K/187: Nieważne
Sto osiemdziesiąty siódmy odcinek Kołonotatnika zacznie się na sali plenarnej sejmu RP, a skończy nie wiadomo gdzie, czyli najprawdopodobniej w teatrze.
Bóg mordu
Podczas jednej z debat sprzed kilku miesięcy zdesperowany poseł Nowoczesnej, Krzysztof Mieszkowski, ruszył z sejmowej mównicy w stronę miejsca zajmowanego przez Naczelnika Państwa. Naczelnik Państwa przysłuchiwał się wystąpieniu Krzysztofa Mieszkowskiego z ironicznym uśmieszkiem i chyba nawet na pewno coś dogadywał. Mieszkowski popatrzył w dostojne żoliborskie oblicze Jarosława Kaczyńskiego i nie wytrzymał. Znam ten rodzaj niewytrzymania, razu pewnego tak do mnie doskoczył rozentuzjazmowany Paweł Demirski na placyku pod Teatrem Powszechnym. Pochlebiam sobie, że uratowały mnie wtedy dwie z pozoru nieważne rzeczy: fakt, że noszę grube okulary, i pełen zdumienia gogolowski okrzyk, jakim przywitałem słynnego dramatopisarza, kiedy nagle stanął naprzeciw mnie: „Paweł, Jezu, całe życie myślałem, że jesteś niższy!”. W owej sejmowej chwili, kiedy zdenerwowany Krzysztof Mieszkowski spojrzał w dół na maleńkiego, utopionego po pachy w ławie poselskiej Naczelnika Państwa, musiał pomyśleć dokładnie to, co pomyślał Demirski. Tylko że poseł wyciągnął odmienne od artysty wnioski: przewaga wzrostu i szybkość dowcipu odwiodła dżentelmeńskiego dramatopisarza od czynu; z kolei Mieszkowski zrozumiał, że to może być łatwiejsze, niż wszyscy myślimy... I wystartował w stronę Prezesa. Nie wiem, może chciał mu szepnąć coś na ucho, może tylko potrząsnąć familiarnie za ramię: Ech ty figlarzu, ja w żadnym trybie… Może naprawdę liczył na mordobicie. Morda zdradziecka jest zawsze w takich przypadkach pierwszym podejrzanym.
W każdym razie w sekundę zerwali się pisowscy posłowie-ochroniarze. W czterech zagrodzili drogę, naparli mężnymi brzuchami i piersiami na Krzysztofa z rozwianym włosem. Widać ćwiczyli to nie raz na sucho w pustej sali. Rzecznik Beata Mazurek krzyknęła nawet do posła Nowoczesnej: „Spadaj!”. Mieszkowski spojrzał groźnie na bandę wokół siebie, odwrócił się z godnością i odszedł w stronę ław opozycji. Upokorzony, ale jednak zwycięski. Przynajmniej spróbował. Przynajmniej miał promil szansy na łomot sprawiedliwości. Zazdrościmy mu my, którzy nawet tyle nie mamy.
Ludzie teatru to najspokojniejsze osoby na świecie. Poza sceną kwiatka nie zerwą, muchy nie skrzywdzą, sąsiadowi nie odpyskują. Wiadomo – wszystkie przekroczenia dokonują się z ich udziałem wyłącznie na scenie, w przestrzeni gry. To tu mordują bez skrupułów, tu biją i torturują wrogów, snują najmroczniejsze plany zniszczenia wszystkiego, co dobre i piękne. Naiwny widz, który nie rozróżnia fikcji od rzeczywistości, teatru od życia, będzie myślał, że schodząc ze sceny, aktor, reżyser, ba, nawet były dyrektor placówki artystycznej wchodzi w realność z mocnym postanowieniem kontynuowania roli, ścieżki teatralnego myślenia, strategii postępowania z bliźnimi. Po roli w filmie Dług ludzie bali się pić w festiwalowym gdyńskim barze z Andrzejem Chyrą. Po zagraniu w Podróży zimowej Jelinek/Kleczewskiej jednego z wcieleń Fritzla Piotr Stramowski napomknął coś w sytuacji bankietowej o domowej piwniczce, a mnie ciarki przeszły po plecach. Kiedy w jedną z głośnych spraw kryminalnych zamieszany był człowiek w niebieskiej kurtce, na widok Eryka Lubosa wchodzącego do ciemnego przedziału PKP w identycznym okryciu starsze panie zaczęły histerycznie piszczeć.
Szukam powyższych analogii, żeby zrozumieć irracjonalny lęk pretorianów Prezesa przed jednym elegancko ubranym posłem Nowoczesnej, którego przez 25 lat znajomości ani razu nie widziałem krzyczącego w furii, ani razu dotkniętego atakiem agresji wobec kogokolwiek. Ludzie z PiS-u to ludzie prości. Zwłaszcza posłowie. Widzą Mieszkowskiego, byłego dyrektora Teatru Polskiego, i myślą: teatr – czyste zło. Porno z Czech, Golgota na śmietniku, bluźnierstwo z Chorwacji, znieważanie Papieża Polaka. Mieszkowski wykonał kilka kroków w stronę Naczelnika Państwa, a oni każdy ten krok interpretowali jak galop jeźdźców Apokalipsy: jedzie ku prezesowi Wielki Deprawator, Morderca i Burzyciel Pomników. Zaraz go palcem dutknie! Zaraz go obślini! Zgwałci przez ucho! Zabije!
Fakt, było to parę miesięcy po awanturze z Klątwą Frljicia, w której parlamentarzystów Prawa i Sprawiedliwości oburzył prawie na równi z felatio na figurze świętego wykonany przez tę samą aktorkę monolog o idei zbierania środków na płatnego zabójcę, który rozwiązałby kwestie przywództwa w PiS-ie, no i uratował Polskę. Monolog był prowokacją, głośnym gdybaniem o sensie śmierci konkretnego polityka, sprawdzaniem pomysłu, czy rzeczywiście jeden zgon wszystko w Polsce naprawi. Aktorka mówiła o przeczesywaniu zasobów dark internetu w poszukiwaniu quasi-ionescowatego „mordercy nie do wynajęcia”, o jedynym możliwym rozwiązaniu, o prawnych konsekwencjach publicznej zbiórki na ten cel. Ale tylko gadała, „śpekulowała”, jak mawiał nieodżałowany ks. prof. Tischner. W końcu teatr jest od tego, żeby rozważać sytuacje graniczne, nie do wyobrażenia, moralnie skandaliczne. Bo wypowiedzenie ich publicznie w obliczu widzów nie jest podżeganiem do czynu, ale rozładowaniem tykającej społecznej bomby. Czasem wypowiedzenie na głos jakiejś myśli ujawnia jej absurdalność, nieetyczność i jałowość, trudno ją potem przyjąć do głowy na tych samych co przed wypowiedzeniem prawach zakazanego owocu.
Więc kiedy tamtego sejmowego dnia Krzysztof Mieszkowski szedł odważnie w stronę Prezesa, czułem, że idzie także w moim imieniu i za cały polski teatr. Bo jednak, jak się okazuje, najspokojniejsi na świecie ludzie teatru niezwykle często rozmyślają o cudzej śmierci, śmierci zadanej własnoręcznie bardzo znanym ludziom. To taka teatralizacja myślenia o końcu bliźniego. Próba załatwienia sprawy metodą na Szekspira, Marlowe’a i Kyda.
Znajomy reżyser opowiadał mi o tym, jak spędzał niedawno wakacje w egipskim kurorcie z osławionym doktorem Chazanem. Najpierw nie wiedział, z kim plażuje, choć twarz wydawała mu się jakby znajoma, kiedy jednak dokonali prezentacji, reżyser spojrzał na swoje ręce: drżały gotowe do skoku, do spotkania z grdyką człowieka-symbolu organizacji pro-life. Inny wielki artysta scen polskich rozważał w mojej obecności kwestię drona, który mógłby nadlecieć nad Nowogrodzką i przypadkiem spaść Prezesowi na głowę, kiedy będzie wsiadał do limuzyny. Przecież nas na to stać! To musi kosztować grosze! Oczywiście nie były to pogróżki na serio, tylko sprowadzenie problemu politycznego ad absurdum – wszyscy znamy na pamięć genialny plan pana Trąby i Naczelnika, ojca Jerzyka, mający na celu ustrzelenie Władysława Gomułki z kuszy w Tysiącu Spokojnych Miast Jerzego Pilcha. Literaturze i teatrowi przystoją takie plany, bo przecież w obu przypadkach poruszamy się nieustannie wewnątrz fikcji.
Zdarzyło się i mnie mieć myśli mordercze. Nie, nie to, co myślicie, nie były to wcale owe wiekopomne wakacje z Ludwikiem Dornem w okolicach Bodrum, podczas których stosowałem dziennikarskie prowokacje wobec byłego marszałka Sejmu – a to pożyczyłem mu specjalistyczną książkę o antycznej Karii z kartą bankomatową w środku (próba przekupstwa), a to namawiałem do nielegalnego sforsowania płotu otaczającego teren starożytnych ruin (nakłanianie do czynu zabronionego). Ludwik Dorn czuł się zapewne obiektem eksperymentu towarzyskiego realizowanego przez niechętny mu elektorat, ale jego życie nawet przez chwilę nie było zagrożone. O śmierć z mojej ręki otarł się za to Jarosław Gowin. Okoliczności są zgoła nieprawdopodobne. Parę lat temu na pewnym Kinder Party w jednym z nowohuckich przedszkoli siedziałem przy jednym stole z najmniej lubianym przeze mnie ministrem Platformy i udawałem, że ręce mi nie drżą. Jadłem paluszki, które łamały się ze złowróżbnym trzaskiem i patrzyłem mu głęboko w oczy. Gdybym wtedy wiedział to, co wiem dzisiaj, ta historia miałaby zaiste inne zakończenie. Mogłem zaatakować Jarosława Gowina jednym z dłuższych paluszków, zacisnąć go w garści mściciela, decydując w okamgnieniu, gdzie mam go wbić. Tymczasem minister udawał, że nie istnieję, ja udawałem, że on jest tylko siwym powietrzem z oczami spaniela. I wtedy zagryziony z wściekłością paluszek pękł na trzy części. Jedna została mi w garści, druga w ustach, a trzecia… trzecia poleciała w kierunku polityka. Na szczęście Jarosław Gowin mrugnął bezwiednie. Ostra okruszyna odbiła się od powieki potem rykoszetem od policzka i upadła na podłogę. Pośród rodziców, dziadków i cioć zapadła traumatyczna cisza. Nie ulegało wątpliwości, że to był zamach.
Idąc w stronę Jarosława Kaczyńskiego, pchany wzburzeniem poseł Krzysztof Mieszkowski ani przez sekundę nie był tak blisko kluczowego rozwiązania jak ja w owej chwili na Kinder Party. Nie miał w ręku nawet pojedynczego paluszka solonego. Nie mógł dać rady Złu, skoro i ja nie dałem.
Polska klanowa
Na sobotniej konwencji Zjednoczonej Prawicy szczególnie efektownie wybrzmiała propozycja ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego Jarosława Gowina w sprawie propozycji tak zwanego głosowania rodzinnego. Otóż pan minister zaproponował, by wprowadzić do konstytucji zapis o możliwości dysponowania przez rodziców głosami dzieci w wyborach powszechnych. Dotąd było tak: jeden pełnoletni obywatel równa się jeden głos. Wedle Gowina powinno być inaczej – rodzina ma tyle głosów, ile liczy członków. Ojciec i matka mogą głosować za nieletnie dzieci, które mają na utrzymaniu. W ten sposób wielodzietna rodzina Wardaków dysponuje 12 głosami, a moja tylko trzema. Głosując w sprawie osiedlowych opłat, jestem na straconej pozycji. Tak samo zapewne w wyborach powszechnych.
Jarosław Gowin bez zmrużenia oka (dziwne, bo wtedy na Kinder Party niestety odruchowo je zmrużył!) zanegował swoim postulatem elekcyjnym dwa i pół tysiąca lat demokracji i zaproponował powrót do polityki wiecowej: masz taką siłę, jaką ma twój ród, im was w chałupie więcej, tym macie więcej praw. Propozycja Gowina to jedna z wielu chytrych sztuczek, które mają dać triumf Zjednoczonej Prawicy w przyszłych wyborach. Wiemy, że rodziny o poglądach konserwatywnych, katolickich mają statystycznie więcej dzieci niż związki liberałów czy lewicy i wiemy, na kogo konserwatywne rodziny zwykle głosują.
Minister nie rozwinął jednak wielu interesujących kwestii wynikających z wdrożenia jego pomysłu na dalszą demokratyzację polskiej „prawdziwej demokracji”. Czy głosy dzieci dostają oboje rodzice do rozdysponowania przy urnie, czy tylko pater familias? Czy ojciec pięciorga dzieci z różnych matek ma jeden głos dzięki ostatniemu związkowi, czy raczej pięć? A co jeśli dziecko jest związane bardziej z matką i to ją poprosi o dopełnienie obowiązku wyborczego? Gdzie będzie się mógł odwołać ojciec? Czy dzieci mogą wskazywać partie, na które chcą zagłosować, czy raczej tato zabiera te głosy i dokłada swojej partii? Co w sytuacji, gdy ojciec głosuje na jedną partię, a matka na drugą? Komu bardziej należy się ten dodatkowy głos? Mają o niego zagrać w marynarza? Czy w przypadku posiadania parzystej liczby dzieci połowa głosów idzie na partię mamy, a połowa na ojca? Co w przypadkach liczb nieparzystych? Czy sądy rodzinne będą rozstrzygać pozwy dzieci (zaraz po osiągnięciu pełnoletniości) o dotychczasowe wykorzystanie ich głosu niezgodnie z intencją? Przecież młodzi często mają inne poglądy niż starzy, radykalizują się, kłócą z rodzicami o politykę. Niejaką instrukcją dla ustawodawcy mógłby być spór demokratycznego ojca rodziny z republikańskim 15 letnim synem pokazany w filmie Woody Allena Wszyscy mówią: kocham cię. Jarosław Gowin chce pokłócić polskie rodziny jeszcze bardziej. I otwiera drogę do dalszych patologii. Bo skoro rodzic może głosować za dziecko, czyli dysponować jego przyszłym prawem wyborczym czynnym, może również sprzedać je alfonsom w internecie w ramach dysponowania aktualnym i przyszłym dorosłym ciałem potomka. Może za niego zagłosować, to może je i zadłużyć, zapisać do pracy w kopalni, wydać za mąż za bogatego aparatczyka. Czym praktycznie różnią się te sytuacje? Przepraszam za drastyczny przykład, ale właśnie on jest wynikiem logiki ministra Gowina. Głos to tyle samo co decyzja. Głos oddany na jakąś partię jest skutkiem dojrzałem decyzji, aktem wolnej woli. Skoro ktoś może zabrać ci niedojrzały do użytku głos wyborczy i wykorzystać go wedle swego widzimisię, to cóż stoi na przeszkodzie, by to samo robić z niedorosłym ciałem. Ergo: logika Gowina wiedzie prostą drogą do konstytucyjnego usankcjonowania pedofilii. Możliwość sprawowania władzy w Polsce, nawet jej ułamka, okazuje się możliwością bezkarnego publicznego prezentowania jakichkolwiek bredni. Póki jesteśmy w Unii Europejskiej, takie nieznane cywilizacyjnemu światu (poza słowiańskimi wiecami plemiennymi sprzed dwunastu stuleci) prawo głosu rodzinnego nie przejdzie, zostanie natychmiast zakwestionowane przez europejskie instytucje kontroli praworządności. Przypuszczam, że minister o tym wie, a mimo to podlizuje się Prezesowi i ksenofobicznemu prowincjonalnemu elektoratowi. Żadna kara go za to nie spotka, przestępstwa przeciwko zdrowemu rozsądkowi i intelektualnej przyzwoitości nie są objęte penalizacją. Cóż można zrobić Gowinowi w Krakowie? Nie wyrzucą go przecież drugi raz z redakcji Znaku…
Opowiadam smutną historię aberracji myślowych i upadku moralnego Jarosława Gowina ludziom teatru ku przestrodze. Tweetem na temat pomysłu szefa podzieliła się w afirmatywnym tonie Jadwiga Emilewicz, wiceminister, członkini jego partii, przez chwilę kandydatka na Prezydenta Krakowa. No i ostatnia nadzieja jednej z dwóch frakcji działających w Narodowym Starym Teatrze. Pani Emilewicz jest podobno zachwycona spektaklami z czasów dyrekcji Jana Klaty i obiecała mu (przekazuję stugębną plotę, rzecz jasna), że zrobi wszystko, by Marka Mikosa jak najszybciej odwołać. Jak wiadomo, ministrowie Gowin i Gliński mają w rządzie sztamę. Strategia na Emilewicz jest strategią konkurencyjną wobec działań Rady Artystycznej, która miesiąc temu po premierze Masary dokonała rokoszu i zapowiedziała przejęcie odpowiedzialności za przyszły sezon. Marek Mikos, przyparty do muru nędzą jego propozycji repertuarowych, powitał tę inicjatywę z satysfakcją. Negocjowany jest obecnie tak zwany pakiet twórców w ramach projektu Niepodległa. Oto przychodzi do Starego 8 reżyserów, którzy realizują wybrane przez siebie teksty w odpowiednich obsadach, dyrektor firmuje ten ruch, do niczego się nie wtrąca, jednocześnie ratując poziom artystyczny instytucji, sezon teatralny i opinię o sobie. Frakcja Jana Klaty jest tym konszachtom przeciwna. Jak się dowiadujemy, liczy, że upadek teatru zmusi władzę do jakichkolwiek ruchów personalnych. Każdy lepszy od Mikosa. A im będzie gorzej, tym Mikos prędzej zniknie. I w tym zniknięciu ma właśnie pomóc Jadwiga Emilewicz, równolegle tweetująca o potrzebie głosowania rodzinnego. No… Na miejscu Jana Klaty nie obiecywałbym sobie za wiele po pani Jadwidze. Ani po Jarosławie Gowinie. Bo zaraz okaże się, że nowym dyrektorem Starego będzie… artysta z największą ilością dzieci. Jak ktoś ma tylko trójkę – może nie starczyć do zwycięstwa…
Kuchnia czarownicy
Swego czasu planowałem napisanie wiekopomnego eseju pod tytułem Kuchnia Krystiana Lupy. Rzecz miała być o kolacyjkach w spektaklach krakowskiego reżysera. W latach dziewięćdziesiątych, tych samych, których tak nie lubi Witold Mrozek, znakiem rozpoznawczym Lupy były długie celebrowane sceny przy stole: kolacje w rodzinnym gronie, proszone obiady. Scenę wypełniał długi, zastawiony gdzie niegdzie stół, przy którym jadano prawdziwe posiłki. Te etiudy trwały nieraz po pół godziny. Wielkie mieszczańskie msze codzienności, rytuały wstydu i upokorzenia, gry o uwagę i istotność. Chciałem skatalogować posiłki w Kalkwerku, Braciach Karamazow, tryptyku Malte, Rodzeństwie, w Lunatykach: w Hugenau, czyli Rzeczowości, w Esch, czyli Anarchii. Sprawdzić, co jedzą, kiedy jedzą, jak długo jedzą aktorzy i co się wtedy wydarza z ich postaciami. Ach, zestawić menu z teatralnej kuchni i osobiste preferencje aktorów. Czy jedli zwykle dwa, czy jedno danie? Przeprowadzić ankietę wśród aktorów, czy to, co jedli, było smaczne i ciepłe i jaki to w ogóle kłopot naraz jeść i grać. Wtedy wydawało się nam, że Lupa nurza się w tych obrazach zastygłego czasu, szuka w nich jakiegoś ukrytego metafizycznego wymiaru. Może po tym zdaniu Ojca z Braci Karamazow: „A ja zupę jadłem i wiarę straciłem!”. Co miało nam dać patrzenie na jedzenie, studium picia i przełykania? Czy to był ważny element w myśleniu Lupy o C.k. mieszczaństwie? Dziś można by dopisać do tej fantomowej pracy kolejne rozdziały: Czemu nagle przed dekadą aktorzy Lupy jeść przestali na scenie, a zaczęli częściej niż kiedyś polegiwać? Co z kulinariami w Ciele Simone, Personie. Marylin, Factory 2, Poczekalni? I czemu Lupa w Wycince i Placu Bohaterów znów takie sceny umieścił? Bo przecież nie jest tak, że jedzą tylko teatralni Austriacy.
Akcja dokarmiania aktorów
Dyrektor Krzysztof Głuchowski nigdy za ucznia Lupy nie uchodził, aczkolwiek do historii polskiego teatru przeszedł główną rolą w jego szkolnych Szkicach z „Człowieka bez właściwości”. Może właśnie ten fakt terminowania u Lupy, podjadania resztek z mistrzowskiego stołu jest kluczowy w myśleniu o tym, co łączy trzy realizacje Teatru im. Juliusza Słowackiego z tego sezonu. Jako że nic nas tak nie bawi, jak wkurzanie osób, które lubimy i cenimy, pragnę z radością poinformować, że znalazłem kolejnych element przechodni w produkcjach sceny przy placu Świętego Ducha. Po odnalezieniu poprzedniego (moje zatrważające déjà vu w MOS-ie) pół teatru się obraziło, mam niejaką nadzieję, że teraz obrazi się drugie pół, choć tylko tak sobie żartujemy…
W otwierającym sezon parodystycznym Rejsie Bartosza Szydłowskiego rozdokazywani amatorzy z Nowej Huty częstowali widzów kiełbaskami z grilla podanymi na plastikowym talerzyku z chlebkiem i musztardą. Był to jakby rewers sytuacji z nowohuckiej Misji w Łaźni Nowej, gdzie ta sama grupa szykowała na oczach publiczności zdrowe sałatki i roznosiła po rzędach. W recenzji z tamtego przedstawienia utyskiwałem, że aktorzy przed czynnością zakomponowania zawartości tacki nie umyli rąk i żaden sanepid by tego nie zaakceptował. Chyba pomogło, bo w Rejsie aktorzy posługiwali się już gotowymi zestawami. Jedna z pań dopadła mnie nawet w loży i usiłowała poczęstować. Zerknąłem na tackę, kiełbaska była zimna jak trup. „Co pan taki smutny?” – wypaliła zatroskana aktorka. Ano właśnie dlatego byłem. O ile pamiętam, na premierze Rejsu kiełbaski nie schodziły za dobrze. Nic więc dziwnego, że Krzysztof Głuchowski przeorientował teatr z dokarmiania widzów na akcję dokarmiania aktora. W pokazanym na początku grudnia Vernonie Subutexie aktorzy Wiktora Rubina wychodzili w ostatnim akcie przed teatr i raczyli się zupą z garkuchni dla bezdomnych. Mogliśmy oglądać to na ekranie, nie ruszając się z teatralnych foteli i – nie powiem – ślinka ciekła. Ale rozumiałem, że aktorzy głodni po czterech godzinach spektaklu, że aktor zje wszystko. I teraz w marcu w Brzykowej Karierze Arturo Ui znów pojawiają się kiełbaski! Młodzi aktorzy, karaluchowe robactwo z mafii, psy szefa, zdyscyplinowani wyborcy wnoszą sobie grill na legendarną scenę. Bucha ogienek, mało zabytkowych ścian nie osmali. Kiełbaski pachną, elektorat Ui zajada się w najlepsze. Ta przaśna scena ma pokazywać brechtowski związek miedzy pustym żołądkiem a świadomością obywatelską. Między polityką a mięsem. I tak motyw wędrowny znajduje swoje dopełnienie. Mówi Szydłowski: „Takimi kiełbasami nas pięknie kuszono…”. Mówi Rubin: „Ludzie, uratuje nas zupa”. Mówi Brzyk: „Zjedzcie sobie sami te wasze wyborcze kiełbasy. My uczmy się patrzeć, a nie gapić, dyktatura to żarcie, wolność znaczy głód”.
Mam tylko nadzieję, że te kiełbaski z Ui to jednak nie odmrożone, niezjedzone wtedy kiełbaski z Rejsu. Niby budżet teatru nie jest bez dna, niby aktor – zwłaszcza młody – wszystko zje, ale…
Jeśli już mówimy szczerze o gastronomii w teatrze, to wyznam, że jeden jedyny raz byłem szczęśliwy na premierze. Podczas pierwszego pokazu Kowboja Parówki Mateusza Pakuły w foyer Łaźni Nowej stanął wózek z hot dogami. W teatrze pachniało gorącym mięsem, prażoną cebulką i musztardą. A że spektakl był śmieszny jak cholera, niczego więcej nie potrzebowałem do szczęścia.
Ranking programów teatralnych.
Miejsce pierwsze: Nowy Teatr w Warszawie za książeczkę wydaną z okazji premiery Procesu Krystiana Lupy.
Miejsce drugie: Teatr Powszechny w Warszawie za program wypełniony deklaracjami twórców, założeniami wstępnymi, rozmowami i esejami wokół Sprawiedliwości Michała Zadary.
Miejsce trzecie: Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie za teksty, rozmowy, dobór autorów i oprawę graficzną programów Kariery Arturo Ui i Bajek robotów.
Jako świadek powolnego umierania programów teatralnych, tropiciel braku zainteresowania widzów czytaniem czegokolwiek przed, w trakcie i po obejrzanym spektaklu z dumą i nadzieją na odrodzenie prezentuję powyższe zestawienie. Wskazane wydawnictwa zawierają klucze interpretacyjne do dzieła, materiały potrzebne do myślenia i pisania na jego temat. Niektóre da się przeczytać w antrakcie, inne trzeba kupić długo przed wyprawą do teatru. Na pewno wszystkie pożyją dłużej niż przedstawienie… Żal wyrzucić, trzyma się je potem latami nie w pudle w piwnicy, a z książkami na półce.
Jak zwykle mam jedno „ale”. Malutkie „ale jednak”. Teatry wydające tak piękne oprawy intelektualne premier muszą się w końcu zderzyć z sytuacją, kiedy program okaże się mądrzejszy niż spektakl. I co wtedy począć z takim dysonansem intelektualnym? Eseiści w druku i przed premierą podpowiadają dobrze i celnie, o czym to powinno być, nie widząc spektaklu, jednak reżyserzy sprawiają wrażenie, że cennych podpowiedzi nigdy nie czytali. Nie chcieli przeczytać? Zawstydzili się, że sami na to rozwiązanie nie wpadli? Zrobili wszystko w kontrze, żeby pokazać, że eseista się nie zna, błądzi teoretyk jeden, taki owaki…
Świadkując wielokrotnie podobnym dysonansom (program mądry, spektakl głupi), proponuję dyrektorom scen polskich, żeby w miejsce nieudanych realizacji wprowadzili publiczną lekturę tekstów z programu. Skoro widz ociąga się z kupowaniem, a reżyser z czytaniem, to może jednak wypada wypowiedzieć na głos parę słów prawdy? Zamiast grać nieudane przedstawienie, poprośmy aktorów, by wyszli na proscenium i przeczytali z podziałem na role teksty z programu. Eseista będzie ukontentowany, widz dopieszczony, aktor szczęśliwy.
Ludzie zaczną szanować programy.
16-04-2018