K/158: Tarabany
1.
Słychać je było w te dni daleko od siedziby krakowskich sądów. Odzywały się zawsze kwadrans przed dwudziestą pierwszą. Energiczne plemienne bębnienie pulsowało w zapadającym zmierzchu, odbijało się od gmachów i bloków mieszkalnych, przesączało przez dzielnicowe uliczki, podziemne przejścia i zjazdy w tramwajowym zapadlisku na Mogilskiej. Raz złapało mnie na osiedlu Oficerskim, innym razem po sąsiedzku na Alei Pokoju. Trzeba było iść za bębnami, jeśli ktoś nie wiedział, gdzie jest ulica Przy Rondzie, a chciał i musiał tam być. Nie wiem, kto z młodych wymyślił te bębny. Nie były chyba od początku na demonstracjach przeciwko pisowskim ustawom o KRS, ustroju sądów powszechnych i Sądzie Najwyższym. Głowę dam, że nie słyszałem ich pod Ratuszem na Rynku Głównym. I nie mam pewności, kiedy pojawiły się pierwszy raz pod sądami, bo te lipcowe wieczory zlepiły mi się teraz w jedną długą noc skandowania i klaskania. Stałem w tłumie raz z poczuciem goryczy, raz w całkowitej desperacji. Te uczucia znikały tylko wtedy, gdy rozlegały się bębny. Bo kiedy bije bęben, wszystko w tobie wali i huczy w tym samym rytmie. Za chwilę i ty stajesz się bębnem. Bębnienie na demonstracjach zbierało mnie i chyba wszystkich protestujących do kupy. I na dodatek natarczywie przywoływało mi w głowie sceny z tak zwanych walczących przedstawień ostatniego sezonu. Nie, nie chodzi o dokładną teatralną kalkę tego odgłosu ani o spektakle, które przewidziały, czym będziemy żyć tego lata. Chodzi raczej o ukryty sens tego wspólnego uderzania. Pamiętacie? W finale Wesela Jana Klaty już na brawach, na standing ovation aktorzy Starego Teatru stukali w postawionymi na sztorc kosami w deski sceniczne. Wzmacniali oklaski, odpowiadali na podziękowania widowni. Wtedy, tuż po premierze i po decyzji Ministerstwa, że Klata odchodzi, stukot kos ukazywał siłę zespołu, kanalizował dzieloną wspólnie z widzami złość, że konkurs odbył się tak, jak się nie miał odbyć. Mówiło się, Klata mówił, że Wesela we wrześniu już nie będzie. Stukanie było jak stan gotowości, niecierpliwe czekanie na najgorsze, przygotowywanie i sprawdzanie broni. Ciarki szły po plecach, bo to walenie w podłogę było znakiem, że choć na szczęście nie będzie w Krakowie wojny totalnej z nową dyrekcją na kształt tej wrocławskiej, to aktorzy Starego wiedzą, że są silni tylko jako całość, zespół, pamięć, i jak ktoś z kierownictwa zwariuje to ich teatralne kosy z prowizorycznych bębnów znów staną się kosami.
W bydgoskich Żonach stanu, dziwkach rewolucji, a może i uczonych białogłowach Rubina i Janiczak Sonia Roszczuk i koleżanki, wynoszące z teatru transparenty i hasła wypisane na dykcie, nie uderzały drzewcami w bruk ulicy, choć pewnie powinny. Być może zrobiłyby tak, gdyby nikt z publiczności nie wyszedł za nimi z teatru, gdyby nikt nie wziął hasła ze sobą na zaimprowizowaną demonstrację. Rubin opowiadał, że gdyby nikt się nie ruszył, Roszczuk miała sama wynieść wszystkie transparenty ze sceny, choćby to trwało godzinę. Taki był plan awaryjny. Roszczuk, Bandurska, Peszko, Trofimiuk i inne teatralne rewolucjonistki zaczepiały przechodniów, dziwiły się, że ludzie patrzą na nie jak na happenerki, w Łodzi ostrzegały nawet wyprowadzoną na ulicę publiczność Teatru Powszechnego przed nadjeżdżającym tramwajem. Widziałem Żony stanu… dwa razy w minionym sezonie. Nigdy nie wyszedłem z widzami przed teatr. Nie żebym się wstydził, bał, wydziwiał, poddawał sceptycyzmowi. Za każdym razem widz we mnie wygrywał z ja-aktywistą. Ciekawość obrazu transmisji z ulicy była większa niż chęć pomachania transparentem, wykonania gestu wspólnoty. Długo myślałem, co powinienem zrobić w tamtej sytuacji teatralnej, co jest prawdziwym zadaniem publiczności w eksperymencie Rubina. Bo przecież ci, którzy zostają na widowni, nie są gorszymi obywatelami niż ci, którzy wyszli. Chcą mieć ogląd całej sytuacji, a nie tylko doświadczać emocji działania. I Rubin zakładał, że to, co się dzieje na ulicy, ma być oglądane w teatrze, gdyby wszyscy mieli wyjść, bo tak jest słusznie, nie byłoby potrzeby zawieszać ekranu na scenie. Teraz myślę sobie nawet, że to wcale nie był spektakl tylko próba generalna lipcowych protestów. Instrukcja obsługi siebie w sytuacji krytycznej. Każdy, kto zrozumiał tamto przesłanie bydgoskiego przedstawienia, był potem pod sądami. Taką zaryzykuję tezę. Z teatrów pod sądy przyszli nie tylko obywatele, ale obywatele pospołu z przebudzonymi widzami.
Bębny z ulicy Przy Rondzie brzmiały mi w uszach także jak nieco złagodzona wersja oszalałego walenia młotkami czeladników w Szewcach Justyny Sobczyk w Starym Teatrze. Przesterowany nie do poznania, hiperpunkowy wykon Misiów puszystych Siekiery: „Szewc zabija szewca bum tarara bum tarara… Szewc zabija szewca…”. Aktorzy i amatorzy, bohaterowie i fałszywi zwiedzający, gwiazdy i uzurpatorzy scen na kilka minut wprawiali widownię w dygot i paroksyzm. Muzyczny numer włożony w środek spektaklu przedziurawiał spektakl na wylot, wprowadzał nas w inny wymiar. Walenie, granie, śpiewanie, wystukiwanie, kotłowanie podszyte było w krakowskich Szewcach najprawdziwszą rewolucją. No i na koniec wróciło do mnie grzechotanie piaskiem i kamykami z pomocą plastikowych butelek, które w finale Fuck Marcina Libera wrocławscy aktorzy wyklęci rozdają publiczności. Odcięte od innych wątków spektaklu, nasze wspólne grzechotanie było zagłuszaniem zła, które wydarzyło się i wciąż się wydarza w Teatrze Polskim. Nie pasowało do spektaklu i jego pogmatwanych tez o granicznych fazach buntu, ale dawało widzowi chwilę zanurzenia w słusznym kontekście. Grzechotaliśmy na pohybel Morawskiemu. W tamte smutne i zarazem euforyczne lipcowe wieczory wyobraziłem sobie nawet, że przerwany i nieukończony wrocławski Proces Lupy mógł w swej ścieżce dźwiękowej opierać się na brzmieniu rytualnych bębnów. Krystian Lupa swego czasu przynosił na próby i popremierowe przebiegi swoich przedstawień bębenki. Siedział w loży w Dramatycznym albo na widowni w Polskim i bębnił w niektórych scenach. Dawał bębnami znaki aktorom, poprawiał rytmy przedstawienia, nawoływał, zagłuszał. Szkoda tego Procesu. Bo pewnie byłby przedstawieniem proroczym. Komentarzem do mechanizmów, jakie zaczynają pracować wokół nas. Gdyby jednak powstał, gdyby grali go w lipcu, Lupa uderzałby w swoje bębny zaciśniętymi pięściami. Ogłuszyłby widzów, aktorów, siebie.
2.
W Krakowie było tak: demonstracje na Rynku Głównym się raczej nie udawały, te przed sądami miały atmosferę niezwykłą. Chyba unikalną w skali krajowej. Tłum demonstrantów przybywał na protest między bloki i biurowce. Nie było cywilów, turystów, gapiów, zabawowiczów jak na Rynku. Rynkowe protesty odbywały się po jednej stronie, przy Ratuszu. Za Sukiennicami trwał świat nieświadomy i beztroski. To cholernie bolało, jak się szło z flagą przez tę gawiedź zmęczoną, obojętną, pijaną. Żeby choć przeszkadzali, wyzywali nas, nie dopuszczali na plac, a oni nic. Mieli w nosie ten protest w obronie trójpodziału władzy, zagrożonej niezawisłości sędziów i być może wolnych wyborów. Ta ich rynkowa obojętność była gorsza od szczekaczek Wszechpolaków zagłuszających rok temu demonstracje KOD-u. Krakowski Rynek przestał być agorą, turyzm i gastronomia znoszą wszystkie głębsze sensy tego miejsca. Po skończonej demonstracji człowiek siada w ogródku i zamawia piwo. Niby ludzkie, niby normalne, ale jakoś tak unieważniające to, co było przedtem. Tymczasem Przy Rondzie, pod sądami zjawili się wszyscy świadomi, po co tu są i o co walczą. Nie było cywilów. Tylko demonstranci i dyskretna policja. Zapadający zmrok zasłonił wszystko, co niepotrzebne. Pod krakowskimi sądami właściwie nie ma warunków na demonstrowanie. Nowy skwerek pod dopiero co zbudowanym szklanym pudełkiem biurowca. Ulica. Parking. Schody do sądów – jak teatralna scena z najprostszą symboliczną, antyczno-szekspirowską dekoracją. Tłum wlewa się w tę ciasnotę, wydaje się, że porozsuwa budynki. Dobrze to działa na samopoczucie demonstrantów. Jerzy Meiningejski wiedział, że aby tłum na scenie wydawał się większy, niż jest w istocie, nie wolno pokazywać go na pustej scenie, tylko wcisnąć miedzy dekoracje. Na Rynku było nas więcej, ale siłę czuliśmy pod sądami. To było inne demonstrowanie. Tu nie występowali politycy. Gospodarzami byli sędziowie, z obowiązku apolityczni. Tłumaczyli fachowo, o co chodzi w tych złych ustawach. Opowiadali o swojej pracy. O zagrożeniach, o ciągu technologicznym wyroku, jaki przygotowuje minister-prokurator generalny. Wyjaśniali, na czym polega zanegowana właśnie niezawisłość. Z oratorskiego punktu widzenia mowy sędziów były raczej kiepskie, nie podgrzewały temperatury wiecu, ale miały jeden niepowtarzalny atut – edukacyjny. Dostaliśmy do ręki argumenty, a nie propagandę.
3.
Nie ma czegoś takiego jak aktorstwo wiecowe. Choć to aktorki i aktorzy stali się twarzami lipcowych protestów. Wychodzili na scenę, czytali konstytucję, recytowali wiersze, mówili o swoich emocjach i próbowali definiować wolność, patriotyzm, demokrację jako obywatele. Rozpoznawalni, lubiani, naśladowani na co dzień, więc tym bardziej czujący odpowiedzialność za to, jak zachowają się w godzinie próby. W ich tyradach i świadectwach oporu przydawał się, i owszem, szkolony głos, umiejętność przykuwania uwagi tłumu, użycie pauzy emotywnej. To jednak nie było granie przywódców ani zastępowanie liderów protestu. Aktor na demonstracji w obronie sądów przemawiał inaczej niż profesor Zoll, inaczej niż Frasyniuk. Nie przenosił aktu protestu w przestrzeń sztuki, tylko udowadniał, że sztuka jest częścią pojęcia demokracji. Wolność społeczeństwa i wolność artysty jest tym samym. Aktorzy na lipcowych demonstracjach oferowali nam jeszcze jedno: kontekst, koincydencje, paralele, ciągłość gestu i znaczeń. Przecież nie przypadkiem Dorota Segda zacytowała przed Pałacem Prezydenckim frazę Josipa Brodskiego o funkcji poezji i powiedziała wiersz Miłosza Do polityka tak, jakby stał przed nią struchlały Andrzej Duda. Bo ona wie, a politycy opozycji może zapomnieli, gdzie i jak w 1980 i 1981 funkcjonowały strofy z wiersza Który skrzywdziłeś. Jan Peszek w Krakowie powoływał się na Norwida. Właśnie Norwid i jego Polska, a nie Mickiewicz! Krystyna Janda, Maja Ostaszewska, Danuta Stenka, Joanna Szczepkowska, Anna Polony po prostu przeczytały Konstytucję. Jedne preambułę, inne wybrane ustępy i paragrafy łamane właśnie przez te trzy feralne pisowskie ustawy. Jak celebrantki, a nie celebrytki. Akt czytania – ze zrozumieniem, z celebrowaniem przesłania i naciskiem na intencję autorów dokumentu – zmieniał się w lekturę świeckiego Pisma Świętego, najważniejszej książki obywatela. I było też tak, że kiedy wchodził na estradę Jerzy Radziwiłowicz, to trochę tak, jakby Birkut był z nami, Konrad Grzegorzewskiego i Hamlet Swinarskiego. Potrzebowaliśmy magicznych powtórzeń i multiplikacji. To chyba sama Joanna Szczepkowska zauważyła, że jej obecność przy mikrofonie aż się prosi o frazę: „Proszę Państwa, dziś tu, na Krakowskim Przedmieściu, skończyła się bezkarność i wszechmoc Prawa i Sprawiedliwości”. Dumny jestem, że artyści polskiego teatru byli w tej chwili z nami. W sytuacjach granicznych nie wystarcza już teatr polityczny, by tłumaczyć, co się dzieje ze społeczeństwem. W sytuacjach granicznych trzeba wejść w politykę, żeby społeczeństwo bronić.
4.
W Krakowie nie śpiewaliśmy Wolności Chłopców z Palcu Broni. Na żywo parę piosenek – raz na Rynku, raz pod sądami – wykonał bard Solidarności Leszek Wójtowicz. Nagłośnienie szwankowało, gitary nie było słychać, protest song zmienił się w jakąś podniosłą i zarazem połamaną melorecytację. Można powiedzieć tak: podczas wykonań Wójtowicza w Krakowie medytowaliśmy, tymczasem Warszawa i Wrocław z frazą „Wolność – kocham i rozumiem / Wolności oddać nie umiem” uzyskały energię koncertu rockowego. Nieco im tego zazdroszczę. Siedem razy, dzień w dzień, zaśpiewałem w tłumie hymn narodowy. Wszystkie zwrotki. Raz przebijaliśmy się przez podkład, za drugim razem wyszło nam zgrabne a capella. Zabawne: tłum regularnie potykał się na wersach zwrotek, nikt nie wiedział, kiedy wejść po drugim „Marsz, marsz Dąbrowski”. Połowa z nas mieszała z początku wyrazy w zwrotce o ojcu, co to mówi do Basi cały zapłakany, bo przecież na meczach reprezentacji już się jej nie śpiewa. Jednak przez to, że nieutrwalona, niezbanalizowana ta czwarta zwrotka dawała nam na demonstracjach najwięcej. Bo w niej się coś naprawdę zaczyna.
5.
Kto wie, czy w dwóch najważniejszych, najbardziej symbolicznych scenach minionego sezonu nie zagrała ta sama aktorka – Barbara Wysocka. W Klątwie Oliviera Frljicia jako koryfeuszka chóru zagubionych i wściekłych aktorów dzwoni do zdecydowanie nieżyjącego Bertolta Brechta, żeby powiedział im, jak i o czym robić dziś teatr polityczny. W Matce Courage Michała Zadary Wysocka gra niemą Katarzynę, która nocą na dachu, póki jej nie zastrzelą, wali w bęben na trwogę, żeby obudzić śpiące miasto, ostrzec, że wróg je otoczył, zaraz zacznie się atak.
Piękne to słowo: „tarabany”. Być może tego lipca znów nas obudziły.
09-08-2017