich. Nie chciała się roztkliwiać nad swoim życiem, choć tkliwie o nim mówiła. Ja o tę tkliwość zażarcie walczyłem… Nie cenzurowała zapisanego, tylko negocjowała desperacko swoją przeszłość. Co przeżyłam? Czym to było dla mnie? Czy to było naprawdę? I czy było ważne? Chciała zostawić tylko to co ważne, do nieważnego przekonywałem ją długo. Czasem bardzo długo.

Więc wtedy, kiedy zapadła decyzja o konieczności skrótów, zobaczyłam Paniąizę z tasakiem, gotową obciąć pół swojego życia mięsień po mięśniu, paznokieć po paznokciu włos po włosie… Wyciąć z Kamienia inną Izę, oschłą i racjonalną. Zrobiło mi się żal tych wszystkich fragmentów, refleksji i opisów jej słabości, drobiazgów z przeszłości, które odkryliśmy w zdumieniu, a które teraz po cenzorskiej akcji autorki zostaną już tylko moją własnością, bo ona, Żelazna Cywa, bez żalu o nich zapomni. Jak już zapomniała o sobie, którą była wtedy, kiedy to pisała. Nie było wyjścia. Musiałem uprzedzić autorkę. W jedną noc sam skróciłem książkę o te 300 tysięcy znaków. Wypadały całe rozdziały, wszystkie jej przygody zagraniczne, praca w Ameryce, podróże po Rosji. Paniiza przeczytała to, co zrobiłem, zastygła z palcem na klawiszu „delete” i zaakceptowała tę wersję. Zrozumiała, że nie zawsze warto być bezwzględną wobec siebie samej. I chyba była mi wdzięczna, że ją przed tym tasakiem uchroniłem. Mówiła, że tamte opuszczone, ale nieocenzurowane opowieści zostaną na potem. Jak nowo kupione ubrania wiszące latami w szafie, czekające na odpowiednią okazję. Opublikowała je na portalu Teatralny.pl w cyklu Inne historie. Może ktoś jeszcze zrobi z tego książkę.

+
Bardzo przeżyła, że została wymazana z biografii Jacka Kuronia autorstwa Anny Bikont i Joanny Szczęsnej. Jest w tej książce Kuroń nieznany, Kuroń lewicowy święty, na pierwszym planie jego wielka miłość do Gajki. Jej choroba. Ich internowanie. A przecież w karnawale Solidarności rozkwitł tajny romans Cywy i Kuronia. Nie zdradzam tu żadnych tajemnic. Cywińska pięknie, lirycznie opisała go w jednym rozdziale Dziewczyny z Kamienia. Dokładnie choć bez dosłowności. Są w tej autobiografii zdjęcia ukazujące, jak słynna reżyserka i słynny opozycjonista pożerają się nawzajem oczami. Jest wspomnienie, jak ukrywali się w sitowiu na kajakach przed SB i turystami, żeby ich związek, broń Boże, nie wyszedł na jaw. Po internowaniu w grudniu 1981 roku Cywa bała się, że w Gołdapii trafi do jednej celi z Gajką Kuroń. Nie wiedziała, jak spojrzy jej w oczy. Jak będą o tym rozmawiać. Nie wiedziała, czy Gajka już wie o nich. Ona i Janusz Michałowski byli wtedy na urlopie od siebie, szukali szczęścia w innych związkach. W biografiach Kuronia i Cywińskiej pod jedną wielką miłością Kuronia do Gajki, pod wielką miłością Cywy do Janusza Michałowskiego trwała przez kilka miesięcy karnawału Solidarności inna, krótka, ukryta, zakazana miłość, fascynacja, współbycie. W imieniu Izabelli Cywińskiej upominam się o niezapominanie o takich chwilach tajnego szczęścia. Kim i czym jesteśmy, by taką miłość oceniać? To nie była miłość ważniejsza od tamtych, ale miłość nagła i bezkompromisowa. I skończyła się wraz z chorobą Gajki. Cywińska i Kuroń pracowali potem razem w rządzie Mazowieckiego, przyjaźnili się do samej jego śmierci. Woziła go na wózku inwalidzkim do lasu, żeby podotykał sobie drzew. Oboje umieli z tym żyć. Wiedzieli o tym ich bliscy. Po premierze musicalu 1989 Katarzyny Szyngiery, „w którego centrum są miłosne historie Kuronia i Gajki, Frasyniuka, Borysewiczów, Wałęsów”, Paniiza pytała mnie, czy tam jest coś o niej i Kuroniu. Mówiłem, że nie. Kuroń to Abelard z pomnika. Śmiała się z własnej niewidzialności, a potem sama sobie tłumaczyła, że w pozytywnym micie nie może być miejsca na takie uczuciowe komplikacje.

+
Zawsze miałem ten sam rytuał odwiedzin u Paniizy. Najpierw kilkanaście minut spaceru po Piwnej, sprawdzanie zegarka, by nie być za wcześnie, bo przecież ona się na to spotkanie szykowała jak na premierę w teatrze. Oglądałem witryny antykwariatu, nerwowo dreptałem po kamiennych łbach, obserwowałem zabłąkanych turystów na tej cichej, nikomu niepotrzebnej uliczce. Wchodzenie do mieszkania na Piwnej nie było proste. Podejść do ciężkich metalowych drzwi, zadzwonić domofonem i czekać na sygnał, pchnąć drzwi, przejść przez ciemne wąskie przejście, torba ociera się o ścianę, potem podwórko, arkady i podcienia, drugi domofon, nacisnąć, czekać na sygnał otwarcia, schodki, żelazna krata, znowu schodki i Janusz Michałowski albo najczęściej Paniiza w drzwiach. Siedzieliśmy zawsze w tym samym pokoju z książkami i pamiątkami, Paniiza gimnastykowała nogę, patrzyła na mnie spod okularów, zaglądała do wycinków prasowych lub dokumentów. Na regałach od góry wszędzie lampy naftowe, na ścianach obrazy uratowane z dworu w Kamieniu, przodkowie i okruchy przeszłości dookoła. Czytałem na głos fragmenty książki, Paniiza słuchała i cały czas się dziwiła: „Ja to napisałam, ja ci to wysłałam?”. W łazience między umywalką a sedesem wisiały na sznurku okulary do czytania. Taki Marcel Duchamp w polskiej toalecie. Obok na szafce piętrzył się stos gazet. Paniiza żartowała, że tu najmocniej zajmuje się Polską. Wstydziła się dać ten bon mot do książki, daję go tutaj, żeby pokazać, że obywatelska postawa artysty przybiera zazwyczaj bardzo prozaiczne kształty i pozy.

+
Pisaliśmy do siebie jeszcze w pandemii, ukryłem przed nią śmierć mojej mamy. Pewnego dnia przestraszyła się, że zapomniała, że nie jestem z Poznania, myślała, że wszystkie nasze spotkania odbyły się w Nowym, że zna mnie jeszcze z czasów tamtej dyrekcji. Myślała o nowej książce – miała to być saga rodu Michałowskich, rodziny jej męża. Przez kilka lat planowała napisać satyrę na polskie życie teatralne i środowisko, trochę na kształt Wymazywania Thomasa Bernharda skrzyżowanego z Miazgą Andrzejewskiego i Czechowem, ale zorientowała się, że znikają, umierają jej bohaterowie, towarzysze broni i przeciwnicy.

+
Wystraszyłem się i nie pojechałem na jej pogrzeb. Miałem kupiony bilet, ubrałem się i w mroźny styczniowy wtorek przekroczyłem nawet jedną nogą próg mieszkania. Wiedziałem, że chciała po śmierci leżeć z rodzicami na poznańskim Junikowie. Ministrów chowają na Powązkach. Takie pogrzeby są pełne pustych przemówień polityków i rażą nieobecnością ludzi teatru. I wtedy przyszedł ten lęk: nie mogę, nie dam rady. I pewność, że jeśli tam pojadę i zobaczę, jak wszyscy żegnają się z Izą Cywińską, rozsypię się jak domek z kart. Jakiś wewnętrzny szloch zdmuchnie mnie z drogi, wepchnie głęboko w śnieg. Pojechać na pogrzeb bliskiej osoby to trochę tak, jakby pojechać na własny pogrzeb. Albo powtórzyć pogrzeb mamy, ojca. Póki się nic nie widziało, póki przeczucia o śmierci kogoś bliskiego nie potwierdzi się w innych oczach, tej śmierci nie ma. Nie chciałem, żeby była. Zamknąłem drzwi i otworzyłem komputer, zacząłem czytać wszystkie maile, jakie wymieniliśmy między 24 kwietnia 2012 roku a 1 lipca 2021 roku (potem były już tylko telefony). Zamiast odprowadzać umarłą, w której śmierć nie chciałem uwierzyć, zobaczyłem ją żywą w prywatnych wiadomościach do mnie. W kolejnych wersjach zapisywanych przez nią chwil z życia. To był taki mój prywatny, wstydliwy rytuał odklinania rzeczywistości, na kilka godzin znów wróciły tamte dobre lata. Emocje z tych tekstów się nie starzeją. Czytam swoje listy do niej i nie poznaję siebie, czytam jej maile i jest tak, jakbyśmy znów rozmawiali.

+
Jej książka Dziewczyna z Kamienia miała być na początku wywiadem-rzeką. Pierwsza rozmowa poszła źle. Paniiza się stresowała, miała cytaty z mądrych ludzi na karteczkach, chciała podpierać się ich słowami o teatrze. Poprosiłem, żeby zapisała najpierw swoje dzieciństwo. Z lektury Nagłego zastępstwa, dziennika z czasu jej ministrowania, wiedziałem, że ma dryg literacki. Teraz trzeba było tylko na powrót obudzić w niej pisarkę. Nazywała siebie w mailach: „Niecierpliwa”, „niepewna”, „poszukująca”. Bała się i strasznie ciągnęło ją do literatury. Przecież po sześćdziesiątce debiutowała jako reżyserka serialu telewizyjnego – dwie części Bożej Podszewki, po siedemdziesiątce podpisała swój debiutancki film, Kochankowie z Marony. W 2015 roku, z chwilą wydania Dziewczyny z Kamienia czuła się początkującą pisarką. Reżyserowała swoje życie, wyłuskiwała literaturę z teatru swojej dawnej codzienności. Pisała mi na samym początku:

„Od jutra coś zacznę kombinować, grzebać w dziurawej pamięci. Przyznam się, że dawno już nie miałam tak trudnego zadania... Ma pan rację, że ciągnie mnie w kierunku literatury. To ucieczka od niepamięci, od konkretu, który obowiązuje, od tego, co lubię, czyli nieostrość w obrazku filmowym, niedopowiedzenie w narracji, niedomalowanej ukrytej we mgle perspektywy. Boję się jak diabli. Ale spróbuje powalczyć”.

+
Z jej kilku ostatnich spektakli od 2008 do 2015 roku najbardziej cenię Zbrodnię z premedytacją Gombrowicza z Teatru Polonia.

Zrobiła w nim odkrycie interpretacyjne – o ile pamiętam zawsze czytano Zbrodnię jako preludium do Kosmosu, śledczy miał być prefiguracją Witolda i Fuksa z tamtej powieści. W końcu i tu, i tu podobne śledztwo z niczego, szukanie sprawcy i ofiary... spekulacje, machinacje, nadużycia znaczeń, słów, gestów... Tymczasem u Cywińskiej i w roli Malajkata „z premedytacją” wychodziły koneksje tego bohatera z narratorem Tancerza mecenasa Kraykowskiego. Menda, która chce być śmieszna, dowcipna, lekka, pragnie szantażować nas przymusem akceptacji tego, co robi, jak manipuluje, jak myśli. Ten śledczy przylepia się do sprawy, do ludzi, do domu, do trupa jak tamten garbus zakochany nienawistnie w mecenasie. Pięknie Malajkatowi tańczyła w tym spektaklu gęba, spotwornił i odintelektualizował bohatera Zbrodni. Łajdak i kanalia, który chce być podziwiany nie za to, że jest sympatyczny, ale za swoje prestidigitatorstwo w intelektualnych i moralnych kombinacjach. Podobała mi się lekkość tego spektaklu skrywająca poważny problem i poważną sprawę. Czuć było, że dekoracja, efekty, konstrukcja przestrzeni i ruch wszystkich postaci wyłaziły z głowy Śledczego Malajkata, były zsubiektywizowane, niesamodzielne. I zabawne.

Wymyślanie zbrodni u Gombrowicza kojarzyło się Cywińskiej z tworzeniem mitu Smoleńskiego, narracji o zamachu. Wszelkie tak zwane aluzje do „Smoleńska”, współczesności były jednak w jej spektaklu delikatne i mądre. Pokazywała mechanizm i metodę, nie sięgając po diagnozy i wskazywanie palcem. To było przedstawienie jakby z ożywionego teatru aluzji, pogrobowiec dawnego stylu i wielkości Teatru Nowego.

+
Kiedy przegrywała z bólem, pisała mi o życiu, o cieszeniu się chwilami w domu, o swoich lekturach: „Dla mnie naprawdę to jest najważniejsze, bo do teatru jeszcze lub już nie wrócę, do pisania chyba także nie, ale za to wolontariuszką mogę być! Herbatkę spragnionemu reżyserowi na próbach mogę podawać, laskę podnieść, jak upadnie! Mogę podrzucić mistrzowi sceny swoje wspomnienia, żeby się zajął czymś użytecznym i uporządkował je, przemieniając z memoirów w piękną powieść (…).

Ciągle mi się wydaje, że jeszcze tak niewiele zrobiłam, chciałabym
więcej, ale nie mogę. Nie tylko dlatego, że mnie mimo ogromnych wysiłków
lekarskich ciągle noga boli, ale dlatego, że skrobię, ryję pazurami w
ścianie wąwozu, który okazał się zbyt wysoki i twardy żeby ustąpić i
pozwolić mi wydobyć się na powierzchnię”.

+
Opowiadałem o tej książce Paniizie. Kiedy chciała jeszcze coś napisać. Jeszcze raz wrócić do bliskich. Do siostry. Mamy i stryjka.

Julian Barnes w Wymiarach życia (tłum. Dominika Lewandowska-Rodak) pisał pięknie o utracie i żalu. O niechcianym końcu miłości, przyjaźni, wspólnego świata. „Łączymy ze sobą dwa elementy, które nigdy nie były ze sobą połączone. I świat ulega zmianie” (Grzech wysokości). „Łączymy ze sobą dwoje ludzi, którzy nigdy dotąd nie byli połączeni i powstaje coś nowego” (Utrata głębi).

To połączenie nigdy nie jest na zawsze. Barnes, opłakując swoją żonę, jej umieranie i śmierć ledwie 37 dni po diagnozie, analizował odczucie braku niedającego się niczym wypełnić.

„A potem z tego czy innego powodu jedno zostaje drugiemu odjęte. I to, co zostało odjęte, ma wyższą wartość niż suma tego, co było wcześniej. Żal, tak jak śmierć jest banalny i wyjątkowy, (…) żal to stan ludzki nie chorobowy (…) żal przekształca czas, zmienia jego długość, konsystencję, funkcję. Żal to negatyw miłości”.

Barnes nie potrafi poradzić sobie z tym żalem. Ale żyje dalej w smutku i rozpamiętywaniu, bo ten, kto odszedł w świecie bez zaświatów, żyje dalej po śmierci tylko tyle, ile żyje ten, kto o nim pamięta. Śmierci nie ma, jakby nigdy nie było, tylko życie w naszej pamięci. Musimy trwać, żyć jak najdłużej, bo jeśli umrzemy, wtedy ta osoba, która żyje już tylko w nas, umarłaby po raz drugi. Póki żyjemy – żyje i ona, owszem ułomną, kaleką, niepełną formą życia, ale jednak jest to życie. Tylko takie zostaje nam po śmierci. Tylko takie jest zamiast śmierci.
+
Żyjmy, ile się tylko da, żeby pamiętać innych ludzi.

+
Umierając, Izabella Cywińska zabrała sporą cześć mnie, ale w zamian zostawiła mi siebie, tamte dni pełne pisania i sporów. Ciągle mam w sobie tamte dni. I jest tam Paniiza, jakiej nie zapomnę.

27-03-2024

Komentarze w tym artykule są wyłączone