K/157: Matematyka, humanistyka, Guignol
Wiesław, oddaj moje dwa miliony!
Pomysł ministra Mariusza Błaszczaka, aby kosztami policyjnej ochrony cyklicznej demonstracji polityczno-religijnej na Krakowskim Przedmieściu obarczyć kontrdemonstrantów, znalazł godnych naśladowców w środowisku teatralnym. Otóż, jak się dowiadujemy, znany i ceniony menedżer teatralny Cezary Morawski, dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, wskazał winnych kolejnego zadłużenia prowadzonej przez siebie sceny. Morawski przychodził do Wrocławia z kluczowym postulatem finansowego posprzątania po Krzysztofie Mieszkowskim, likwidacji sięgającego dwóch milionów długu placówki. Po roku reformatorskich zabiegów cenionego menedżera teatralnego, polegających na pozbyciu się z teatru elementów zbędnych i niegenerujących zysku, to znaczy: repertuaru, reżyserów, aktorów i widzów, dług w dalszym ciągu jest taki sam. I to pomimo specjalnych transz ratunkowych ze strony urzędu marszałkowskiego i ministerstwa. To trochę tak, jakby Cezary Morawski bawił się w alternatywną matematykę: dodawał i odejmował różne liczby, i zawsze wychodziło mu dwa miliony. Wróżę dyrektorowi Polskiego rychłą karierę u boku ministra finansów. Jednak Cezary Morawski nie tylko dodaje i odejmuje, on także szuka tak zwanej pierwszej przyczyny wyniku matematycznego, jaki stale mu wychodzi. W świetle tych badań winna jest publiczność, która nie chodzi do jego teatru i nie dość, że nie chodzi, to jeszcze nie kupuje biletów. Może nawet sięga po metody terrorystyczne: czy aby na pewno ta rura na Kameralnej pękła tak sama z siebie? A może ktoś jej pomógł? Winna jest również prasa, która źle o teatrze pisze lub nie pisze wcale. A jak już pisze dobrze, to pisze niestety nieporadnie… No i najważniejsze – winni są aktorzy, którzy nie grają. Podejrzewałem naiwnie, że w mniemaniu cenionego menedżera teatralnego sprawcami rosnącego zadłużenia są aktorzy, których sam zwolnił z teatru. Byłoby to raczej logiczne: są winni, kalkuluje sobie pan Cezary, bo nie pracują już w Polskim, a w związku z tym nie możemy grać spektakli z ich udziałem, zwłaszcza że sam zdjąłem te spektakle i sam ich zwolniłem z teatru. Niestety, rozumowanie dyrektora Morawskiego jest o wiele bardziej przenikliwe. Winny zadłużenia teatru jest Wiesław Cichy, który odmówił zagrania roli w Mirandolinie Bartłomieja Wyszomirskiego i dyrektor we własnej osobie musiał zrobić zastępstwo, oraz Michał Opaliński, który rozchorował się przed pokazami Snu nocy letniej, w związku z czym przedstawienie odwołano. Skoro akurat te dwa akty aktorskiego nieposłuszeństwa i nieodpowiedzialności wygenerowały dwumilionowy dług teatru, po zastosowaniu zasad alternatywnej matematyki uprawianej przez cenionego wrocławskiego menedżera wychodzi mi, że odwołanie Snu nocy letniej kosztowało teatr milion złotych, tyle samo zainkasował Cezary Morawski za zastępstwo za Wiesława Cichego. Policzcie: winowajców jest dwóch. Dług wynosi dwa miliony. Dwa podzielone przez dwa daje jeden. Czyli jeden milion przez Cichego i jeden milion z powodu Opalińskiego dają razem dwa miliony. Jak teraz odzyskać utracone wpływy? Niech Cichy z Opalińskim zwracają! Dyrektor Morawski wie jednak, że to chwilowo niemożliwe, nawet jeśli Wiesław Cichy wżeniłby się w Kulczyków, dlatego najchętniej opodatkowałby na rzecz swojego Polskiego wrocławską i ogólnopolską widownię. Jeśli jesteś potencjalnym widzem – płać. Nie jeździsz z premedytacją na nasze premiery, panie Drewniak, płać. Zachorowałeś aktorze – płać, po co było chorować, Stanisławski twierdził, że aktor nie choruje – jak nie gra w przedstawieniu, to znaczy, że umarł. Jesteś w zespole i rzuciłeś rolą – płać.
Zdaje się, że Cezary Morawski właśnie wymyślił perpetuum mobile finansowania polskich teatrów. Powszechna opłata za nieuczestniczenie w złym przedstawieniu, zapomoga dla menedżerów-nieudaczników, podatek na rzecz sztuki tandetnej.
Wyświetlaczowy ruch oporu, część 7
Kraków. Spektakl w Łaźni Nowej. Rząd przede mną dwie młode humanistki. Festiwal, więc w teatrze są wszyscy, nawet ci, którzy nie mogą tu być. Ciemność, liryczno-wizyjna scena. Nagle młoda humanistka wyciąga smartfona i zaczyna przeglądać strony, po czym pisze wiadomość. Naprawdę nie chcę zaglądać jej przez ramię, ale co zrobić, trzyma ekran telefonu na wysokości moich oczu, nie widzę nic na scenie, światło urządzenia jest tak silne, że wszystko, co poza nim, staje się tylko byle jaką plamą. Tracę wątek przedstawienia, wszyscy moi sąsiedzi obracają głowy w kierunku piszącej esemesa widzki. Jesteśmy w jej telefonie, patrzymy jej oczami, ma nas pod kciukiem. Pochylam się i cichutko, grzecznie szepczę do ucha młodej humanistki: „Bardzo panią przepraszam, czy może pani nie świecić w tym momencie telefonem? To mi przeszkadza”. Kobieta odwraca głowę i mówi głośno, z lekką złością: „Jestem pracownikiem naukowym i młodą matką. Dziecko zostało w domu, muszę być w stałym kontakcie z opiekunką”. Próbuję ripostować, że prawie każdy w tym rzędzie ma jakieś dzieci, ale młoda humanistka prawie krzyczy: „Nie patrzeć mi w telefon! Nad głową patrzeć!”. Ruchem ręki pokazuje mi kierunek i sposób patrzenia i oburzona wraca do pisania. Prawie mi przykro, że jej przerwałem.
Złodziej piankowych kamuflaży
Do kawiarenki nad morzem przyszły dwie surferki. Wyglądały na matkę i córkę. Bardzo szczupłe, niemal wyschnięte na wiór. Były w kombinezonach z pianki, ale bose. Zmarzły. Nic nie zamówiły, tylko usiadły na ławce pod białą ścianą, żeby się ogrzać w słońcu. Tu akurat nie wiało. Piasek nie łaskotał po twarzy. Rozpięły kombinezony, wyłuskały się z nich do pasa, zostając w samych bikini. Zamknęły oczy i wyglądały jak dwa węże zamarłe w połowie aktu zrzucania starej skóry. Jak jaszczurki, które nagle przestały jeść jedna drugą, bo dół im nie smakował. Piankowe rękawy i grzbiety strojów tworzyły na ich brzuchach i obok ramion dziwne, fantastyczne, ledwo zaczęte stwory. Ruro-węgorze. Latawco-robaki. Wypchane kałamarnice. Puste w środku, ale nieumarłe, bo czasem coś w nich drgało. Oddychało. Młodsza miała może ze dwadzieścia lat, starsza – czterdzieści parę. Patrzyłem na nie i dałbym głowę, że były identyczne. To znaczy, że były jakby tą samą kobietą sportretowaną w różnych fazach dorosłości. „Córka” nie oparła głowy o ramię „matki”, była od początku i wyraźnie osobno, „matka” ignorowała obecność „córki”, kradła całe słońce dla siebie. Siedziały bez ruchu w słońcu, pachniały wiatrem i z każdą chwilą były jakby starsze niż na początku. „Córka” – trzydzieści lat, „matka” pięćdziesiąt parę. Czas był w słońcu i usypiał je obie na zawsze. Trzeba było się zbierać. Kawiarenka zatłoczona, plastikowy stolik przy plastikowym stoliku – musiałem przejść z rowerem obok nich. Poczuły cień, otworzyły oczy, uśmiechnęły się, nagle żywe i prawdziwe. Zapytałem, skąd są. A potem, tak z głupia frant, zgadało się o tym, co w życiu robią. „Jesteśmy lalkarkami” – powiedziała pierwsza, ta starsza. Nie uwierzyłem. W końcu byliśmy na środku Atlantyku. No może nie na środku, ale na pewno na Atlantyku. I akurat ta profesja była w tym miejscu, w tym momencie i w mojej obecności najbardziej absurdalna. Roześmiały się. „Czekaj, pokażę ci”. Ta druga rozciągnęła palcami górę kombinezonu i przykryła nim twarz. Ujrzałem nagle czarną maskę z pustymi, patrzącymi jakby od spodu oczami i językiem trzepoczącym się za pianką. Arlekin? Poliszynel? – zgadywałem. Potem ta pierwsza, starsza poprosiła mnie o moje rowerowe rękawiczki. Kilka ruchów palcami, główki z papierowych serwetek, pałka ze słomki i zobaczyłem scenkę, w której jedna pacynka groziła drugiej: „Jestem Madelon, hej ty, Guignol, zaraz cię walnę pijaku!” Kojarzyło mi się to z Punchem i Judy, ale to był jego kuzyn z Lyonu. Starsza lalkarka powiedziała, że występowała w Compagnie de Zonzons. Grali, jak potem sprawdziłem, spektakle dla dzieci w takich tradycyjnych budkach-scenach z daszkiem przykrywających lalkarza animującego pacynki, kukiełki lub marionetki. Dodała coś o politycznych, improwizowanych gagach, z którymi chodzili po lyońskich bistrach. Teraz Zonzonów już nie ma. C’est fini. Młodsza z kobiet właśnie zrobiła lunetę z rękawa kombinezonu i przyglądała się mnie i „matce” z komicznym patosem, jakbyśmy byli na innej planecie, a ona stała na Ziemi jak „obcy astronom”. Bo to było śmieszne. Rowerzysta z windsurferką jakby nigdy nic rozmawiali o lalkach. Powiał silniej wiatr. Słońce zbladło. Lalkarki wślizgnęły się w swoje piankowe suknie. Znów były zwykłymi turystkami, a nie jaszczurkami bez skóry. Tylko ta ściana knajpki odgradzała ich od morza. I chciały tam wrócić. Ulicą przeszedł chłopak z deską. „O, to teraz jedyna nasza scena” – zaśmiały się obie. Pożegnałem się, nie do końca rozumiejąc żart. Już z szosy widziałem przez chwilę dwie małe, szczupłe sylwetki stawiające wśród fal żagle do windsurfingu. Kiwały się na wszystkie strony, starając się zachować równowagę, tańczyły jakiś taniec z wiatrem, ślizgały się po deskach, jedna wpadła za masztem do wody. To mogły być one.
Mam nadzieję, że znów nie było im zimno. Bo w pewnym sensie ja im te wężowe stroje z pianki tamtego popołudnia zabrałem ze sobą.
Do dziś zastanawiam się, czy istnieje historyjka o Guignolu uczącym się pływać. Albo skecz o żonie i córce Guignola, które, zagadawszy się, sprzedają na miejskim targu wszystkie ubrania, jakie mają na sobie, a na koniec własną skórę. Pacynka rozebrana z kostiumu, czyli z rękawiczki, czyli z lalkowej skóry, staje się znowu ręką.
19-07-2017