AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/182: Zbaraż

Dwa miecze, reż. Grzegorz Jarzyna  

1.
Teza, że w końcu wezmą nas głodem, zaczyna się powoli urzeczywistniać. A jeszcze dwa lata temu pukano się w głowę i kpiono, że przesadzamy, że nie rozwalą całego systemu, że cięcia pójdą tylko po lewym skrzydle. No tak, my przesadzaliśmy, a teraz oni tylko niewinnie przesuwają… Przesunięcie ministerialnego terminu rozstrzygnięcia konkursu wniosków w kategorii teatr/taniec zmusiło już wiele festiwali do przełożenia imprezy na później – powiedzmy na maj. A że w maju gęsto od przeglądów teatralnych, to będziemy sobie wyrywać tę samą publiczność, dziennikarzy, walczyć na śmierć i życie o uwagę mediów. Kto mógł, machnął ręką na ministerialne dotacje i zaciskając zęby, liczy środki z miasta: to się może udać przynajmniej jeszcze w tym roku, do wyborów samorządowych, a potem, jak przegramy, to i tak będzie wszystko jedno, kto i ile nam nie dał. Wielkie państwowe koncerny przestały sponsorować teatry i festiwale, wspierają biegi narodowowyzwoleńcze i koncerty wyklęte. Sektor prywatny nie kwapi się do datków, bo kto mu zagwarantuje, że teatr jakiegoś nowego Frljicia nie stworzy, media nie wpadną w panikę, a politycy w szał? Kto wtedy dostanie rykoszetem za wspieranie elementu antynarodowego i antykatolickiego? Sektor prywatny dostanie, biznesmeni z małych ośrodków, firmy rodzinne, co to do tej pory te parę tysiączków, owszem, mogły zawsze wysupłać dla honoru domu.

Metoda odmowy rozłożonej w czasie, odmowy odroczonej, odmowy niepełnej, bo póki co potencjalnej, to chyba najnowszy pomysł ministerstwa i partii rządzącej na utemperowanie opozycyjności artystów. Nie cenzurujemy was, ale póki co nie finansujemy. A nie finansujemy nie dlatego, że was cenzurujemy, tylko dlatego, że podejmowanie decyzji trwa. Może trwać. Na pewno potrwa. Wszystko trzeba sprawdzić, eksperci nowi dopiero się uczą, pan minister sprawdza osobiście każdy wniosek i każde nazwisko. Czekajcie. Czekamy. A czekanie mniej boli. Jak się już przesunęło imprezę na później, bo jeszcze nie ma zagrożenia, jeszcze jest nadzieja, że może dadzą, zlitują się, nie odważą się.

Gdybym był ministrem i wicepremierem Piotrem Glińskim, przeciągałbym termin ogłoszenia wyników, a potem odwołania w nieskończoność, na po wakacjach albo jeszcze później. W ogóle bym w tym roku nic nie zakończył. Skumulowałbym środki jak w totolotku. „Drodzy państwo, niewydane i niewygrane pieniądze ulegają gigantycznej kumulacji. Fakt, teraz nam się konkurs nie udał, były błędy formalne po naszej stronie, przepraszamy, ale przecież ich wam nie zabieramy, będzie na nowy rok. Składajcie wnioski, wyobraźcie sobie, jakie budżety wtedy będą możliwe!”
 
Oczywiście artystom, organizatorom, festiwalom będzie żal zmarnowanego sezonu, ale wizja złotych żniw roku następnego wszystkich oślepi. Złożymy wnioski i będziemy drżeć z niecierpliwości. Tymczasem ministerstwu chodzi o to, by nie rozstrzygać nigdy niczego. Żeby było tylko czekanie. Procedowanie wniosków w nieskończoność. Bo człowiek wtedy jakiś taki pokorniejszy. Mniej wywiadów antypaństwowych udziela. Teksty mniej złośliwe pisze. Dorabia na boku, zamiast planować wywrotowe spektakle. Na samej idei czekania zbudowano niejedną cywilizację, niejeden naród tak przetrwał przez tysiąclecia.

A więc czekamy.

2.
Pilne! Czy już ktoś widział, czy już ktoś opisał? Miesiąc z okładem mija od premiery Dwóch mieczy reżysera Ja-Ji-Ny w Chinach i jeszcze żadnej recenzji nie przedrukowano. Czemu tak drastycznie spadła w polskich mediach znajomość języka mandaryńskiego? Nie mamy żadnego korespondenta w Szanghaju czy w Pekinie? Nawet Maciej Stroiński nie pojechał, choć za Klatą do Pragi się wybrał, o co mam do niego osobistą pretensję. To znaczy o Chiny mam, a nie o Pragę… Ludzie, dajcie zaspokoić ciekawość! Udało się czy nie? Znam oczywiście zapowiedzi spektaklu Dwa miecze rozsyłane przez TR Warszawa, współproducenta wydarzenia, wywiady przedpremierowe Ja-Ji-Ny o aluzyjności dzieła, kwestii 15 cenzorów na widowni, zakazach systemowych dla nagości, seksu i wulgarności na scenie, ale zapowiedzi to zapowiedzi, a recenzje to recenzje! Przedruków jak nie było, tak nie ma. Albo jak zwykle ja nie umiem ich nigdzie znaleźć. Przypomnę, że spektakl Lu-Py, w którym zagrała Sandra Korzeniak, został omówiony swego czasu w „Gazecie Wyborczej”, a Ja-Ji-Ny, w którym zagrał Lech Łotocki – nie. Jest to niesprawiedliwe. Dziwię się, że ta premiera w ogóle nie zainteresowała polskiej prasy prawicowej, a powinna, bo przecież wiemy, kogo wcześniej zagrał Lech Łotocki. Nawet jeśli założymy, że Lu-Pa jest bardziej znanym polskim reżyserem w Chinach niż Ja-Ji-Na, to pół recenzji Ja-Ji-Nie się jednak należy, skoro o jego mistrzu była cała. Dajcie mi te dwa nagie chińskie miecze, o, dajcie…

3.
Przerażony publikacją dość zastanawiających zdjęć z imprezy sprzed lat zastępca Mariusza Kamińskiego, Maciej Wąsik, oświadczył, że oskarży każdego, kto napisze, że on, przykładny mąż i ojciec, jest gejem. Nie wiem, czy funkcjonariusze CBA czytają Kołonotatnik, wesprę jednak na tych łamach postawionego w sytuacji niechcianego coming outu urzędnika zdaniem oznajmującym pozbawionym podtekstów i ironii. Owo zdanie oznajmujące brzmi: „Maciej Wąsik nie jest gejem, a wy nic nie wiecie o tamtych prywatkach…”. Nic nie jest takie, jak wam się wydaje, na prywatkach z dawnych lat zdarzały się rzeczy, o których nie śniło się waszym hipsterskim filozofom. Fotografia jest, jak wiadomo, sekundą wyrwaną z wieczności. Czasem teraźniejszym, który okiwał swoją epokę i przeżył, wciąż trwa. Ale uwaga: fotografie – zwłaszcza te prywatkowe – mają to do siebie, że nie pokazują wszystkiego do końca. Utrwalają jakby środek zdarzenia, podczas gdy jego początek i koniec nie zostały uchwycone. Na fotografii widzimy zazwyczaj tylko część pewnej sytuacji, reszta obrazu, czasem kluczowa, pozostaje cwaniacko ukryta. Gdybyśmy mogli zobaczyć ów kontekst! Całe to fotograficzne frapujące zascenie! Tego, kto robi zdjęcie, i tego, kto patrzy na tych, którym robią zdjęcie! Półnadzy faceci, pocałunki, alkohol przekazywany z ust do ust z haków na pana Wąsika na pewno mają jakieś racjonalne uzasadnienie, drugie dno, ukryty dowcip. Są inscenizacją lub improwizacją.

Aby panu Wąsikowi było w tych trudnych dla niego chwilach raźniej, opowiem pewną historię, w której rolę statysty los przydzielił niejakiemu Matheo, operatorowi z produkcji Pedro Almodovara z lat dziewięćdziesiątych. Jest na przykład w moim posiadaniu pewna kompromitująca fotka sprzed 20 lat, na której elegancko ubrani ja i pewien bardzo dziś znany reżyser średniego pokolenia wciągamy przez tuneliki ze zwiniętych dziesięciozłotówek dziwne białe kreski ze stołu. Uśmiechy mamy szelmowskie. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest to fotografia gejowska (ta elegancja, te uśmiechy, te podłużne przedmioty w rękach), ktoś inny zapytać: a gdzie tu ten chłopak od Almodovara? Już wyjaśniam.

Pan operator był nudny jak flaki z olejem i na dodatek na tę imprezę sylwestrową przyszedł z grupą równie nudnych podtatusiałych kolegów-obcokrajowców. Nie tego spodziewaliśmy się po ludziach, którzy otarli się w końcu o Almodovarowski geniusz. W szale altruistycznego odwetu za kino, które zdradziło rzeczywistość, namówieni przez równie cyniczne, co piękne panie wysypaliśmy cukier z cukiernicy i uformowaliśmy w równe rządki na kuchennym stole, po czym zwinęliśmy w trąbki, co kto miał z polskich nominałów, i zaczęliśmy „wciągać” na pokaz. Grupka almodovarowska dostrzegła to bardzo szybko, ale stała daleko i nie bardzo umiała odróżnić cukier od białego proszku. „Kokaina! Kokaina!” – rozległ się złowróżbny i pełen zdrożnej fascynacji szept. Włosko-hiszpański krąg znajomych Matheo przestał się w tej chwili zupełnie liczyć na tej imprezie. Panowie przygaśli, poczuli się nieciekawi i biedni. Nigdy zresztą nie poznali szczegółów owej mistyfikacji. Być może do dziś wierzą, że polski kokainista zawsze wyjdzie zwycięsko z konfrontacji z hiszpańskim voyeurystą.
 
Patrzę teraz na tę fotografię i niestety nie widzę na niej miny gwiazdy europejskiej operatorki, a bez niej sens owego zdjęcia bezpowrotnie umyka. Dlatego analitykom partyjnym i dziennikarskim rozbierającym fotki pana Wąsika na czynniki pierwsze doradzam, by zaczęli swoją pracę od odpowiedzi na jedno proste pytanie: kto poza fotografem patrzy na to, co dzieje się na zdjęciu? Może Maciej Wąsik rozbierał się i szalał nie dla tego, kogo widać, tylko dla osoby, której nie widać?

Fotografia niczego nie pokazuje. To nie jest pocałunek. To nie jest fotografia.

4.
Ostrzeżenie pana Macieja Wąsika o groźbie wytoczenia procesu każdemu, kto napisze, że pan Maciej Wąsik jest gejem, stanowi jednak pewne precedensowe niebezpieczeństwo dla polskich obyczajów teatralnych. A co będzie, jak jakiś artysta wpadnie na pomysł, że pozwie wszystkich, którzy napiszą, że jest artystą niezdolnym, nieudanym, niepełnym? Udowadniaj potem bracie w sądzie, że ten spektakl jest dziełem twórcy niezdolnego, nieposiadającego talentu. A jak ekspert oskarżenia wykaże niezbicie, że powód jest uzdolniony, tylko akurat ten spektakl mu nie wyszedł? I co właściwie różni artystę niezdolnego od nieutalentowanego? Niezdolny, ale do czego? Czym w takim razie jest talent reżyserski: talentem obsadzania spektaklu, montowania scen, skali interpretacji materiału literackiego czy tylko jednym z tych trzech elementów? Jeśli dwa będą jakie takie, a trzeci do chrzanu, to dalej mówimy o twórcy niezdolnym czy już o nieutalentowanym? I czy istnieje jakaś gradacja negatywnych określeń, jakie wolno użyć w stosunku do krytykowanego twórcy? Kto jako artysta nieudany nie wyczerpuje jednak terminu artysty niezdolnego? Kto jest z pewnością artystą niezdolnym, ale jednak utalentowanym? To jest, proszę państwa, gąszcz, bagno i dżungla. Mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł wydania takiego oświadczenia, ostrzeżenia pod adresem krytyki internetowej, bo inaczej leżymy. Polska krytyka leży. Prawniczy but nas zadepcze.

5.
Nie oddalając się zbytnio od sfer Centralnego Biura Antykorupcyjnego: z wszystkich polityków i funkcjonariuszy zaangażowanych w jego działalność od zawsze fascynowała mnie postać pana Temistoklesa Brodowskiego, rzecznika prasowego biura. A właściwie to fascynowało mnie tylko jego imię. Jako zadeklarowany fan antyku w pełni doceniam desperację rodziców pana Temistoklesa, którzy właśnie tak, a nie inaczej postanowili uszczęśliwić swego syna. Pamięć o zwycięzcy spod Salaminy winna trwać wiecznie, nawet w odległych słowiańskich borach. Temistokles drewnianym murem greckich trirem powstrzymał perską nawałę i teraz tak samo dziecko obdarowane jego imieniem powstrzyma inną falę zła. Ocali polis. Samo będzie miastem, jak mawiał poeta. Greckie imię jest piękne i trzeba być godnym, by godnie jej nosić. Temistokles Brodowski, pozostając w służbie narodu, nie uchybił mu ani razu. Imię zobowiązuje, imię uszlachetnia człowieka, zwłaszcza imię obce, starodawne, egzotyczne. Tak imponujące, że właściwie wygasza nazwisko, przykrywa je swoim blaskiem. I wtedy, dajmy na to na konferencji prasowej CBA, nie występuje Temistokles Brodowski, tylko wypowiada się sam Temistokles. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Analizuję przypadek graniczny i frapujący. Związek imienia z działalnością, hasła z przeszłości z teraźniejszym powołaniem. Temistokles, tak, to może być imię od spraw fundamentalnych dla istnienia państwa, prawa, społeczności. Co tu dużo mówić, zazdroszczę panu Temistoklesowi tego imienia. Wiele lat temu publicznie złorzeczyłem rodzicom, że nie dali mi na imię na przykład Eurypides. „Nowa recenzja pióra Eurypidesa Drewniaka!” – anonsowałyby portale i gazety. „Czytałaś Eurypidesa?” – pytałaby zaróżowiona z emocji studentka teatrologii. „Eurypidesa syna Mnesarchosa?” – próbowałaby uściślić jej koleżanka. „Skądże! Eurypidesa Drewniaka!”. O, jakże to by wszystko było większe dzięki temu, donośniejsze, odwieczne, brzemienne w czas i marmur!

Posiadanie greckiego imienia bywa jednak także obciążone pewnymi greckimi, antycznymi, złowróżbnymi niedogodnościami. Już Arystoteles zwracał słusznie uwagę, że „imię bohatera to jego los”. W imieniu zawiera się wróżba, przekleństwo lub szczęście wiszące nad jego nosicielem. Dlatego Kreon w Królu Edypie zawsze będzie podejrzewany przez Edypa, że snuje spiski i chce zająć jego miejsce, bo człowiek, którego imię brzmi „Władca” musi niepokoić. I jeśli w końcu w Antygonie Kreon rządzi Tebami, to kto miał rację: Edyp czy los?

Dlatego posiadacz imienia musi starać się w dwójnasób, jeśli jest w nim, w imieniu, choć ślad dwuznaczności. Temistokles, owszem, Ateny i Grecję przed Persami uratował, ale potem znaleziono dowody, że perskie pieniądze brał, przekupili go w którymś momencie i musiał do Persji uchodzić. Wyobraźcie sobie teraz całą współczesną chwałę, grozę i odpowiedzialność związaną z posiadaniem imienia Temistokles. Bohater, ale nie do końca. Postać świetlana, ale z podejrzeniem korupcyjnym. Marny ze mnie psycholog, ale coś tak podejrzewam, że jedną z przyczyn działalności pana Temistoklesa Brodowskiego w CBA jest ta drobna wątpliwość dotycząca reputacji jego wielkiego imiennika. Żeby nie spadło na nas odium imienia, musimy być poza wszelkim podejrzeniem. Temistokles, który strzeże werbalnie Centralnego Biura Antykorupcyjnego, to świadomy obywatelski cios zadany cieniom historii klasycznej. Temistokles Brodowski próbuje w jakiś magiczny, symboliczny sposób oczyścić imię swojego wielkiego poprzednika. Powiązać je na zawsze z walką z korupcją, a nie z podejrzeniem o korupcję. Ludzie mają w życiu misje wielkie i misje małe. Przypuszczalnie Temistokles Brodowski oprócz służby państwu polskiemu prowadzi jeszcze jedną, nieco mniej spektakularną działalność – taki jednoosobowy IPN od starożytności. Toczy walkę o dobre imię antycznego bohatera: „Jeśli moje imię będzie czyste, jego też stanie się jakby czyściejsze. Imię bohatera to jego los”. Także ukierunkowany wstecz.

6.
Dzisiejszy zdecydowanie propaństwowy odcinek Kołonotatnika kończymy wyznaniem osobistym. Jestem od jakiegoś czasu absolutnie przekonany o kluczowej roli jednostek w procesie historycznym. Wierzę, że kiedy spotyka się jeden człowiek z drugim człowiekiem twarzą w twarz bez świadków, mogą wtedy bez trudu dojść do porozumienia, załatwić dosłownie wszystko. Dlatego pochlebiam sobie, że wystarczyłby jeden wieczór spędzony wspólnie z minister Wandą Zwinogrodzką przy winie i wiśniówce, a wiele zmieniłoby się w polskim teatrze: kwestia zawieszonych dotacji, złych nominacji dyrektorskich, czarnych list twórców i dziennikarzy, nowej ustawy teatralnej, wojny z Oliverem Frljiciem… Wierzę, że mamy z panią Minister wiele wspólnego, kiedyś tak samo do szaleństwa kochaliśmy polski off, pracowaliśmy w Telewizji Polskiej, pisaliśmy krótko i bez sukcesu w „Gazecie Wyborczej”. Oboje znamy słowo „sexy”, choć używamy go w różnych kontekstach i nie boimy się występować publicznie przy, mówiąc delikatnie, niezbyt życzliwie nastawionej sali. Nie sądzę oczywiście, by środowisko wydelegowało właśnie mnie na rozmowy tej rangi, ale będę próbował sam, może kiedyś się uda, może gdzieś poza mrocznymi korytarzami gmachu ministerstwa do takiego spotkania dojdzie. Pani Wando, zróbmy to, wyjdźmy razem z tego oblężenia.

05-03-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone