AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/176: Niedowierzanie i niedowidzenie

Proces, reż. Krystian Lupa
fot. Nowy Teatr  

1.
Weronika dostała pod choinkę szkolny flet prosty wykonany z przeźroczystego plastiku. Trzymam go teraz w ręku i oglądam pod światło. Bardzo podoba mi się idea przeźroczystych instrumentów. Wreszcie będzie można zobaczyć muzykę.

2.
No i mamy rekonstrukcję rządu. Ku naszemu zdumieniu doszło do spektakularnego wycięcia szkodników ewidentnych, polityków, których działalność była obrazą dla serca i rozumu. Na krótkiej liście zdymisjonowanych nie ma niestety wicepremiera Piotra Glińskiego. A przecież tak protestowaliśmy, tak krytykowaliśmy konkretne decyzje i styl rządów Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz wszystkich jego współpracowników. Zastanówmy się teraz przez chwilę, dlaczego Gliński został, choć tamci zniknęli? Sztama z Morawieckim i Gowinem to jedno. Sympatia Kaczyńskiego i nagroda za pokorę w okresie tabletowym to drugie. To są wyjaśnienia proste i oczywiste. Jest jednak jeszcze inna możliwa eksplikacja zdumiewającego trwania w rządzie pana wicepremiera. Właściwie też prosta i oczywista.

Usunięcie Macierewicza, Waszczykowskiego, Szyszko i Radziwiłła odbyło się w rzeczywistości pod presją ulicy i zagranicy, choć PiS nie przyzna się do tego otwarcie za nic w świecie. To gest na pokaz, cyniczny jak jasna cholera, próba uciszenia europejskiej i krajowej krytyki, krok w tył, żeby zatrzymać przy sobie klasę średnią przerażoną tempem pisowskiego walca. Może kierownictwo z Nowogrodzkiej wykalkulowało, że jednak rząd przegiął z niekompetencją i butą w niszczeniu środowiska, z chaosem w polskim wojsku, słabością polityki zagranicznej, z bezwładem w służbie zdrowia. Że w tych strefach konfliktu może wciąż coś się tlić niedobrego dla władzy. Odeszli więc politycy najmocniej atakowani i demaskowani przez wolne media, generatorzy awantur i drwin. Twardemu elektoratowi mówi się oczywiście bałamutnie, że po ministrach dobrych przychodzą jeszcze lepsi, że nowy etap budowy państwa konserwatywnego i niepodległego potrzebuje nie ludzi-symboli tylko sprawnych administratorów zmiany. Dla przekonanych może ma to być znak, że na tych odcinkach osiągnięto cele wstępne i można je teraz konserwować. Biernym i niechętnym PiS-owi pokazuje się za to równocześnie przez jakąś chwilę iluzję spokoju. „Państwo potencjalni, zastraszeni wyborcy – uwaga, najgorsze minęło! Nic się nie stało, a nawet jeśli stało – to skrzywione wyprostujemy! Zaufajcie nam. Nie jesteśmy źli, jesteśmy stanowczy, ale potrafimy wykonać korektę kursu. Zmienić frontmanów, skoro nie możecie już na nich patrzeć”.

Powtórzę pytanie: czemu jednak podobne radykalne korekty personale nie objęły Ministerstwa Kultury? Czemu nie odszedł Piotr Gliński, skoro od 1989 roku nie było tak krytykowanego ministra? Ano dlatego, że w zamówionych przez PiS badaniach sondażowych demonstracyjne pacyfikacje polskich teatrów, PiSF-u, Instytutu Książki, muzealnictwa i festiwali nie zostawiły żadnego poważnego śladu. Partia rządząca zdaje sobie sprawę, że protest i oburzenie jest udziałem środowiskowej garstki, reszta Polaków wcale nie uczestniczy w kulturze wysokiej, ani ją grzeją, ani ziębią spory o modele funkcjonowania różnych instytucji ani nawet panujące tam układy personalne. To jest abstrakcja dla ogółu. Prawdopodobnie w powszechnym odczuciu Gliński nie zamyka teatrów, instytutów, festiwali ani muzeów, on tylko zmienia im szefów, łączy jednostki, przesuwa środki. Karze i nagradza. Wolno mu. Któż tam będzie roztrząsał szczegóły tych operacji, ujawniał, że minister zmusza, by stać do niego w kolejce i prosić, akcentować niewinność i apolityczność aplikującego, czekać na decyzję, bać się kary, autocenzurować się i negocjować z władzą i jej nominatami. Nie zrobicie tego – to was nie będzie albo będziecie biedniejsi i dotrzecie do jeszcze skromniejszej liczby odbiorców, sugeruje władza. Straszne, prawda? Ale statystyczny Polak nie odbiera tego jako zamachu na cokolwiek, ot zwykłe nowe porządki w starych dekoracjach. Przeczołgiwanie tłustych kotów. Na nasze ostrzeżenia i lamenty o końcu wolności i kulcie dyletantów wzrusza ramionami – Panie, a mnie to ile razy szefa zmienili? I co – zakład, firma, sklep działały dalej, z każdym można się przecież dogadać, szef zawsze jest zły, trzeba go zwyczajnie przeczekać… Nie przesadzajcie, robicie z igły widły. Nie chcecie się zgodzić na pracę ze złym, niegodnym człowiekiem, to sobie idźcie, droga wolna. Ale nie czyńcie z tego sprawy narodowej. Ja się na swojego szefa obrazić nie mogę, to czemu wy uważacie, że możecie?

W pozaśrodowiskowym, prowincjonalnym odbiorze minister Gliński strzeże wartości, walczy z bezbożnikami jak Oliver Frljić, broni teatru przed pornografią, chce, żeby był „dla ludzi”, czysty i zrozumiały, odbiera uprzywilejowanym część apanaży, daje drugą szansę twórcom skrzywdzonym i pominiętym, pragnie zapisywać potęgę i wzniosłość polskiej przeszłości w sztuce, bo o tym przez lata zapominano. Więc o co takie halo? Cóż w tym złego?! Protestujecie, bo wam się w głowach poprzewracało, bo żyliście wygodnie, gadaliście z garstką, a o nas zapomnieliście. My mamy swój obieg kultury, oglądamy w kinie rzeczy, które i tak za tej władzy nie znikną, teatr ma być przyjemny. Ot, co.

Moja teza jest następująca: pozostanie Piotra Glińskiego na stanowisku to dowód na to, że takie Ministerstwo Polakom en masse się podoba. Że to, co robi, nawet jeśli psuje i niszczy, nie ma żadnego znaczenia dla ogółu, bo teatr, film, książka, sztuka i muzeum są obiektami elitarnymi. Nie wierzę, że PiS przykłada jakąś szczególną troskę do polityki kulturalnej, co najwyżej improwizuje i pamięta o swoich. Ale partia od dawna wie, że w debacie publicznej, w kłótni o Polskę ten temat jest martwy i pusty, poza frazesami o narodowym przebudzeniu, obronie dorobku dziejowego. Żaden polityk nie wygra w Polsce wyborów ze słowem kultura na ustach. Bunt, bojkot i protest środowisk artystycznych i intelektualnych nie przekłada się na nic masowego. PiS ma świadomość, że głos artystów nikogo poza garstką nie zelektryzuje. Zwykłe Polki i zwykli Polacy z przemówień Beaty Szydło mają nasze lamenty i ostrzeżenia w nosie, by nie powiedzieć dosadniej. Teatr stoi? Stoi? Instytut działa? Działa! Praca jest, możliwości są? Są. Tylko inne. Ale są! Więc o co wam chodzi? Nie podoba się? To chodźcie do innego teatru, czytajcie co innego! I nie zawracajcie ludziom głowy. Statystyczni Polacy nawet cieszą się, że elita dostaje w tyłek, że przestano jej słuchać, krygować się przed nią, że odsuwa się ją od słoika z konfiturami. Nic tak nie raduje statystycznego jak kłopoty celebryty i jajogłowego, no i nie ma nic dla niego bardziej pustego niż hasła o końcu kultury i sztuki. Klata stracił teatr?! Koniec świata? A kto to jest Klata? A co, bez teatru nie przeżyje? Przeżyje. Niech sobie chłop radzi. Teatr Polski we Wrocławiu umiera! Iii? A co mnie to obchodzi i tak do niego nie chodzę! Artyści i intelektualiści nie są lepsi od nas i fajnie, że jest taki rząd, minister, który im to pokazuje. Czemu statystyczny ma płakać za czymś, w czym nie uczestniczy? Bronić nieznanego, a co gorsza – niezrozumiałego?

Oddaję tu głos statystycznym jak jakaś nieutalentowana i spłycona Jelinek, żeby pokazać, że naprawdę nie mamy szans w kleszczach sojuszu władzy z ludem. To, co uznajemy za fanaberię ministerstwa, jest tak naprawdę buntem mas, widzów i odbiorców, którzy nie chcą być odbiorcami i widzami, chełpią się swoją siłą nieuczestniczenia. Ale przecież mają poglądy na niewidziane, nierozumiane, nierozpoznane. I zgadzają się na rozwiązania proste, toporne, odwetowe. Nie ma sensu walczyć z ministerstwem, trzeba walczyć o ludzi, trafić do ich głów i serc empatią i podstępem.

Nienaruszalność Glińskiego to de facto rozpoznanie oczywiste dla każdej władzy. Kultura jest od zawsze tematem marginalnym w polskiej polityce. Można przy niej gmerać dowolnie, a lud się nie ruszy w jej obronie. Wsadźmy sobie nasze bojkoty i protesty wiecie gdzie. Nie obroniliśmy konstytucji, a wierzymy, że obronimy jeden, drugi czy trzeci teatr. Nie obronimy. Dlatego naprawdę uważam, że trzeba zmienić strategię. Żadnych czołowych zderzeń i womitów dezaprobaty. Zaczynamy partię szachów. Jesteśmy w roku 1969. Gdzieś tak. 

3.
Dziwne. Prawie nie ma w tym roku komentarzy po Boskiej Komedii. Nikt nie prezentuje sylwetki twórczej Marcina Wierzchowskiego, nie próbuje pokusić się o bilans teatralnych poszukiwań Agaty Dudy-Gracz. Jakby moralnych i artystycznych zwycięzców największego polskiego showcase’u w ogóle nie było. Jakbyśmy nie przegrali jako polski teatr bitwy o komunikatywność. Jakby żadni krytycy nie pojawili się na tym festiwalu. Cisza oznacza przyznanie się do winy.

4.
Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego powstaje tak mało kameralnych spektakli wielkich polskich reżyserów. Czemu cała czołówka inscenizatorów jak ognia unika sztuk niskoobsadowych, czemu w ogóle nie interesuje ich forma monodramu? Nikt nie wchodzi na sale studyjne, nie chce grać dla pięćdziesięciu widzów, pracować kilka tygodni z trójką aktorów nad godzinnym przedstawieniem. Być może w dużej mierze odpowiada za to rachunek ekonomiczny. Większe spektakle są droższe w realizacji, bierze się za nie większe stawki, zatrudnia więcej przyjaciół i współpracowników, obejrzy je potężniejsza liczba widzów. Czy jednak w tej gigantomanii, w tym rozmachu promocyjnym i festiwalowym wpisanym we wszystkie niemal produkcje mejdżersów czegoś istotnego nie tracimy? Czyżby teatr progresywny odstąpił kameralność gwiazdom i grupom offowym? Kiedy skończy się to upodobanie do wielkiego budżetu? Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko spektaklom ponad ludzką miarę, wierzę jednak w płodozmian. W to, że warto czasem zmienić skalę, skupić się na jednym aktorze w pustej przestrzeni. Nie doszła do skutku premiera Jana Klaty pod tytułem Dług z wiosny 2017 roku mająca być rewersem do Głodu Anety Groszyńskiej. Artysta, nie mogąc doczekać się na polskie wydanie tej przełomowej książki, sięgnął po Wesele. Trochę szkoda, bo w Długu miała zagrać na Nowej Scenie tylko czwórka aktorów. Klata musiałby użyć w tym kameralnym widowisku zupełnie innej stylistyki niż ta, do której nas przyzwyczaił. Pamiętamy, jak odświeżający dla duetu Strzępka-Demirski był projekt Dario Fo wysłał instrukcje, będący właściwie stand-upem Demirskiego z incydentalnym udziałem dwójki aktorów. Idei miniteatru pilnuje od kilku sezonów Komuna Warszawa, miała taki epizod (na dwóch aktorów) we wrocławskim Teatrze Współczesnym Ewelina Marciniak, Garbaczewski szuka skromnej formuły w ramach Teatru Polskiego w Podziemiu… A inni? Naprawdę szkoda wam, szanowni liderzy, czasu na małe przedsięwzięcia? Małe jest piękne. Zwłaszcza gdy idzie kryzys. Znikną zaraz wielkie budżety i reszta miejsc teatru krytycznego.

5.
Nie sądziłem, że moja skromna idea bojkotu recenzyjnego Teatru Polskiego we Wrocławiu i przy okazji Narodowego Starego Teatru w Krakowie uruchomi taki odzew krytyczny. Bo i Leszek Pułka uznał za stosowne zabrać głos, i Tomasz Miłkowski, i Piotr Rudzki. Jednym z celów Kołonotatnika jest od samego początku wywoływanie zamętu w krytyce polskiej i wpuszczanie zacnych ludzi w kanał poznawczy. Na przykład rzucając to skromne hasło: „Nie piszmy z tych dwóch teatrów recenzji, piszmy publicystykę, nie udawajmy, że jesteśmy obiektywni, bo nie jesteśmy”. W czasie wyjątkowym publicystyka z elementami teatrologii lepiej dokumentuje ów czas niż sztuczne figury recenzenckie. Namawiałem do solidarnościowego z Gildią, ale jednak chwilowego bojkotu, żeby uświadomić nam dwie sprawy. Pierwsza: czy krytyk może się obrazić na teatr i o nim demonstracyjnie nie pisać? Bo jego pisanie ani świata nie naprawi, ani nie obali dyrekcji, ani nie odda sprawiedliwości artystom zaplątanym w bunt, uzurpację i politykę. Moi adwersarze twierdzą, że krytyk nie może bojkotować. Nie może odmówić współpracy – a pisanie tekstu po spektaklu jest rodzajem współpracy. Pytam się więc mili państwo: skoro krytyk nie może bojkotować, bo zdradza tym samym widzów i aktorów, to czy może bojkotować ten sam teatr reżyser, którego związek z teatrem jest daleko większy i bliższy niż związek krytyka? Czemu bojkot reżyserski wynikły z dyskomfortu moralnego jest czymś słuszniejszym od bojkotu recenzenckiego też mającego swoje źródło w niezgodzie na porządki w teatrach, o których ma pisać? Reżyserowanie jest pracą reżysera, moją jest pisanie. Dlaczego niereżyserowanie u Morawskiego i Mikosa domaga się braw i poparcia, a odmowa pisania o premierach Morawskiego i Mikosa jest krytykowana? Nie rozumiem tego.

I druga sprawa. Mój postulat był testem na tak zwane podwójne standardy, jakie niestety pogubieni zaczynamy stosować w sytuacji, w jaką wrzucili nas politycy. Skoro uważacie, że bojkot recenzencki jest bez sensu, bo krzywdzi aktorów z teatrów, o których się nie pisze, przyznajcie, że bojkot reżyserski również, bo wyrządza podobne szkody. Chyba że uważacie Panowie, że krytyk pod względem etycznym stoi o niebo niżej od reżysera. Tomasz Miłkowski mówi wprost, że zawsze mamy brudne ręce, a Piotr Rudzki przestrzega przed chowaniem głowy w piasek. Otóż ani nie mamy brudnych rąk, ani nie chowamy głowy w piasek. Testujemy postawy, dyskutujemy strategie. To chyba jeszcze w tej podzielonej Polsce wolno. Nie zamierzam przestać pisać o idiotyzmach dyrekcji Morawskiego, nie przestanę kontrolować posunięć Mikosa i Polewki. Nie będę tylko nazywał tych tekstów recenzjami i skupiał się na roli światła w szemranej premierze, bo do przegadania są sprawy ważniejsze.

Wychodzi mi z tej niepotrzebnej awantury jeden wniosek, że tak naprawdę nie rozumiemy gestu Gildii ani nie wiemy, co poza tym, że nic nie rozumiemy, mielibyśmy robić jako odbiorcy i komentatorzy w sprawie dwóch przejętych teatrów. A będzie ich, drodzy Panowie, za chwilę więcej.

Potwornie rozbawił mnie Piotr Rudzki, który w materiale nadesłanym do E-teatru drwił nawet z tytułu, jaki dałem swojemu skromnemu apelowi. Panie Piotrze, tradycja podmienionych literek w nazwiskach jest stara jak świat literatury i mediów i wypadałoby najpierw chwilkę się zastanowić, w co gra autor, a potem dopiero bawić się sicami! Swego czasu najpoważniejszy brytyjski dziennik dał tytuł BLIAR, chodziło o premiera Tony’ego Blaira złapanego na kłamstwie w sprawie rzekomej broni masowego rażenia w Iraku, która miała być pretekstem do interwencji Busha i sojuszników. Broni nie było, Blair kłamał. Za pomocą fałszywej literówki redakcja oceniała premiera – jesteś jednym z kłamców. Podobnie drwili z Hitlera i czczących go neofaszystów w swoim skeczu Monty Pythoni, pokazując, że do wyborów w Anglii staje niejaki pan Hilter. Znam nawet osobiście pewnego wykładowcę uniwersyteckiego, który przekonywał na zajęciach, że w Burzy jednym z bohaterów jest niejaki Kanibal. Głowę dam, że z nas, studentów, drwił do spodu onego czasu.

Piotr Rudzki pastwi się nad tytułem, w którym stoi jak byk Ghandi, a nie Mahatma Gandhi. A przeoczył fałszywy cytat z Ekklezjasty i mnóstwo innych sztubackich żarcików, od których niestety roi się w kolejnych odcinkach Kołonotatnika. Nigdzie w swoim tekście nie sugeruję, że jestem, jesteśmy, winniśmy być jak Gandhi. Inkryminowany Ghandi pojawia się tylko w tytule. Żeby Piotrowi Rudzkiemu rozwiać mgłę wątpliwości co do erudycji mojej i erudycji korekty Teatralnego, wyjaśnię, że wymyśliłem sobie Ghandiego jako karykaturę, figurę krytyka, który próbuje dać wzorowany na strategiach Mahatmy opór w polskich warunkach. Nie może być Gandhim, bo to byłaby uzurpacja, jest jego nieudanym klonem. Gandhim do góry nogami, Gandhim krytyki z Antypodów. A właśnie – jechałem swego czasu słynnym australijskim pociągiem Adelaide – Darwin. Nazywają go Ghan. To skrót od Afghan Express bo linię kolejową zbudowano tu na trasie, którą poganiacze wielbłądów, często pochodzący z Afganistanu, przewozili towary w poprzek Australii. Krzyczano na nich „Afghans”, „Ghans” i głowę dam, że jakiś anglojęzyczny turysta w przedziale użył przy mnie, opowiadając o jednym z nich, złośliwej formuły „Ghandi”.

Też jesteśmy takimi poganiaczami idei i postaw, Ghandimi krytyki polskiej pędzącymi przez pustynię polskiego teatru i wydaje się nam, że zbawiamy świat. [sic!]

6.
W drugim akcie Procesu Krystiana Lupy, kiedy pogrążonego w depresji i niemalże katatonii Franza Kafkę odwiedzają Max Brod i kobiety, Brod wymusza na Grecie, żeby podała im herbatę. Na moim pokazie spektaklu Małgorzata Gorol krzątała się chwilę przy stoliku. Nagle mówiła na głos, że czajnik nie jest podłączony i nie da się zaparzyć herbaty. To chyba miał być sygnał dla technicznych, żeby coś zrobili. Przez mikrofon odezwał się jednak sam reżyser i ironicznym szeptem powiedział: „To co, że nie działa? Włóż torebki z herbatą do zimnej wody i tak «zaparz». O Boże, przecież to takie proste!”.

Nawet nie gruchnęliśmy śmiechem tego wieczoru. Wydawało się nam, że głos Lupy, demiurga, trzeciego odbicia K. w tym spektaklu jest na specjalnych prawach, że wolno mu drwić z aktorów i bohaterów, kiedy tylko zechce. No więc drwił. I instruował.

A co ta anegdota ma do polskiego teatru? Ano to, że parzymy teatr i teksty na zimno. Ważne jest to, czego nie widać.

15-01-2018

Sprostowanie w sprawie fragmentu dotyczącego p. Marka Mikosa

Komentarze w tym artykule są wyłączone