AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/193: Pestka

Rewizor. Będzie wojna!,
fot. Przemysław Sieraczyński  

Jest w krakowskim Teatrze Ludowym pewien młody i utalentowany aktor, dołączył do zespołu już za dyrekcji Małgorzaty Bogajewskiej. W spektaklu Rewizor. Będzie wojna! według Gogola przepisanego przez Pałygę grał Chlestakowa. Szczupły i długi jak patyk, spięty, palec na cynglu. W czarnym garniturze jak spod igły, cyniczny, mroczny i zły.

Kiedy stał przy mikrofonie i przemawiał, cedził populistyczne hasła i strachy, wydawało się, że statyw z mikrofonem jest częścią jego ciała, może cieniem, że to nie człowiek do nas gada – z uczuciami, życiem wewnętrznym, przeszłością, tylko sam mikrofon, głos z aparatu, ciemność z kabla. To był chyba najbardziej przerażający Chlestakow, jakiego widziałem w teatrze. Faszysta bez ideologii, faszysta od czystej praxis, człowiek bez uczuć manipulujący uczuciami innych. Zimno mroku, ciemność lodu. Pesta wwiercał się spojrzeniem w Horodniczego Tadeusza Łomnickiego, prowokował jakby od niechcenia, kłamał bez drżenia w kącikach ust i zmrużenia powiek. Wypowiadał słowa, nie – wypluwał łuski po nabojach, kapały mu z wargi, od niechcenia, dystyngowanie, po angielsku. Tak zawsze wyobrażałem sobie nowego człowieka ze sztuk Witkacego – skrzyżowanie pragmatysty z zamordystą.

Rewizora nowohuckiego widziałem dwa razy. Na premierze i chwilę potem, dwa, trzy miesiące później. Na premierze była w Peście siła i bezwzględność, trzymał nas za pysk w swoim monologu i straszył krakowską inteligencję. Bo to nie młody aktor tyranizował nas tyradą, nie Chlestakow ze sztuki obwieszczał koniec prowincjonalnych klik i ciepłej wody w kranie, to jakiś asystent od Ziobry i Jakiego albo nowy patriota z tych czających się za ich plecami, gdzieś w Narodowych Siłach Parlamentarnych, polityk nowego kroju spokojnie obwieszczał, jaka będzie przyszłość. Miałem ciarki na plecach. Bałem się tego ciemnego Anioła Odwetu. Bałem się Pesty. Boimy się aktorów, w których jest siła. Mówi plugastwa ze sceny, to pewnie w prawdziwym życiu może zabić, dać w mordę, kopnąć w krocze. Aktorów o warunkach takich jak Pesta jest niewielu. Ale tak właśnie wyobrażamy sobie zabójców wolności i inności. Ludzie bez wad i wahań zunifromizowani w perfekcyjności, eleganccy w myśleniu. Pesta pokazał Chlestakowa, który nie jest, nie może być śmieszny, którego nie da się zagrać na śmiesznie. Bo nie ma w nim szprych, w które można by wetknąć patyk ironii. Powtarzam jeszcze raz: bałem się Pesty.

Trzy miesiące później na szeregowym spektaklu zobaczyłem, że Pesta się przestraszył. Jak jego Chlestakow stracił w jednym momencie pewność siebie. Jakby jedno słowo cofnęło mu się z powrotem do gardła i musiał je przełknąć. Jakby aktor w roli i chłopak na scenie poczuł coś złego. Zło niepochodzące z niego samego, czyli z postaci i sytuacji. Jakby zobaczył zło niespodziewane, niezaplanowane w spektaklu. Rozejrzałem się po widowni i zrozumiałem, czego przestraszył się Pesta, co zatkało jego bohatera. Uważni obserwatorzy – tacy, którzy podczas przedstawienia oglądają nie tylko scenę, ale i ludzi w rzędach obok nich, czasem czują, mogą poczuć widownię, przejrzeć ją w chwili, kiedy odrzuca coś w spektaklu. Tego dnia przyszła do teatru zwykła nowohucka publiczność, może nie zwyczajnie zwykła, tylko taka, której podobają się mocni luzie walczący z imposybilizmem. Jeśli, jak wszyscy to powtarzają, jesteśmy dwoma plemionami, to wtedy w Ludowym na osiedlu Teatralnym pojawiło się plemię pisowskie. Nie wiem, ile zrozumieli z samego spektaklu, bo przy cynicznie wykorzystywanych w spektaklu Kolorowych jarmarkach chcieli się bawić i kołysać, a w holocaustowej, niemej, symbolicznej scenie ruchowej spróbowali klaskać, ale wtedy wobec pokrzykiwań Pesty stawili opór. Ich emocje podczas antydemokratycznej tyrady Chlestakowa stężały, skamieniały obrazą. Dotarło do nich, że ten monolog wykorzystuje ich polityczność. Że Pesta karykaturuje poglądy bohaterów codzienności, którym wierzą, z którymi się identyfikują. No i zmroziło widownię. Arktyka publiczności zderzyła się z Antarktyką Pesty.

Młody aktor na sekundę stracił rezon. Bo co można wtedy zrobić? Ludzie tego wieczoru nie chcieli się bać takiego Chlestakowa. Oni w ogóle się Chlestakowów nie boją. Klaszczą im. Nie byłem w głowie młodego aktora, ale podejrzewam, że Pesta skojarzył wtedy, że tego dnia zło, jakie w nim jest, nie ma żadnych szans na zapanowanie nad widownią, na przestraszenie jej. Bo ta widownia nie uważa tego, co mówi jego Chlestakow, za zło, broni się przed nazwaniem takich poglądów złem. Nowohucki Chlestakow cofnął się, zbladł, dograł scenę formalnie. Są takie dni, kiedy teatr przegrywa. A może jednak nie? Zderzenie z oporem widowni, przegrana zła scenicznego pozwala zidentyfikować inne zło, stan społecznej świadomości. Tego dnia też się bałem w teatrze, tylko nie tekstu postaci napisanej przez Pałygę, nie aktora, który miał mnie przestraszyć, tylko publiczności, która przestraszyć się nie dała.

Bójmy się publiczności, która się niczego nie boi.

Krystian Pesta – pociągła, mroczna twarz, fryzura jak u dwudziestoletnich chłopców z przedwojennej Falangi. Okrucieństwo i wyrzut w oczach. Brakowało aktora o podobnym emploi w krakowskich teatrach. Mignął mi w drugiej serii Belfra, nie ukrywam, że trochę dla niego poszedłem na Pannę Julię młodego, jeszcze studiującego reżysera, Radosława Stępnia. Bo taki Jean musi zostawić po sobie tylko zgliszcza. W kobietach na scenie – w mężczyznach na widowni. Spektakl jak spektakl – za dużo jeszcze w nim cech szkolnej wprawki – złym pomysłem było nagranie monologu Michała Majnicza, który wygłaszał tezy Augusta Strindberga o teatrze, i wmontowanie jego pociętych fragmentów między kolejne sceny spektaklu. Pesta jako zimny obiekt adoracji, grający ciałem i słowem z dwoma kobietami (Maja Pankiewicz i Roksana Lewak). Znów – bohater przyduszony od środka, kalkulujący, wykorzystujący sytuację, planujący trzy ruchy do przodu jak faszystowski mistrz szachowy.

Był taki moment w tej kolejnej dobrze zagranej roli Pesty, który kazał mi pomyśleć o minach i maskach. Jak długo jeden aktor może być wewnątrz swojego namalowanego na twarzy mroku i lodu. Stojąc frontalnie przed widzami, Pesta nagle się uśmiechnął. Nie, nie było to cyniczne skrzywienie ust bohatera łajdaka, grymas ironii, buta sarkazmu. Nie. Krystian Pesta w sekundę rozpromienił się, radość rozlała się po nim jak mleko po kuchennym blacie. I ciach. Zniknął bohater, zniknął fenomenalny image młodego aktora. W ogóle wszystko zniknęło. Po Peście jak po Kocie z Cheshire zostały tylko otwarte usta – wargi, zęby, przeczucie języka. Pesta, człowieku! – wykrzyknąłem w duchu – nie uśmiechaj się na scenie, nigdy się nie uśmiechaj!

I wtedy Krystian Pesta skojarzył mi się Alicią Vikander. Jakąż ona ma piękną, cierpiącą, zamyśloną twarz! Zaciśnięte wargi, smutne czarne oczy, policzki wymuskane wewnętrznymi łzami, pewnie takimi, co płyną pod skórą, od tamtej strony twarzy. Kiedy kamera patrzy na Vikander, widzimy ból schowany za dziewczyńskim, dwudziestoletnim pięknem, przyczajony smutek, kruchość. Twarz Vikander zastygła w chwili między początkiem płaczu a początkiem recytacji egzystencjalnego wiersza. Vikander gra kobiety, które cierpią, bo są piękne, i są smutne, bo smutek jest piękny. Znałem wyłącznie ponure role Alicii Vikander. Niestety w jednym krótkim ujęciu w Gorączce tulipanowej, w scenie zakazanych miłosnych igraszek z młodym malarzem żyjąca z niekochanym starym mężem bohaterka Vikander uśmiecha się szczęśliwa, rozluźniona, bezpieczna. Z królowej wewnętrznego cierpienia, z cesarzowej smutku wyłazi banalny chichot nastolatki, promyk zwyczajności, trochę wygłupu. Powiecie – przecież tak zawsze jest, człowiek nigdy nie jest cały czas strapiony, tama pęka, pod skorupą cierpiącego posągu siedzi szczęśliwe dziecko. No tak, tylko że w tej jednej chwili nie ma już bohaterki Vikander, nie ma Vikander, która nas fascynuje, zmusza do studiów głębi jej oczu, grymasu ust, koloru emocji. Śmiech przebija emploi. Przypomina o istnieniu prawdziwej osoby pod maską. Postaci i aktorki.

Co tu dużo mówić, tak jak zraniła mnie swoją beztroską Alicia Vikander, tak niepomiernie zdziwił Krystian Pesta swoim uśmiechem w Pannie Julii. Wiem, po co był ten uśmiech, co znaczył dla bohatera, jak miał działać na widza. A jednak namawiam krakowskich reżyserów, żeby nie pozwalali się w przyszłości w ogóle uśmiechać panu Peście. Genialnych łajdaków, scenicznych reprezentantów zła wcielonego nie mamy w końcu w teatrze za wielu. Niech się zło, lód i mrok waży w młodym aktorze, niech puchnie i fermentuje. Krystian Pesta ma warunki, żeby zagrać złego Hamleta i złego Gustawa-Konrada. W idealnym świecie szaloną Ofelią i uciemiężoną Polską byłaby wtedy Alicia Vikander.

27-06-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone