Jak dawniej już nie będzie…
…ani w teatrze, ani na Białorusi. Jak w Mińsku aktorzy przegnali Ministra Kultury – w ten właśnie sposób należałoby przetłumaczyć tytuł pewnego filmiku na YouTube, który w ciągu zaledwie czerech minut dobitnie dowodzi, że rzeczywiście „nie będzie”. Nie ma, jak to się mówi, takiej opcji. Kości zostały rzucone. Czarne kolumny OMON-u przekroczyły Rubikon nie tyle nawet prawa, co zwykłego człowieczeństwa. Ale nie zdrajcom chowającym twarze pod kominiarkami, tylko artystom i „artystom”, scenom i „scenom”, oklaskom i „oklaskom”, chciałbym poświęcić te kilka akapitów.
„Jak dawniej już nie będzie ani w teatrze, ani na Białorusi” – tymi właśnie słowami jeden z członków zespołu Narodowego Akademickiego Teatru im. Janki Kupały próbuje uświadomić przemawiającemu ze sceny ministrowi kultury, że czasy milczącej zgody bezpowrotnie minęły. Świadectwem tego jest ujęcie na opozycyjną wobec pana-władzy „widownię”. Kilka kadrów zdolnych podnieść na duchu każdego teatromana, dla którego solidarność środowiskowa nie jest pustym hasłem. Sala jest pełna, lecz nie twarze rzucają się w oczy, tylko trzymane w wyciągniętych rękach podania o zwolnienie z pracy. Wkrótce zostaną rzucone pod nogi bezradnego urzędnika niczym wybrakowane scenariusze beznadziejnej farsy, w której nikt nie zamierza brać udziału. Za drzwiami teatru Pawła Łatuszko, który nie zląkł się sprzeciwić wezbranej po sfalsyfikowanych wyborach fali przemocy i niesprawiedliwości, spotkają prawdziwe owacje. Setki osób przyszło wesprzeć dyrektora, pozbawionego stanowiska za czelność posiadania kręgosłupa moralnego.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę na scenę, gdzie Jurij Bondar próbuje tłumaczyć, że „Teatr Kupały nie jest klubem politycznym”, dodając apodyktycznym tonem nauczyciela przywołującego do porządku gimnazjalistów: „Zajmijcie się, proszę, twórczością, poważani koledzy!”. Miało to zabrzmieć grzecznie, a jednocześnie jak ultimatum. Właściwie to było ultimatum. Albo twórczość, albo polityka… w dozwolonym przez nas, rzecz jasna, wydaniu. Wybierajcie uważnie i ostrożnie.
Słowa ministra dowodzą, że najwidoczniej nie jest zaznajomiony z życiorysem patrona sceny, Iwana Łucewicza, który wszedł do historii literatury białoruskiej pod pseudonimem twórczym Janka Kupała. Nie słyszał o jego walce o wolną i niezależną Białoruś. O nieustannych zatargach z reżimem radzieckim, któremu, mimo tylu starań, nie udało się „udomowić” poety. O przesłuchaniach w GPU i zakazie nałożonym na sztukę Tutejszyja od razu po jej premierze. Na tyle skutecznym, że następnym razem wystawiono ją dopiero po pięćdziesięciu sześciu (!) latach. Wreszcie o śmierci pisarza i dramaturga u upozowanym przez przedstawicieli NKWD „wypadku”. Mówiąc najprościej, Kupała wybrał tworzyć i nie rezygnować z odpowiedzialności obywatelskiej.
Zresztą oczerniające materiały propagandowe puszczane w państwowej telewizji, z braku chętnych zasilanej przez „speców” z Rosji, sugerują, że prawdziwą protekcję nad teatrem roztoczył bodajże sam Belzebub. Na potwierdzenie tego zademonstrowano nawet kilka, delikatnie powiedziawszy, dość dziwnych zdjęć, mających udowodnić iście bestialską rozpustę zespołu. Na jednym z nich – o zgrozo! – widzimy mistrzowsko ułożoną „ikebanę” z butelek po alkoholu. Części nieskonsumowanych ciał, niestety, nie udało się znaleźć, chociaż klimat reportażu niedwuznacznie sugerował, że praktyki ludożercze z pewnością miały miejsce.
Zastanawiam się ponadto, co właściwie kryło się za tym zwrotem „koledzy”? Z dostępnych mi źródeł nie wynika, żeby Bondar miał cokolwiek wspólnego z teatrem. Nic a nic. Ktoś mógłby powiedzieć, że chodziło mu o wspólnotę ludzi kultury, do której minister kultury należy jakby z samej definicji piastowanego stanowiska. Być może. Ale pozwolę sobie na nieco inne przypuszczenie. Ostatnio pisałem, że Łukaszenko zabił teatr. Nadal w pełni podtrzymuję tę opinię. Sztuka w tej chwili nie wytrzymuje konkurencji z rzeczywistością. Ponadto teatr wyszedł na ulicę. Niedzielne świętowanie sześćdziesiątych szóstych urodzin autokraty, któremu marzyła się szósta (co za magia liczb! I kto tu jest krewniakiem Belzebuba?) kadencja prezydencka, stało się prawdziwym ogólnokrajowym festiwalem sztuk różnych pod gołym niebem. Takiej kumulacji kreatywności na metr kwadratowy białoruskie miasta z pewnością jeszcze nie zaznały. Wszystko więc wskazuje na to, że władza jest o to najzwyczajniej zazdrosna. Od lat, od dziesięcioleci, członkowie jej „zespołu” pozostawali uprzywilejowanymi i faktycznie jedynymi aktorami sceny politycznej. A tu nagle ożyły zwrotki słynnego wiersza tegoż Kupały:
– A któż tam idzie, któż tam idzie
W ogromniastej takiej gromadzie?
– Białorusini.
(…)
A czegoż to im się zachciewa,
Pogardzanym przez wieki, im ślepym, głuchym?
– Ludźmi się nazywać.
Wcale się nie dziwię, że główny „artysta” kraju, którego kraj ten przestał uznawać za artystę narodowego, czyli były prezydent Łukaszenko, mógł poczuć się nieswojo. Uratowało go jedynie spore „doświadczenie sceniczne”. Kiedy pracownicy fabryki krzyczeli mu prosto w twarz, żeby odszedł, wysłuchał ich z kwaśną miną, ale nie drgnąwszy wąsem. Nie przerwał występu. Podziękował i zaczął wyjaśniać, dlaczego ma w głębokim poważaniu wszystkich zebranych wraz z ich skargami. Uznał przebieg zbiorowego performansu pod tytułem „wybory” za niebudzący większych zastrzeżeń i zaznaczył, że prawdziwy „artysta” w ogóle nie powinien tłumaczyć się ze swojej „twórczości”. Skoro wzbudza ona tyle emocji, to z pewnością jest wartościowa.
Nie mniej jednak i on dostrzegł, że narrację o dzielnym ojcu narodu zaczynają wypełniać smutne obrazy, jakby żywcem wycięte z Jesieni patriarchy Gabriela Garcii Marqueza. Na dodatek znacznie mniej wysmakowane literacko, z siermiężnym postsowieckim „bezkolorytem”. Postanowił poprawić swój wizerunek i, nie potrafiąc zmienić maski, zmienił kostium. Zaprezentował się w kamizelce kuloodpornej i z kałasznikowem w rękach. Najpierw na tle Pałacu Niepodległości, następnie dzięki śmigłom helikoptera wzbił się w powietrze, żeby z góry dawać świadectwo własnej dzielności. Rzecz jasna akurat po tym, jak nieprzychylna część audytorium, czyli setki tysięcy demonstrantów, zdążyła już się rozejść.
Podejrzewam, że miało to wyglądać niczym stare dobre kino akcji, a sam protagonista miał przypominać postacie pokroju niezłomnego Johna Rambo. Lecz w karabinie, co nie uszło uwagi komentatorów, zabrakło magazynka, a z tyłu cały czas kręcił się zagubiony piętnastoletni syn Kola. Również w pełnym rynsztunku, tylko że z przerażeniem w oczach. Jedyne więc oklaski, które tego dnia usłyszał ten tragikomiczny duet, to bicie gumowych pałek o metalowe tarcze. OMON, jak na opłaconych z „kasy teatralnej” klakierów przystało, docenił przedstawienie.
Tym sposobem w swojej ewolucji teatralnej Łukaszenko coraz wyraźniej dryfuje w rejony Latającego Cyrku Monty Pythona, a nawet gorzej, bowiem w rozpętanej przez niego fantasmagorii nawet przybycie hiszpańskiej inkwizycji nikogo by już raczej nie zaskoczyło. Jedyna strategia, która pozostaje tracącej publiczność dyktaturze, to wyplenienie konkurentów. Z tym akurat idzie jej znacznie lepiej. Spektakle „kupałowców” odwołano do końca roku. Z teatru zwolniono pięćdziesięcioro ośmioro aktorów i pracowników. Łatuszko w tej chwili przebywa poza krajem i nie wiadomo, czy będzie w stanie, podobnie jak Zwierzchnik Kościoła Katolickiego na Białorusi Arcybiskup Tadeusz Kondrusiewicz, do niego powrócić. Tak się rozpoczyna 101 sezon najstarszego teatru na Białorusi. Zostaje jedynie po raz trzeci powtórzyć: jak dawniej już nie będzie…
09-09-2020