AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/177 : Szekspir mniejszy

Poskromienie złośnicy, reż. Anna Gryszkówna
Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie  

Część pierwsza: w której William Szekspir nie kombinuje
Mniejszy nie znaczy wcale – gorszy. Na Szekspira mniejszego składa się ta część jego tekstów, która jest grana rzadziej, ma charakter ewidentnie komediowy i została zrealizowana poza głównymi polskimi scenami. Broni honoru klasyki światowej w mniejszym mieście, jest świadoma, że odkrywa widzom szekspirowską ziemię prawie nieznaną. No i powstała bez ambicjonalnej napinki na arcydzieło i raczej z chęci przygotowania spektaklu popularnego.

Szekspir mniejszy może zostać spektakularnie pomylony z Szekspirem szkolnym, lekturowym, młodzieżowym. Bo przecież wystawia i gra się takie Makbety, Hamlety, Romeo i Julie przystępnie opowiadające fabułę, niegubiące nawet pobocznych bohaterów i wątków, kuszące konwencją znaną z telewizji lub świeżością, niemalże licealnością młodych aktorów, z którymi nastoletni widz ma się utożsamić. Szekspir młodzieżowy jest dla sprofilowanej grupy publiczności, ma być przewodnikiem po teatrze i konwencjach, marzy o sytuacji, w której chodzenie na niego byłoby wśród młodzieży modne.

Mniejszy tym się różni od młodzieżowego, że myśli szerzej, powinien integrować różną widownię, same szkoły na każdym pokazie to jednak porażka. Szekspir mniejszy omija tragedie, sięga po konwencję teatru środka – przyjemnego dla oka i ucha, komediowego, ukostiumowanego. Tak samo jak szekspirowskie fabuła, fraza i dowcip ważne są w nim dekoracja, rytm widowiska, piosenki, sympatyczni wykonawcy. To Szekspir gładki, ale nie głupi, Szekspir bez scen wywróconych do góry nogami, bez akcentu na możliwy do wydobycia czarny rdzeń komedii. Nie wystawia się go przeciwko intencjom dramatopisarza, nie poprawia zadr i krzywizn oryginału, postępuje się raczej za prostotą, ufa zapisanym rozwiązaniom. Szekspir mniejszy to Szekspir lokalny, ale nie byle jaki. Szekspir – święto teatru małej społeczności. Szekspir, którym sprawdza się jakość zespołu. Może być treningiem dla reżysera przed innym, trudniejszym zadaniem, sprawdzeniem w praniu, co widownia rozumie i co się jej podoba w klasyce.

Widziałem ostatnio trzy takie przedstawienia szekspirowskie mniejsze. W Tarnowie, Olsztynie, Bydgoszczy.

Mokre sny o poskramianiu
Poskromienie złośnicy, reż. Anna Gryszkówna, Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie
Na scenie zbudowano małe włoskie miasteczko. Wielkie schody, trattoria w piwnicy po lewej, po prawej idące na skos poprzylepiane do siebie kamieniczki z balkonikami i zasuniętymi okiennicami, na ścianie ślepego zaułka desperacki napis Amo Bianka! Tylny prospekt na szczycie schodów udaje blaszana garażowa blacha zamkniętej pizzerii. Ktoś tu niedawno zbankrutował. Szekspirowscy Włosi woleli stołować się w domu. Na scenie brakuje właściwie tylko suszącego się prania rozwieszonego na sznurkach między oknami i balkonami, powiewającego jak flagi nad placykiem i ulicą i bylibyśmy pewni, że w takich dekoracjach grywało się kiedyś Awanturę w Chioggi. Za kostiumy, scenografię i światło odpowiada duet Katarzyna Szczurowska i Anna Skupień. I aż przebieram nogami, żeby obie panie pochwalić. Tup, tup. To jest właśnie odgłos tego przebierania nogami, bo z największą przyjemnością pochodziłbym sobie po scenicznym miasteczku. Stworzone przez obie panie miejsce staje się niemalże dodatkowym bohaterem przedstawienia. Jakby wszystko działo się w późne letnie popołudnie, jakby wszystkie amory i poskramiania wynikły z jednego jedynego powodu – prowincjonalnej nudy i braku perspektyw. Bo dziewczyny nie mają dokąd wyjechać, bo dalej mieszkają, bo w okolicy nie ma innych równie fajnych.

W spektaklu Gryszkówny każdy element małego włoskiego świata zostanie dowcipnie wykorzystany: absztyfikanci Bianki zatańczą na schodach popisowy numer, blaszana brama uniesie się, odsłaniając śmieszny samochodzik Petruchia (Tomasz Wiśniewski) – wszystko jedno – fiat lub citroen z lat sześćdziesiątych – którym podróżuje między miastami z Grumiem lub Kasią. Na jednym z balkonów rozsiądą się córki Baptisty Minoli: Bianka (Monika Wenta) w sukience i w peruce Marilyn Monroe oraz zbuntowana punkówa w czerni, czyli Kasia (Katarzyna Pośpiech). I obie „nie będą Julią wierną na balkonie” – jak zaśpiewałaby Wanda Kwietniewska. To zupełnie inna opowieść. Klamrą widowiska nie jest jak u Szekspira teatrzyk zagrany dla pijanego chłopa przez zblazowane towarzystwo i wynajętych aktorów. Monika Wenta pojawia się jako domina ze szpicrutą, dosiadając mężczyzny-konia, i przygląda się ironicznie lowelasowi w hawajskiej koszuli i ciemnych okularach (Petruchio). Ta dziwna Bianka, jakby wyjęta z erotycznego marzenia bohatera, zsyła mu inny sen – o jego partnerce, Kasi. Będzie to wizja męskiej przebiegłości, męskiego uporu w dążeniu do celu i wykładnia zasad męskiego widzenia psychologii kobiety. Petruchio Zwycięski, Petruchio Poskromiciel to nie rzeczywistość, a fantazja bohatera. Szybki sen-dar w poślubną noc od siostry żony. Tarnowskie Poskromienie trwa ledwie godzinę i 40 minut, pędzi do przodu w farsowym rytmie, bez zagłębiania się w szekspirowskie dwuznaczności. Nie ma co ustawiać feministycznej perspektywy, bo mężczyźni od Szekspira kompromitują się sami – Petruchio nie trzeźwieje, kobiety robią z nim, co chcą. Kasia idzie za swoim oryginalnym narzeczonym, bo znudziło się jej to miasteczko. Bo wydaje się jej, że ten żigolo ma w sobie więcej fantazji od innych. Gryszkówna inwestuje w zbiorowość, przygląda się męskim tańcom godowym i targom o Biankę, pokazuje, że młodsza siostra bardzo praktycznie, a nie romantycznie podchodzi do swoich miłostek. W mieszkaniu ojca uprawia seks chyba z oboma najpoważniejszymi kandydatami. Właściwie jej żal, że musi tylko jednego absztyfikanta wybrać. Kasia ma w nosie takie bunty. Ona odkleja się od miasteczka mężczyzn ponurą miną, smutkiem bijącym nawet od czarnych butów. W oczekiwaniu na przyjazd małżonka trzęsie się w dziwnym paroksyzmie razem z wszystkimi mieszkańcami miasteczka. Jakby to oni ją lepili, formowali na nowo zamiast Petruchia.

W gronie barwnych postaci zwracamy uwagę na Hortensja Fabiana Kocięckiego. To podobnie jak Katarzyna Pośpiech nowy nabytek dyrekcji Marcina Hycnara. Ech, zrobić z trzecioplanowej postaci niemalże pierwszoplanową to mistrzostwo komediowego epizodu. Chudy jak szczapa prowincjonalny podrywacz nie może uwierzyć, że przegrał Biankę z jakimś przyjezdnym młokosem w krótkich gatkach. Kocięcki kocha swojego Hortensja, a Hortensjo odpłaca mu tym samym. Nie wiem, po co mu jakaś żona, Hortensjo wystarcza sam sobie. Sprawnie żongluje ripostami, modnie się ubiera, gra na gitarze, nawet kiedy obrywa od Bianki w slapstickowej manierze, śmiejemy się właściwie z tego, że takiego Narcyza ani zranić, ani zabić nie sposób.

Reżyserka wierzy, że finał spektaklu, w którym pozornie odmieniona Kasia śpiewa do mikrofonu pod sceną, czyli poza wyśnionym miasteczkiem, song dla innych weselników i własnego męża, to wystarczająca przewrotka, unieważnienie monologu posłuszeństwa. I ma rację. Katarzyna Pośpiech wychodzi w tym momencie z roli Kasi, którą manipulowano, tresowano, sprzedawano w transakcji wiązanej, jest znów pewną siebie kobietą, która gra z iluzjami swojego mężczyzny, spełnia na chwilę jego potrzebę bycia macho, a potem znika w swoim świecie. Przebudzony Petruchio na próżno będzie jej szukał na pustej scenie. Nic nie zrozumiał. Ani że to był sen, ani czemu go właściwie śnił.

Już po tym jednym spektaklu z kilku, jakie przygotował nowy dyrektor artystyczny Solskiego, widać, że zespół tarnowski został wzmocniony. Nie szuka widza, na którego i tak nie miał szans, tylko myśli o tym, co sam może w tym satelickim wobec Krakowa miejscu opowiedzieć. Anna Gryszkówna nie udaje Mai Kleczewskiej. Robi Szekspira porządnie, solidnie, przejrzyście. Intryga i bohaterowie istnieją dzięki prostej klamrze. Od razu wiemy, w co gramy, w jaki nawias trzeba wziąć politycznie niepoprawne dowcipasy Szekspira. Mało mamy w Polsce reżyserów środka. Chciałbym, żeby Gryszkówna w nim została. Bo chyba potrafi nim być.

Nie mówię, ale jestem
Wiele hałasu o nic, reż. Andrzej Majczak, Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie
Jak to czasem fajnie jest oglądać spektakl i wiedzieć, gdzie szukał inspiracji reżyser. Jeśli Andrzej Majczak w dorosłe artystyczne życie wchodził w połowie lat dziewięćdziesiątych, to prawie pewne, że jego Wiele hałasu o nic sporo zawdzięcza filmowej adaptacji tego dramatu autorstwa Kennetha Branagha zmiksowanej z esencją anglosaskiej komedii romantycznej, czyli Czterema weselami i pogrzebem. Z tego pierwszego filmu przywędrował do olsztyńskiej realizacji pomysł na zderzenie ze sobą grup męskiej i żeńskiej najpierw w jasnej, a później w mroczniejszej tonacji. Państwo ma wolny czas, państwo się bawi, przebiera, kocha. Letnie stroje, dystyngowane rozrywki, flirty i intrygi są udziałem pełnych życia, witalnych bohaterów, których ponurym kontrapunktem jest przebrany w czerń Don Juan. Z Czterech wesel… Majczak wziął pomysł na głuchoniemego bohatera zaplątanego w miłosną wojnę podjazdową, który najważniejsze kwestie wypowiada w języku migowym. Żeby go zdobyć, uczy się tego języka zakochana w nim dziewczyna. W olsztyńskim Szekspirze pojawia się niema Hero (Alicja Piątek). Piękna dziewczyna w zjawiskowej sukience. To jej oświadcza się Claudio, migając rękami ku zdumieniu dworu. Po co Majczakowi niemowa na scenie? Co mu, nam, daje? Chodzi chyba o wytłumaczenie zaskakującej bierności bohaterki po oskarżeniu o niewierność. To, że nie może się bronić przed zarzutami, tłumaczy część jej bezwolności u Szekspira. Dziewczyna-niema lalka z obiektu pożądania stała się oto osobą wykluczoną. Inność nie jest już seksi, jest stygmatem, niższością. Don Juan (posępny jak Severus Snape Grzegorz Jurkiewicz) nie pokazał Claudio rozpustnej dziewczyny, on tylko potwierdził jego przeczucia i strach przed związaniem się z kimś gorszym. Niema Hero „nie ma” racji, nie ma znaków do obrony. Cierpi w ciszy. Jest tytułowym „niczym”. Nic jej nie zrobiono, bo nie można skrzywdzić kogoś, kogo nie ma, kto milczy, kto się nie broni, nie przedstawi swojej wersji zdarzeń.

Okazuje się, że nie znamy tego utworu Szekspira za dobrze z wersji scenicznych. Dlatego czuć na widowni smagnięcie lodowym nożem, kiedy Claudio przeczołguje fałszywym oskarżeniem piękną i niemą Hero. Publiczność olsztyńską zabolało to oskarżenie. Nie sadziła, że ten milutki chłopczyk z sąsiedztwa zrobi coś takiego.

Hero odzyskuje głos dopiero w finale. Do tej pory jej tekst mówiły damy dworu i ojciec. Ona tylko migała, oni tłumaczyli. Trauma była tak wielka, że głos wrócił. Ale czy dawna miłość także? Hero i Claudio oglądają po zaślubinach swoje oblicza w lustrze. Co zobaczyli? Kim teraz są?

Wiele hałasu o nic jest grane w wysmakowanej scenografii Urszuli Czernickiej. Uruchomiona obrotówka właściwie co scenę pokazuje pod innym kątem szpaler czterech łuków, a może portyków jak z obrazów Chirico. Zmieniamy ciągle miejsce akcji albo widzimy sprawy z innego stanowiska obserwacyjnego. W drugim akcie z teatralnego nieba spadają dwie piłki i jakiś blok granitu. I jakimś cudem mieszczą się w szczelinach miedzy wirującymi portykami. Te dwie piłki to srebrny księżyc i niebiesko-zielono-brązowa Ziemia, na dodatek dziwnie włochata. Zwykle kontrapunktem do pary Hero i Caludio powinni być pyskaci i połączeni hassliebe Beatrycze i Benedick. U Majczaka grają ich sympatyczni aktorzy, ale że wybucha w nich co rusz wulkan sarkazmu wierzę raczej na słowo. Na moją intuicję – chyba nie posłużyło postaciom odmłodzenie tej pary. Zwykle grają to aktorzy około czterdziestki. Agnieszka Giza i Wojciech Rydzio przypominają bardzo jakąś hipsterską parę z Placu Zbawiciela. W duecie Benedick i Beatrycze ona gada głośniej, on jest ładniej ubrany.

Reżyser proponuje jednak kolejną parę dla równowagi. W jego interpretacji członkowie straży obywatelskiej: Pani Morwa i Pan Kwasik są kolejną niedobraną parą damsko-męską. Agnieszka Castellanos-Pawlak i Marcin Kiszluk kradną show, wprowadzają rubaszny ton, ryczymy ze śmiechu z ich naiwności i notorycznych lapsusów językowych. Pięknie przebrani w stroje chyba sycylijskich karabinierów z pałkami, odznakami i pióropuszami na beretach ucieleśniają tak zwaną ludową sprawiedliwość taką, co to łotra złapie, ale musi go przy okazji dobrze wytarmosić. Agnieszka Castellanos-Pawlak gra czysty seks, molestuje połowę scenicznego posterunku, a może nawet i cały, gdyby spektakl trwał pół godziny dłużej, obmacałaby połowę panów z drugiego rzędu. Bo pierwszy już poległ.

Czworaczki
Komedia omyłek, reż. Jean-Philippe Salério, Teatr Polski w Bydgoszczy
Niespodzianka. Teatr nabity po sufit. Owszem wiem, że to premiera studencka, tańsze bilety, ale i tak przyszli tu chyba wszyscy ci, którym nie po drodze było z linią repertuarową Pawła Wodzińskiego. Nowy dyrektor, Łukasz Gajdzis, siedzi przy stanowisku biletowym, ogląda tych nowych widzów. W powietrzu czuć jakiś głód teatru, zwykłego teatru. Ludzie chcą wejść w komitywę ze sceną i wiedzą, że aktorzy też pragną akceptacji. Gdyby tak nie było, prościutkie pomysły inscenizacyjne francuskiego reżysera nie spotykałyby się z taką reakcją. Gajdzis po odejściu ludzi Wodzińskiego musi zespół budować na nowo. Na razie wygląda to jak cofnięcie teatru o prawie dwadzieścia lat, gdzieś tak na początek dyrekcji Adama Orzechowskiego. I mozolne zaczynanie wszystkiego od nowa: repertuaru, stylu gry, ludzkich konstelacji. Póki co w Komedii omyłek trzon stanowią weterani (epizody Mariana Jaskulskiego i Jerzego Pożarowskiego, niezawodny Mirosław Guzowski jako Książę). Podwójną rolę Antyfolusa z Efezu i Syrakuz gra Jakub Ulewicz, oj, pamiętam, jak on się kiedyś męczył u Kleczewskiej w Płatonowie, tu w farsowej przebierance wszystko mu pasuje. Ulewicz kwitnie, gwiazdorzy. I jakoś mu to wybaczam.

Podobały mi się panie – żona Antyfolusa, Adriana (Emilia Piech), bo ta młoda aktorka jest chyba jakąś nową wersją Eweliny Żak i grająca jej siostrę Katarzyna Faszczewska (Luciana). Tak, dziewczyńskie sceny wychodzą w Bydgoszczy najlepiej.

Nie wiem, czy był sens sprowadzania francuskiego reżysera. Salério nie jest jakimś nieodkrytym jeszcze wirtuozem. Składa sceny poprawie, umie bawić się żartem i nastrojem. Każe aktorom komicznie ogłupiać postaci. Jednak Komedia omyłek wygląda jak typowe przedstawienie karnawałowe. Jak już rozszyfrujemy schemat, całe to gadanie kwestii do widza, zgrywy, powydziwiane stroje zaczynają męczyć. Potencjalne głębokości Szekspira kradnącego z Plauta nie przeszły, zostały same qui pro quo bez egzystencjalnej, ontologicznej podszewki. Żadnych rozważań o kondycji sobowtóra, granicach tożsamości, Efezie – mieście złudzeń i złodziei, pytań typu: czym w ogóle jest osoba? tym, kim czuje, że jest, czy tym, za kogo biorą ją inni? co ja popełniłem, skoro nic nie popełniłem?

Salério mógł się jeszcze uratować finałem, ale nie. W sztuce, w której dwóch aktorów gra cztery postacie – dwóch panów-bliźniaków i dwóch identycznych jak krople wody służących, coś trzeba wymyślić na ostatnią scenę, kiedy inni bohaterowie rozszyfrowują zagadkę pomylonych tożsamości. Grało dwóch – na scenie ma być czterech. Skąd wziąć dublerów? Salério przebiera aktorów podobnych wzrostem do dwójki protagonistów i każe nam wierzyć za pomocą triku brzuchomówczego, że to ich cały czas ze sobą myliliśmy. Kostium, fryzura, mina i już? To jest ta podwójność? Przekleństwo sobowtóra? W tej jednej scenie można było uciec od jarmarczności tego utworu Szekspira, niestety twórcy zostali w przebierankach. I dlatego mamy na koniec na widowni wszyscy tak głupie miny.

Część druga, w której Kit Marlowe dowiaduje się, co to może być prawdziwy kit.
Zdarzyło mi się kiedyś kupić dwie tubki: krem i pastę do zębów. Odkręciłem jedną i wysmarowałem dłonie. Krem rozsmarowywał się powoli, ale wchłaniał się w skórę. Pięknie pachniał miętą i dłonie jakoś tak fajnie się wybieliły. Dopiero po chwili zorientowałem się, że użyłem pasty do zębów. Nieco podobna historia przydarzyła mi się w zeszłym tygodniu. Otóż, jak już państwo wiecie z redakcyjnego sprostowania, wszedłem w polemikę z nieistniejącą polemiką pana dyrektora Marka Mikosa. Nie dziwię się, że pan Marek Mikos się zdziwił. Ja też się zdziwiłem, że w ogóle nie było takiego tekstu, dyrekcja Starego nie prostowała mojego tekstu o Boskiej Komedii. W ogóle nie zabierała głosu na ten temat. A mimo to ja jej odpowiedziałem. Tajemnicza sprawa, prawda? Antoni Macierewicz powiedziałby, że padłem ofiarą rosyjskiej prowokacji. Inny wiceminister połączyłby tę przykrą i nieco kompromitującą sprawę z mafijnym ostrzeżeniem: martwą wiewiórką znalezioną przy wjeździe do garażu. W moim przypadku nie podrzucono mi wiewiórki, dostałem jednak maila ze zrzutą z FB. Niestety, poczucie obywatelskiego obowiązku każe mi przyznać ze wstydem, że dałem ciała jako krytyk i dziennikarz, bo nie sprawdziłem źródła, polegając tylko na tajemniczym mailu.

Jak wiadomo, każdy felietonista żyje z plotek, przypuszczeń i niedopowiedzeń. Trochę jak Jarosław Kaczyński ma swoich anonimowych informatorów, którym od lat ufa. Nie są ze środowiska, więc jeśli jakaś pogłoska dotarła i do nich – znaczy się, prawda, jest coś na rzeczy, temat wisi w powietrzu. Jako człowiek starej daty, krytyk bardzo analogowy, nie ufam Facebookowi, nie posiadam na nim konta, nie przeglądam. Różni dobrzy ludzie, których niniejszym pozdrawiam, wysyłają mi co ciekawsze fragmenty dyskusji. Tego dnia przyszły trzy. Pierwsza od informatora A była o tym, że Monika Strzępka zgodziła się wystąpić w nowym sezonie Projektu Lady. Ale jako kto, bo chyba nie jako uczestniczka? Trenerka niegrzeczności? Spec od scenicznego mówienia poezji? Bez wahania rozpoznałem żart i zmyślenie. I przemilczałem. Drugi news – tym razem od informatora B – był o ikonicznym aktorze teatru progresywnego, który zgodził się zagrać gościnnie gdzieś tam za sumę tak astronomiczną, że znajomemu aktorowi ugięły się kolana, kiedy wyjawiłem mu o jaką konkretnie kwotę chodzi. No, ale czy to jest temat do Kołonotatnika? Nie jest. Jak się potem okazało posądzany o wielkie bogactwo aktor w ogóle nie miał zagrać ani w tej produkcji, ani w ogóle w tym mieście. Gratulując sobie czujności, zatrzymałem się przed trzecią zrzutą. Nie powiem, połechtało mnie. Dyrektor NST wchodzący w polemikę od czapy ze skromnym i nieśmiałym autorem Kołonotatnika? Znaczy, czyta. Trochę nie rozumie, ale przynajmniej czyta. Od czasu słynnego listu Jerzego Grzegorzewskiego do Romana Pawłowskiego byłby to drugi przypadek takiej polemiki. A że na FB, a nie w prasie, cóż – czasy takie, media inne. Zaniepokoiło mnie, że dyrektor atakuje właśnie mnie, a milczał przy innych krytykach, bo chyba jako jedyny próbuję powiedzieć, że trzeba się z nim dogadać, skoro nikt nie zamierza go odwołać. To trochę tak jakby sfora psów goniła po puszczy niedźwiedzia, zapędziła go w kozi róg i wtedy jeden pies mówi do innych: – Może nie trzeba tego misia od razu zjadać, może to jego matecznik, może przed zjedzeniem spróbujmy namówić go, by przyniósł nam miód, zjeść go zawsze jeszcze możemy – tak mówi ten empatyczny pies, a wtedy miś w pułapce odwraca się i gryzie właśnie jego albo wali łapą na odlew. – Toś ty taki bratku? – warczy pies i rzuca się misiowi do gardła, nie zauważając przede wszystkim, że to nie miś ugryzł, tylko kolega z ujadającej sfory.

Fakt, korzystałem tylko z przeklejki w mailu. Bo do głowy mi nie przyszło, że to można spreparować. Po co miałby ktoś dobry, zaufany to robić? Nie doceniłem skali tego żartu. Informator C wkręcał mnie, dobrze wiedząc, że riposta jest szybsza niż myśl i rzetelność badacza. I tak popolemizowałem sobie z nieistniejącym wpisem nieobecnego w tej formie na FB pana dyrektora Mikosa.

Jest mi strasznie przykro. Prostuję niniejszym, że nie było z czym polemizować. I cóż z tego, że niecny informator zginie w straszliwych mękach, a ja mam dosyć publicystyki przynajmniej na pół roku? Prawda jest taka, że ripostowałem niewinnemu człowiekowi, który mógł poczuć się przez to nieco surrealistycznie, choć pewnie teraz ma inne kłopoty na głowie, przy których szarża sprytnie oszwabionego felietonisty to betka. Mam tylko nadzieję, że przy Jagiellońskiej dyrektor i podległe mu służby śmiały się ze mnie długo i szczerze.

22-01-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone