K/173: Niepopularny teatr popularny
Są takie spektakle, o których architekci zbiorowej teatralnej wyobraźni nawet się nie zająkną. Skąpią na nie ekranu i klawiatury. Nie chcą z nimi gadać, wybrzydzać na nie lub chwalić. Nie widzą w nich ciekawych ról, dwuznacznych opowieści, fenomenalnych detali, możliwych wariantów. A ja sobie w nich z przyjemnością nurkuję. Dobry spektakl spoza głównego nurtu ma w sobie czasem coś, co otwiera pole skojarzeń, zły spektakl, na który walą tłumy, może powiedzieć niejedno o polskiej publiczności, świetna rola w popularnym przedstawieniu rzadko bywa dostrzeżona. Ponadrabiajmy zatem zaległości, za siebie, za koleżanki i kolegów.
William Szekspir i John Fletcher Dwóch szlachetnych krewnych w Teatrze Dormana w Będzinie, reż. Gabriel Gietzky
To spektakl tak stary, że pewnie już ma brodę albo zszedł z afisza, Gabirel Gietzky przestał być dyrektorem w Teatrze Dormana w Będzinie, recenzji nie ukazało się za wiele, na pewno jednak był to najlepszy Szekspir minionego sezonu. Myślę o polskiej prapremierze Dwóch szlachetnych krewnych Williama Szekspira i Johna Fletchera w tłumaczeniu Anny Wojtyś. Sztuka odkryta stosunkowo niedawno, Stratfordczyk recyckliguje w niej, co się tylko da, bawi się z pomocą kolegi w światy równoległe. Już wyjaśniam, o co mi chodzi. Otóż Dwóch szlachetnych krewnych dzieje się mniej więcej w tym samym czasie co Sen nocy letniej w Atenach i ateńskim lesie. Tylko że zamiast Lizandra i Demetriusza, walczących najpierw o Hermię, a potem o Helenę, po piniowych ostępach włóczy się i pojedynkuje dwóch młodzieńców tebańskich, ułaskawionych bohaterów dopiero co zakończonej wojny Tezeusza z ich miastem. Obaj kochają się w siostrze Tezeusza i będą o nią bić się do ostatniej kropli krwi. Nie tylko oni błądzą po lesie ateńskim. Przechadza się po nim również Tezeusz z Hipolitą i innym doradcą, bo chyba Filostratos ze Snu jest akurat zajęty. Za każdym niemal krzakiem ukrywają się rzemieślnicy, którzy jak ekipa Kloca i Podszewki też szykują program artystyczny dla księcia. Tyle że tym razem będą tańce. Prawdopodobnie bengalskie. Gietzky opowiadał tę historię z akcentem właśnie na opowieść, na klarowne przedstawienie wypadków młodemu widzowi w umownych realiach Starożytnej Grecji. Bohaterowie byli płaskimi, wyciętymi z kartonu lalkami na drążkach z ruchomymi kończynami, młodzi aktorzy z Będzina animowali je brawurowo. Cały ateński krajobraz, kolumny jońskie, tympanony i portyki narysowano kreską jak z czarnobiałych ilustracji z mitologii i przygodowych powieści dla młodzieży rozgrywających się w czasach antycznych. Tyle że te obiekty, płótna i kartony wisiały w powietrzu, jakby zacytowane, wyrwane, odklejone od innej historii.
Sztuka ciekawa, ale tytuł jest niedobry. I każdy kolejny reżyser, a nawet Gietzky wracający do tego utworu Szekspira musi wymyślić nowy. Siostra Tezeusza? Las ateński? To samo lato, inny sen? Tamtego lata o tej samej porze?
Jeśli mam rację, Stratfordczyk wymyślił Dwóch szlachetnych krewnych jako rewers świata ze Snu nocy letniej. Bez Oberona, Tytanii i Puka. Coś innego pcha ludzi w sidła miłości, przemocy i zbrodni. Duchy może też tu są, ale się nie ujawniają, są zajęte gdzieś indziej, nie widzą podstaw do interwencji, a może czują się nie dość wszechmocne. Bo ta sztuka kończy się śmiercią, inaczej niż Sen, i ma tonację mroczniejszą. Zakochana w dwóch młodzieńcach ateńska księżniczka dostaje wreszcie jednego za męża, tego, który w pojedynku przegrał, ale nie wiadomo, czy tego, którego kochała bardziej, bo ten, który wygrał, zginął w wypadku. Inna dziewczyna zakochana w jednym z tebańczyków ocaliła go, nakarmiła, pomogła uciec z więzienia, nie otrzymuje jak Helena ze Snu odwzajemnionej miłości. Bohater ją wykorzystuje, porzuca, zapomina o niej. Ale ojciec dziewczyny namawia swego młodego przyjaciela, by udawał przed córką jej utraconego ukochanego. I ona zakochuje się w iluzji, widmie kochanka, w aktorze, w kimś, kto tylko stara się być jak tamten. Chyba jest szczęśliwa. Gra szczęśliwą. To w końcu jedyna miłość, jaką czasem możemy sobie wywalczyć. Udawanie, że ktoś inny jest tym kimś jedynym, bywa lepsze niż miłość do nieobecnego, umarłego, obojętnego – mówi gorzko Szekspir. I ma rację.
Akcja Dwóch szlachetnych krewnych dzieje się chyba tej samej nocy co akcja Snu nocy letniej. Wyobrażam sobie adaptację teatralną, która połączy wypadki obu sztuk z lasu ateńskiego. Lizander ściga Demetriusza, Demetriusz walczy z Lizandrem o kobietę i ich drogi przecinają się stale z tropiącymi się tebańczykami, również wściekłymi i zakochanymi. Las jest gęsty od miłości i jednocześnie pełny teatru. Tezeusz i Hipolita podczas swojego wesela oglądają nie tylko tragedię o Pyramie i Tyzbe, ale i pokaz tańców jeszcze bardziej cudacznej amatorskiej trupy tanecznej. Znów drwią z nieporadnego widowiska, z aktorów-amatorów. Osłupiała Hipolita mówi nawet zdanie, które byłoby ozdobą Snu nocy letniej: „Dziwne. Niby prości ludzie, a tańczą krzywo”. Anna Wojtyś przetłumaczyła to barańczakowo! Zainteresujcie się takim Szekspirem. Gietzky ma oczywiście pierwszeństwo, ale…
Najlepsza polska scena erotyczna października
Mam niejakie obawy, że po przeczytaniu poniższego fragmentu pan Paweł Wolak da mi najzwyczajniej w mordę. Ale cóż, zaryzykujmy. Spieszę wyjaśnić, że tytuł najlepszej sceny erotycznej października zdobyła etiuda w wykonaniu Katarzyny Dworak w spektaklu Lekcja tańca w Zakładzie Weselno-Pogrzebowym pana Bamby w reżyserii Łukasza Czuja, koprodukcji gliwicko-legnickiej. Hrabalowsko-haszkowski spektakl z udziałem Katarzyny Dworak widziałem dwa razy w obu pięknych miastach. Gdybym wyznał, że za każdym razem oglądałem go dla Katarzyny Dworak, powiedziałbym o słowo za dużo. Choć prawdą jest, że jestem wielkim fanem męskich ról Katarzyny Dworak. Katarzyna Dworak jako martwy motocyklista w Balladzie o Zakaczawiu, Katarzyna Dworak jako martwy kowal w Strindbergu Kostrzewskiego… Nigdy nie mogłem pojąć, jak można obsadzić tak interesującą kobietę w równie nieinteresującym zadaniu scenicznym. Cóż jest trudnego w zagraniu martwego mężczyzny? Ano podchodzimy do lustra i jest, gotowe. Jeśli jesteśmy mężczyzną – martwy mężczyzna jest w lustrze, jeśli jesteśmy kobietą – gramy to, czego w lustrze nie ma. Prawda, że proste? Pani Katarzyna Dworak nie musiała się wcale wysilać, bo w obu przypadkach grała to, czym nie była. Czyli grała sobą, z takim, a nie innym głosem i ciałem, a martwy mężczyzna stał obok, tylko nam się zdawało, że go widzimy.
I teraz w spektaklu Czuja Katarzyna Dworak gra kobietę, niejaką Natalię Grudową, namiętną praską ambasadorkę wybielacza uniwersalnego i śpiewa o swojej miłości do martwego Chińczyka, który posiada jeden, a może dwa sklepy z bawełną. Można by je po jego śmierci wymienić na palarnię opium, bo Natalia Grudowa ma w ogóle predyspozycje do bycia wdową i martwi mężczyźni nie są jej do niczego potrzebni. No, chyba że potrafią grać na instrumentach. Przebrana w blond perukę à la lata dwudzieste Katarzyna Dworak wykonuje swój sceniczny song, siedząc na podróżnym neseserku. Trzepocze rzęsami, prezentuje fikuśny gorset i rzępoli pazurami po plastikowej kratkowanej obudowie swojego bagażu. W połowie piosenki Katarzyna Dworak porzuca oryginalny tekst i zaczyna instruować trójkę muzyków: „Gitara, połóż się na plecy i pełzaj, Klarnet – idziesz za nim! Tuba, zostań gdzie byłeś”. Instrukcje są precyzyjne i doprowadzają aktorkę do szczęśliwego zakończenia. Nutki i dźwięki wdarły się tam, gdzie powinny. Prosto do serca Katarzyny Dworak. Piosenka dogorywa, a zrelaksowana aktorka zapala papierosa jak jeden z nastoletnich bohaterów serii Mała Brytania po podniesieniu z fotela babci kumpla z boiska.
Ach, karmelek w ustach Leona w Kosmosie nie był nawet ułamkiem tego, co wyrażała w Lekcjach tańca namiętna instrukcja dla tuby, słynna scena z filmu Kiedy Harry poznał Sally stanowi zaledwie preludium do tego, co w niedosłowny sposób zrobiła Katarzyna Dworak z turlającym się po podłodze klarnetem. I wszystko to stało się w spektaklu, który przejdzie do legnickiej, a może i gliwickiej legendy miejskiej. Zwłaszcza jeśli PiS jakąś kolejną ustawą zakaże używania gitary, klarnetu i tuby w celach wyraźnie nieprokreacyjnych. Martwi mężczyźni nie lubią, jak kobiety zajmują się muzyką.
Hameryka
Teatr Studentów AST im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, Dorota Masłowska Kochanie zabiłam nasze koty, reż. Rafał Dziwisz
Ma rację Piotr Sieklucki, że bojkotuje nową nazwę krakowskiej PWST i tęskni za starym dobrym patronem, Ludwikiem Solskim. Ja czuję się tak, jakby chodził po mieście taki upiór geniusza i wszystkich innych nieco mniejszych umarlaków zjadał. I rósł, i puchł, i wszystkie teatry, a nawet Wawel zasłaniał. Ale miało być o spektaklu.
Nie wiem, czy szkoła teatralna to dobre miejsce na reżyserski debiut, nawet jeśli jest się dobrym aktorem i niezłym tekściarzem. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że Rafał Dziwisz frazy Masłowskiej nie czuje, nie domyślał, czemu akurat ta powieść dzieje się w Ameryce i jaka to Ameryka, z czego ulepiona. Z doświadczeń inscenizacyjnych Wojny polsko-ruskiej, a zwłaszcza Pawia królowej wynika, że Masłowskiej nie da się przykroić i nie da się w jej frazie grzebać. A w swojej adaptacji Dziwisz usuwa narratora, trzeci język, z wszystkich miejsc, w których zdania nie są myślami bohaterki i „nie-rozmowami” postaci. W efekcie przegapia połowę stylistycznych fajerwerków, gubi całą złośliwość, sztuczność i dwuznaczność opowieści Masłowskiej. Z zapośredniczonego dialogu dwóch idiotek wycina cudzysłów i skrzywienie optyki, dzięki której Masłowska patrzy na dziewczyńskie próby kontaktu, zostaje mu więc błaha gadka-szmatka, którą można zagrać na szybko. Skalę uzwyczajnienia sztucznego świata w krakowskim spektaklu można przedstawić na następującym przykładzie. Oto Masłowska śmieje się: „Patrzcie, jakie pogięte owłosione ryby z łechtaczkami na oczach!”. A Dziwisz pokazuje placem, jakby mówił: „O, ryby!”. Zapomniałem od razu powiedzieć, że to musical. To znaczy młodzi aktorzy śpiewają wszystko, co się da zaśpiewać z tekstu Masłowskiej, a to, czego się nie da – część dialogów – mówią na tle muzycznego podkładu. Muzyka rozbrzmiewa cały czas. I teraz pora na moje drugie fundamentalne zdumienie dotyczące tego dyplomu. Jak to jest, że w zeszłym sezonie Dawid Sulej Rudnicki przygotował najlepsze opracowanie muzyczne, jakie w ogóle słyszałem w szkolnym teatrze, a teraz przy Kochanie zabiłam nasze koty – najgorsze? Nic ta muzyka do świata Masłowskiej nie wnosi, nie zastępuje wyciętych fragmentów, nie oddaje sieczki, jaką mają w głowach plastikowi bohaterowie powieści. Odkrycie, jaka muzyka gra w tej książce Masłowskiej, to powinien być fundament spektaklu, w Pawiu Królowej wszystkie rozdziały były piosenkami, strawestowanymi i rozciągniętymi do absurdu tekstami hitów radiowych i hip-hopowych gadek, tu w Kotach też coś jest pod spodem, ale na pewno nie to, co zaproponował Sulej Rudnicki. Muzyka nie skleja się z językiem, jakim mówią bohaterowie, nie kojarzy się z niczym. Przynajmniej w tym aranżu. Zapominamy ją natychmiast po oklaskach. Aktorzy: Weronika Łukaszewska i Natalia Hodurek śpiewają naprawdę dobrze, jest w nich fajna dziewczęca energia, ale chyba muszą mieć co śpiewać. Daniel Antoniewicz na zdjęciu w programie wygląda jak Vincent Cassel, ale na scenie do tego Cassela, do jego miny, arogancji i złości jeszcze mu daleko. Izabela Kubrak, Mateusz Paluch i Bartek Wiater są sympatyczni, skupieni na zadaniach, ale jednocześnie podskórnie spięci sztucznością w postaciach, które grają. Nikt im nie powiedział, jak nosić taką sztuczność jak drugą skórę. To chyba najgorsza Masłowska, jaką widziałem w teatrze. Nie z winy aktorów. I nie z winy Masłowskiej.
Łabądki saute
Swego czasu jak budowaliśmy w stolicy Stadion Narodowy na euro 2012, polscy artyści protestowali oburzeni, że przecież zamiast na sport i jego areny trzeba dawać na sztukę i artystów. Ktoś z pisarzy albo publicystów (czyżby Jerzy Pilch?) ripostował, że na miejscu reżyserów tak by się nie zapędzał w krytyce, tylko spojrzał na stadion jak na przyszłe miejsce pracy, zainteresował się przestrzenią, bo może budują im właśnie narodową scenę. Max Reinhardt, wiadomo. Tak się jakoś złożyło, że przypomniała mi się ta debata na widowni w krakowskiej hali Tauron Arena. Siedziałem w sektorze A1 na Jeziorze łabędzim Czajkowskiego. To był gościnny pokaz Królewskiego Baletu Moskiewskiego, o ile dobrze tłumaczę angielską nazwę kompanii Royal Moscow Ballet. Jest chyba jeszcze Moscow City Royal Ballet, ale nie potrafię wskazać różnicy między tymi zespołami. W każdym razie rosyjscy tancerze objechali pod koniec listopada wszystkie wielkie polskie miasta – zatańczyli dzień po dniu w Poznaniu, Wrocławiu, Warszawie, Łodzi, Krakowie i gdzieś jeszcze. Wielkie hale, ogromna, kilkutysięczna publiczność, drogie bilety, zapewne też wielcy tancerze w wiekopomnej choreografii. Piszę zapewne, bo program wydany po polsku z okazji tego tournée milczał o nazwiskach twórców i wykonawców. Było za to streszczenie Jeziora łabędziego. Zygfryd, Geniusz zła, Odetta, Odylia, łabędzie, kusza, jezioro, konkurs księżniczek, czarny, biały ptak. Chyba wymieniłem wszystko, co ważne. Spytacie, co ja robiłem na takiej masówce? Chciałem zobaczyć, jak sprawdza się teatr w takiej ogromnej hali. Oczyma wyobraźni zainscenizowałem sobie to widowisko – wielką scenę ustawioną na parkiecie, tam gdzie grali polscy siatkarze i jeżdżą wyczynowi motocykliści. Widownia z czterech stron, można tancerzy podziwiać od przodu i z tyłu. Ekrany LED-owe ze zbliżeniami, światła jak na koncercie U2, orkiestra wpuszczona w kanał lub usadzona dookoła przestrzeni tanecznej. Balet masowy, balet dla mas. Tak miało być. A jak było?
W prawym rogu hali zawieszono z sufitu wielkie czarne zasłony i wyłączono trybuny z tej strony. Techniczni zbudowali estradkę półtorametrowej wysokości o kubaturze sceny, bo ja wiem, Starego Teatru albo Bagateli. Tańczyło w porywach do 20 osób. Za dekorację posłużyły dwie szmaty, jedna z namalowanym dworem rycerskim, druga z pochmurnym niebem. Scenę obsługiwała pojedyncza dymiarka. Błyskawice robiły dwa migające reflektory. Gdzie, spytacie, umieszczono orkiestrę? Nigdzie. Muzyka była z taśmy. Bezpieczeństwo tancerzom zapewniało dwóch ochroniarzy siedzących na krzesłach przy estradzie oraz metalowe balustrady z Castoramy z odblaskami, by tancerz zobaczył podczas wyskoku, że dalej „letiet nie lzja”. Nie wiem, kto tańczył, ale chyba był to taniec wielki i perfekcyjny. Tyle, że połowa z pięcio-, sześciotysiecznej widowni widziała tylko małe figureczki, ludziki gdzieś w oddali w plamie świetlnej. Mrówki ruszają się właściwie tak samo, jak patrzy się na pobocze drogi, jadąc pod górę na rowerze. Zrezygnowałem z patrzenia na scenę, obserwowałem widownię. Morze głów. Nieruchomych, siorbiących od czasu do czasu kolę z plastikowych kubków i podgryzających nachosy. Wolno było wnieść jedzenie z bufetu. Nie wiedziałem, że tylu jest w Krakowie wielbicieli rosyjskiego baletu. Ludzie patrzyli jak zaczarowani na wygibasy kreseczek na scenie, choć w przerwie osób z programami było ledwie kilka. Wszyscy znali treść? Rosyjskim tancerzom było chyba wsio ryba, gdzie i dla kogo tańczą. Nie mogę powiedzieć, że źle zatańczyli. Zatańczyli wbrew miejscu, okolicznościom, ludziom. Ten balet był dla siebie i z sobą się tylko ścigał. Masowa sztuka elitarna. Hermetyczna objazdówka. Siedziałem w takim miejscu na bocznej trybunie, że widziałem na skos otwarte drzwi do szatni, baletnice znikające w oświetlonym korytarzu. Czarny łabędź pił łapczywie wodę między swoimi popisówkami w trzecim akcie, Zygfryd rozciągał się przed pojedynkiem z Geniuszem Zła. Jedna z tancerek z orszaku rywalizujących księżniczek przeżegnała się trzy razy po prawosławnemu przed wejściem na scenę. Przez dobrą godzinę zastanawiałem się, czemu mężczyźni tańczą tu w tych białych rajtuzach, czemu te pupy są tak opięte, a ptaszki pod rajtuzami ułożone delikatnie do góry. Czy wszyscy tancerze tak sobie to układają, czy tylko rosyjscy? I czy rzeczywiście lepiej się wtedy tańczy?
Dość jednak tych dygresji, przejdźmy do meritum. Czy polski teatr masowy miałby jakąkolwiek szansę w takiej przestrzeni? Widziałem kiedyś Biuro Podróży i ich wersję Makbeta we wrocławskiej Hali Ludowej, wiem, że opera często wchodzi w takie miejsca z oddechem. Maja Kleczewska, Ewelina Marciniak, Krzysztof Garbaczewski mogliby nawet pokusić się o przeniesienie swoich największych widowisk do hal i na stadiony. Może nawet Lupa ze swoim Procesem nie raz zapełniłby Spodek lub Tauron Arenę. Problem nie w kosztach scenografii, przeskalowaniu widowiska, zapełnieniu, inaczej niż twórcy wędrownego Jeziora łabędziego, każdego wolnego miejsca na świat przedstawiony. Rzecz w tym, o czym opowiadać pośród ogromu? Pod stalowym niebem dachu hali, naprzeciw tysięcy głów i krzesełek. Tragedia grecka wbrew doświadczeniom Reinhardta już tak nie zadziała, nie chwyci. Pan Tadeusz? Wesele? Czy Klata dałby radę objechać ze swoim spektaklem ze Starego Teatru całą Polskę? A może rozwiązaniem jest nowoczesna sztuka polityczna albo powtórzony (tylko mądrzej) musical Karol? Wyobraźcie to sobie. Szeroko reklamowane wielkie widowisko o papieżu Polaku, świętym. Z Bogarodzicą, Barką i Góralem. Rekonstrukcją konklawe i pielgrzymek, z cytatami z mszy świętej na Błoniach, drugi akt kończyłby się śmiercią Wojtyły. A w trzecim zmartwychwstały bohater wracałby do współczesnej Polski jak Chrystus z Klątwy Demirskiego lub Likwidator i robił w imię Boże porządek z PiS-em, biskupami, Toruniem, z wszystkimi Januszami i Krystynami.
Jezu, na takie widowisko poszedłbym do Tauron Areny jeszcze raz.
04-12-2017