Jan Skotnicki – entuzjasta, rzemieślnik i gaduła
Teatr i jego sprawy traktował Skotnicki z entuzjazmem, żarliwie i z egzaltacją, gdy o nim prawił, zapalało mu się w oczach, co zauważali z podziwem jeszcze całkiem niedawni jego studenci.
W swoiste uniesienie wprowadzał go teatr jako sztuka i instytucja sztuki, a także wszystkie odmiany teatru ochotniczego, dalekie od zawodowstwa, taki teatr nie-teatr, ale teatr. Chęć sprawiania widowisk i ich kontemplacji uważał Skotnicki za elementarny atrybut ludzkiej egzystencji, za jakiś bezwarunkowy odruch bycia człowiekiem, toteż nigdy pewnie nawet nie pomyślał o tym, iżby komukolwiek wzbraniać robienia teatru lub czerpania z teatru przyjemności, ale potrafił dawać do zrozumienia, że teatr to naprawdę wielka rzecz i nie powinno być wolno powierzać go byle komu. Teatr to elementarna forma ekspresji ludzkiej osobowości, a zarazem szczególny i osobliwy sposób działania i bycia.
Jan Skotnicki był w teatrze aktorem, dramaturgiem i literatem, reżyserem, dyrektorem teatru, nauczycielem aktorstwa, liderem i pedagogiem, muzykiem i dyrygentem, śpiewakiem i tancerzem, nade wszystko zaś człowiekiem, co o teatrze, ludziach, świecie, kulturze i historii dziwniejsze od baśni historyje gadał. I czynił to w sposób fascynujący.
Nieduży, mikrusowaty, permanentnie zmitrężony i zdyszany, mizerny, co i rusz utykający albo kulejący, przykuwał uwagę przede wszystkim swoją głową ni to odkrywcy, ni to wirtuoza i twarzą z cudownie „wyhodowanym”, bliskim masce wyrazem zafrasowania, troski, a może twórczego smutku. W tej twarzy królowały oczy. Przenikliwe i onieśmielające, wywołujące respekt, nieustannie wysyłające jakiś komunikat. Oczy o wejrzeniu paradoksalnie pogodnym i wesołym – i jeśli to określenie jeszcze cokolwiek znaczy – oczy dobre.
Całe to oblicze zyskiwało jeszcze na wyrazistości, kiedy Skotnicki zaczynał mówić. Mówił chętnie, dużo i płynnie. Starannie i ze swadą. Nigdy urywanymi kwestiami. Mówił prozą; więcej, prozą dyskursywną. Nie sprawiało to wrażenia powtarzania z pamięci tekstu wcześniej napisanego, bo to teksty pisane Skotnickiego wydawały się literaturą mówioną, zapisem wygłoszonego dyskursu. Co najważniejsze, mówił i słuchał partnera, także wówczas, gdy partner milczał. Mówiąc, uruchamiał całą swą erudycję, inteligencję, wyobraźnię, wiedzę, doświadczenie, ciekawość świata i horyzonty intelektualne. Ze znawstwem mówił o wszystkim, także o tematach nieoczekiwanych. Złośliwcy potrafili go napuszczać, co nie było łatwe, na gadanie „o szybowcach”. Ferował sądy apodyktyczne, ich argumentację podając w punktach. Sztuka dialogu z nim była jak lekcja szermierki. Mówił z elegancją i starannością przedwojennego inteligenta, z lekką nutą celebry. Czasami eksplodował uwięziony w nim choleryk i odgrywał z namaszczeniem (sic!) krótkie intermedia plebejskie. Najbardziej lubił długie, nocne rodaków rozmowy. Literalnie do rana. Z nieukrywaną pogardą i zawodem wyrażał się o „gomułkowskim pokoleniu”, które nie potrafi przesiedzieć nocy.
Z rzadka ubierał się z dystynkcją, ale jeśli już, to ów uniform eleganckiego inteligenta prezentował się jak druga skóra. Najczęściej jednak obnosił się z abnegacją i zaskakującą dezynwolturą w stroju. Zwykle wyglądał niczym kloszard, prosty kloszard, nieupozowany. Kusi rzec, że wszystkie te zaskakujące łaszki wyglądały jak kostium teatralny, element przebiórki, metamorfozy. Tyle, że to nieprawda. Skotnicki ubierał się w co ta miał, i tyle. I to też jakiś jego niepojęty koloryt, bo miewał pod ręką i na sobie rzeczy zdumiewające.
Liczba słuchaczy Skotnickiego, przez lat kilkadziesiąt praktykującego artysty, nauczyciela akademickiego i animatora kultury – obligowanego do publicznego zabierania głosu, idzie chyba nie w setki, a w tysiące. Spora część tego zbioru ze słuchaczy przeobrażała się w rozmówców, z kolei z części interlokutorów Skotnickiego wywodziła się spora liczba tych, dla których to on stawał się powiernikiem, sojusznikiem, doradcą i rozjemcą. Był przecież przyjacielem całego świata i cały świat miał go za przyjaciela. Zdarzały się przyjaźnie bulwersujące. W łódzkim Teatrze Wielkim opowiadano przecież latami, jak to podczas prób Krakowiaków i Górali odwiedził Skotnickiego przyjaciel z Ameryki. Jak się później okazało – uczony przyjaciel. Tyle, że przyszedł na bosaka, bo było lato i tak się nosił w upały. Ale boso do opery! Taki gość mógł przyjść tylko do Skotnickiego!
Oczywiście odpowiedź na pytanie, czy Skotnicki był tzw. bratem łatą, nieuleczalnym bratem łatą, nie jest automatyczna ni prosta. W Skotnickim czaiło się coś na kształt zakamuflowanego majestatu, jakaś utajona potencja, bardzo dziwna siła, która budowała świadomość dystansu, wymuszała go, stawała się przyczyną sprawczą ceremonialności interpersonalnych relacji. Istniało przecież kilka osób bliskich i cenionych przez niego, z którymi Skotnicki przez całe życie nie przeszedł na ty. I nie było w tym ani odrzucenia, ani wyróżnienia. Zwykły fakt.
Doświadczenia teatralne Skotnickiego zaczęły się od zadań recytatora-agitatora. W latach 50. ubiegłego wieku młodzież akademicka musiała uczestniczyć w kampaniach agitacyjno-propagandowych. Skotnicki studiujący polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim wraz ze swymi kolegami z roku brał udział w akcjach uświadamiających w terenie. Studenci podzieleni na małe grupy, których podstawą były grupy ćwiczeniowe stworzone dla celów dydaktycznych, występowali w „zaangażowanych” programach poetyckich prezentowanych po wsiach i w zakładach pracy. Najaktywniejsze grupy ćwiczeniowe stały się wkrótce zalążkiem, tak mi opowiadał sam Skotnicki, Studenckiego Teatru Satyry „Pstrąg”. W „Pstrągu” Skotnicki robił już wszystko, jak wszyscy, i pewnie to, czego nikt inny robić nie potrafił. Na pogrzebie artysty dowiedzieliśmy się, że podczas studiów na UŁ Skotnicki stał się też Arkonem – członkiem reaktywowanej przedwojennej korporacji akademickiej, w której pozostał do końca życia. Kłopoty, wynikające z nielegalnego upowszechniania ideałów korporacji, stały się ponoć przyczyną wyjazdu młodego polonisty z miasta Łodzi i podjęcia przezeń w Warszawie studiów reżyserskich.
Na Wydziale Reżyserii warszawskiej PWST studiował Skotnicki w czasach dziekańskiego panowania Bohdana Korzeniewskiego. Wśród kolegów z roku miał Izabellę Cywińską i Jerzego Grzegorzewskiego. Trzy asystentury odbył u Erwina Axera (Kariera Artura Ui, Trzy siostry, Androkles i lew), dwie u Jerzego Kreczmara, w szkole był asystentem przy dyplomie robionym przez Stanisławę Perzanowską. Jego własnym dyplomem reżyserskim była Kartoteka Różewicza na Małej Scenie Teatru Nowego w Łodzi (1967). Bohatera grał w niej Bogusław Sochnacki. Wujkiem, którego zjawiskowości nie da się zapomnieć, był Bolesław Nowak.
Do roku 2010 (data ostatniego spektaklu) w kilkunastu teatrach polskich wyreżyserował Skotnicki około stu przedstawień. Zbiór to eklektyczny, użytkowy, przypadkowy, okazjonalny. Dzieło bardziej podróżującego rzemieślnika niźli wędrownego sztukmistrza. Wyposażone jednak w znamienne prawidłowości. Najważniejszy w dorobku Skotnickiego był Wojciech Bogusławski – obiekt kultu, adoracji, dociekań badawczych. Krakowiaków i Górali robił czterokrotnie, w tym na otwarcie własnego teatru (Płock, 1975). To ostatnie przedstawienie przepięknie udawało, że dosłownie wyrasta z kart Dziejów Teatru Narodowego i pragnęło być opowieścią o pewnym przedstawieniu, reportażem z historycznej prapremiery śpiewogry. Obrok duchowy z tych Krakowiaków wskazywał na pokrewieństwa i analogie pomiędzy misją XVIII-wiecznego, rodzącego się w naszym kraju inteligenta a jakimś tam powołaniem trochę już pokracznego polskiego inteligenta drugiej połowy XX stulecia. Rarytasem widowiska były też kuplety napisane przez Jana Skotnickiego na okoliczność otwarcia Teatru Płockiego. Kolejnym zjawiskiem w dorobku Skotnickiego okazywał się Leon Schiller. Skotnicki realizował Pastorałkę, Wielkanoc, Gody weselne, Kram z piosenkami, Rok polski i w szkole na ulicy Miodowej piękne jak teatrzyk domowy Piosenki Pana Leona. Ważnym duchem bratnim był dla Skotnickiego Ernest Bryll. Robił przecież Po górach, po chmurach, Na szkle malowane, Janosika, Rumcajsa, Słowika i Rzecz listopadową. Swoje twórcze oczarowanie dawnym teatrem dokumentował też Zamkiem na Czorsztynie i niezapomnianą, cudownie ascetyczną telewizyjną Pasją według scenariusza Juliana Lewańskiego (1997).
Ze scenariuszy własnych Skotnickiego najważniejsi byli Kolędnicy – najprawdziwsza gorąca wypowiedź teatralna w kostiumie widowiska obrzędowego; na pewno ważnym doświadczeniem i przeżyciem były spotkania z Kordianem czy warsztatowa kontemplacja Wielkiej Improwizacji z Dziadów. Żal, że nie napisał i nie wystawił Kuligu – teatralnego galopu przez polską historię, że nic nie wyszło ze sztuki i spektaklu o próbowaniu Wesela i że nic, tak konkretnie, nie wyniknęło z rozczytywania się Skotnickiego w eseistyce historycznej Mariana Brandysa, w przekornych książkach Stefana Bratkowskiego i sześćdziesięciu tomach Ludu Oskara Kolberga.
W roku 1975 otworzył Jan Skotnicki zbudowany i stworzony przez siebie teatr. Placówka nazywała się Płockim Ośrodkiem Kultury – Teatrem Płockim. To miał być więcej niż teatr, inicjatywa z ducha André Malraux. Instytucja prowadząca kampanię kulturową. Kampanią kulturową miała być każda premiera prezentowana w otoczce tzw. imprez towarzyszących – działań interdyscyplinarnych, które niestety stawały się ważniejsze od wywołującej je teatralnej premiery. Przypiętą do kurtyny Teatru Płockiego biało-czerwoną wstęgę przecinali, dokonując symbolicznego otwarcia teatru, Tadeusz Łomnicki i Ryszarda Hanin. Na uroczystość przyjechali minister kultury Józef Tejchma i były wicepremier, członek Rady Państwa Wincenty Kraśko. W ostatniej chwili okazało się, że nie dojedzie minister spraw zagranicznych Stefan Olszowski. A wybierał się, bo chodził ze Skotnickim na uniwersytet. Tylko polonistyczne magisteria zrobili w różnym czasie.
W latach 1971-1974 Jan Skotnicki był prorektorem warszawskiej PWST. Prawda, że szybko po objęciu urzędu fatalnie połamał się na nartach, ale przecie pozostał bardzo bliskim powiernikiem i współpracownikiem rektora Tadeusza Łomnickiego realizującego ideę „szkoły otwartej”. Przede wszystkim był jednak nauczycielem. Wybitnym i popularnym. Na Wydziale Aktorskim i Wydziale Wiedzy o Teatrze. W roku 1998 został profesorem „belwederskim”. W postępowaniu kwalifikacyjnym wzięli udział Krakowiacy i Górale.
Zafascynowany wszystkimi przejawami życia teatru ochotniczego, ma też Skotnicki piękne i ważne karty współpracy z Polskim Ośrodkiem ASSITEJ i Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu.
Bardzo smutno, że nie ma go już wśród nas (zmarł 5 sierpnia br.), ale to naprawdę cudownie, że był. Artysta z wyszukanymi manierami, człowiek uprzedzająco grzeczny i taktowny. Entuzjasta, rzemieślnik i gaduła. Jakoś tam podobny do Wojskiego z Pana Tadeusza. Czemu? Dlatego, że:
„Hreczecha na milczenie miał słuch bardzo czuły.
Sam gawęda, i lubił niezmiernie gaduły”.
16-10-2013
ZNALEM jANKA sKOTNICKIEGO.RZEM CHODZILISMY DO XV GIMNAZJUM I LICEUM OOLNOKSZTAŁCACEGO W ŁODZI. RAZEM W 1951 ROKU ZDAWALIŚM MATURĘ. BGŁ WSPANIAŁYM KOLEGA.NASZE DROGI ROZESZLY SIE PO MATURZE I NIESTETY NIE MIKELISM WIĘCEJ OSOBISTEGO KONTAKTU. ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO DOPIERO 2 GRUDNIA 2013 ROKU DOWIEDZIALEM SIĘ, ŻE JANEK ZMARL W SIERPNIU BR.