K/204: Pochwaleni niech będą ornamentatorzy...
1.
Niewiele jest takich chwil w życiu krytyka teatralnego, w których patrzy na coś i nie wierzy, że to widzi naprawdę. Otóż w zeszły poniedziałek obejrzałem w TVP transmisję spektaklu Popiełuszko z Teatru Dramatycznego w Białymstoku. To znaczy nagrałem i obejrzałem dobrą chwilę po wyemitowaniu dzieła (około północy), bo w czasie przekazu na żywo byłem oczywiście w teatrze. Od razu wyjaśnię, że moje zdumienie, szok i niedowierzanie nie zostały wcale spowodowane treścią i jakością spektaklu wedle scenariusza Konrada Szczebiota i w reżyserii Jana Nowary, na co dzień dyrektora rzeszowskiej sceny. Mogła historię zamordowanego księdza opowiedzieć w kinie Agnieszka Holland, mógł zagrać go opatulony dwukolorowym szalikiem Adam Woronowicz, mogli przyjrzeć się jego mitowi Małgorzata Sikorska-Miszczuk i Paweł Łysak, to czemu Nowarze nie wolno? Wolno. Absolutnie wolno, choć znam sporą grupę katolickich fanatyków teatru, którzy od lat chcieliby namówić na realizację takiego spektaklu Krystiana Lupę albo przynajmniej Radosława Rychcika.
Niestety, Nowara i Szczebiot ubiegli konkurencję. Postawili na hagiograficzny ton widowiska, działanie prostymi środkami w celu wywołania nie namysłu, a wzruszenia. Aktorzy z Białegostoku grają i starają się nie płakać, bo jak dowiedziałem się z materiałów prasowych, reżyser zakazał. Sądząc po telewizyjnej wersji, nie wszystkim się to udaje. Ale nawet to jest w tej konwencji na swoim miejscu, ma żarliwego odbiorcę, który traktuje spektakl jako katechezę i katolicką lekcję historii. Po latach białostocki Popiełuszko będzie zapewne dokumentem epoki, dziełem zawierającym w sobie kody zbiorowego postrzegania cierpienia, marzenia Polaków o indywidualnym i zbiorowym męczeństwie. Będziemy w nim szukać uniwersalnego klucza do przedstawiania cierpienia w sztuce popularnej. Przypuszczam, że w chwili premiery twórcy mierzyli w coś w rodzaju anty-Klątwy, teraz po telewizyjnym pokazie zrobił się z Popiełuszki przeciw-Kler. I dobrze, to ważne, żeby widzowie nieakceptujący tamtych radykalnych narracji mieli jakieś dzieło, wokół którego mogą się skupiać w zachwycie, takie centrum hagiograficznej koncentracji. Gdyby istniało normalne krytyczne sito kwalifikujące spektakle do prezentacji w poniedziałkowym paśmie telewizyjnej Jedynki, zapewne długo trwałyby dyskusje, czy emitować, czy nie emitować, czy to jest dzieło dobre i słuszne, czy tylko słuszne, choć sądzę, że ostatecznie przeważyłyby głosy aprobujące: decydowałaby wizja masowej oglądalności i patriotycznego przesłania. Nie mam więc w ogóle pretensji do twórców o to, że zabiegali o emisję, a wcześniej walczyli o możliwość objazdu z tym spektaklem całej Polski. Adresat, powtarzam, jest. Byłby głupim ten, kto nie chciałby do niego dotrzeć i na nim zarobić. Nowara i Szczebiot wyczuli koniunkturę, przygotowali produkt spełniający wszelkie wymogi wielkiej sztuki z punktu widzenia katolika i patrioty, widza chrześcijańsko-konserwatywnego, niezbyt obytego z najnowszymi trendami scenicznymi. Tacy też istnieją i coś się im nie tylko od życia, ale i od teatru należy. Problem z poniedziałkową emisją jest zupełnie inny, niż myślicie. Przeszkadza mi nie sam fakt transmisji Popiełuszki z Białegostoku, tylko kontekst, w jaki go wrzucono, toporny ornament, jakim go oprawiono. Ale po kolei.
Spektakl się skończył, nagi, ubrany jeno w białą przepaskę biodrową jak ukrzyżowany Chrystus i Ryszard Cieślak w Księciu Niezłomnym aktor ubiera się i schodzi do widzów, mówiąc niczym zmartwychwstały męczennik, a może mądry sąsiad z bloku naprzeciwko te słowa: „A wy, drodzy przyjaciele, musicie mieć w sobie coś z orłów. Musicie ducha hartować i wznosić się wysoko. Jednak czy będziecie mogli być jak orły, zależy przede wszystkim od tego, komu pozwolicie rzeźbić w waszej duszy i waszym umyśle...”. I wtedy telewizyjna kamera opuszcza scenę i zwraca się w stronę zrywającej się do braw widowni. Standing ovation. W pierwszym rzędzie starsze osoby z rodziny Popiełuszki, a za nimi gromada polityków Zjednoczonej Prawicy – minister Błaszczak, poseł Jacek Żalek, przewodniczący NSZZ Solidarność Piotr Duda, bodaj jeszcze marszałek Kuchciński, posłowie z regionu podlaskiego, wszyscy na czarno, elegancko, oficjalnie. Kilka pań w drogich wyborczych sukienkach bije brawo dostojnie i gromko. Chodzę parę lat do teatru i nigdy nie widziałem takiej publiczności: żadnych studentów, młodych par, nauczycielek-pasjonatek. Nikogo normalnego, na bilet, wejściówkę. Tylko politycy, radni, prezesi. Przepraszam, była raz taka widownia – kiedy nieodżałowana Samoobrona zamówiła na swój kongres przed 2005 rokiem premierę Wesela Wyspiańskiego, o ile pamiętam, reżyserował Bogdan Poręba, wystąpili aktorzy skrzyknięci od Sasa do lasa. Obejrzeli to w euforii działacze partii Andrzeja Leppera (w finale była sugestia, że to Samoobrona znalazła złoty róg i trąbiąc, naród uśpiony przed wyborami obudzi), a potem nigdy więcej tego spektaklu nie powtórzono. Zdarzają się też oczywiście widowiska z regularnego repertuaru dużych teatrów w całości wykupione przez na przykład zjazd farmaceutów czy handlarzy diamentami i wtedy publiczność również ma charakter absolutnie jednorodny. Jest elegancka, sztywna, nieprawdziwa.
Na widowni białostockiego teatru w ostatni poniedziałek zebrali się politycy Prawa i Sprawiedliwości i jego sojuszniczych partii, bo za parę dni miały się odbyć wybory samorządowe. Trzeba się było pokazać w telewizji, zaświadczyć o miłości do narodowo-katolickiej sztuki, trzeba było stać i klaskać. No więc stali przed kamerami. Jak oni klaskali! Wzruszeni, spłakani, z rumieńcem na twarzy, z tak zwaną gulą w gardle. Piotr Duda opuścił nawet głowę i łykał łzy ze wzrokiem wbitym w czubki butów. Zwykle przy transmisjach kamery nie pokazują takich rzeczy: intymność widza, osobiste wzruszenie nie powinny być poddawane oglądowi, co innego powaga, kontemplacja, zamyślenie. A tu realizator mało Dudzie do oka nie wjechał z obiektywem. Płaczący polityk, rozedrgany przewodniczący, metafizycznie nieobecny radny... Nic, tylko na nich głosować. Jacy oni dobrzy i piękni, bo płaczą, bo poddają się emocjom.
Przez ekran zaczynają przebiegać napisy, kłaniają się aktorzy, ale filmowani w dalekim planie, na scenę nie wychodzi reżyser, za to mamy w kadrze klaszczących Błaszczaków i Żalków, Piotra Dudę, który wygląda, jakby po tym spektaklu świat rozpadł mu się na kawałki, jakby dopiero dziś, tego wieczoru, dotarł do chrześcijańskiego i religijnego sedna. Dotarł czy zagrał? No właśnie, co robilibyście po spektaklu, który zasponsorowaliście, jak Duda w imieniu Solidarności? Tak – bilibyście brawo i płakali na pokaz. Nawet jeśli szczerze, to jednak na pokaz, bo przed kamerami. Realizator transmisji słusznie uznał, że pokazywanie aktów strzelistych na widowni jest ciekawsze niż akty całkowite na scenie. Bardziej fotogeniczne jest wzruszenie osoby publicznej niż anonimowego aktora białostockiego. Na koniec kamera wyjechała z teatru, wzniosła się do góry i poszybowała nad nocny Białystok. Na razie miasto tonie w nocy, światełka nadziei są nieliczne, ale powiadam wam, nadejdzie świt – zdawał się sugerować obraz. Duch już krąży nad miastem, nad Polską. Bo przecież jeśli prawdą są słowa polskiego świętego o tym, że ważne jest to, komu pozwolicie rzeźbić w duszy i w umyśle, to przecież finałowa oprawa spektaklu już podpowiedziała, komu na to pozwolić trzeba. Tak, tym duchowym i politycznym przewodnikom rzeźbić w sobie pozwólcie. Innych nie ma. Inaczej by ich na widowni Teatru Węgierki pokazano. Przyszliby posłuchać i popatrzeć na wielkie męczeństwo księdza-Polaka. Gdyby ksiądz Jerzy żył, byłby tutaj z nimi, z pokazywanymi przez kamery działaczami, bo przecież oni są teraz z nim umarłym. Nawet na tamtym świecie, zwłaszcza w Niebie, obowiązuje zasada wzajemności.
Już prawie koniec wzniosłego wieczoru w TVP, ale tylko prawie. Już po napisach, a przed reklamami serwuje się nam kronikarski suplement bez słowa komentarza, sprytnie przyklejony do telewizyjnego eventu – bo niby pokazany już po spektaklu, a jednak w znaczący sposób go komentujący. Noc minęła, ujęcie za dnia, Warszawa, szaro. Jesteśmy pod pomnikiem księdza Popiełuszki. Pusto, beton, samochody w tle, ale pod postumentem stoi jeden samotny człowiek, sam przeciwko pustce, niepamięci, ciszy, ostatni sprawiedliwy, jedyny pamiętający. Ma kornie spuszczoną głowę i wieniec żałobny w dłoniach. Składa go pod pomnikiem. Pochyla się, wykonuje znak krzyża. Ręka na zbliżeniu poprawia biało-czerwoną szarfę, kamera podąża za nią i pokazuje to nazwisko. Piotr Duda. Przewodniczący NSZZ Solidarność gra właśnie rolę życia. Tak korzy się przed pomnikiem nie skromny związkowiec, a dziedzic duchowy, spadkobierca postawy. Gdybym był emerytką spod Sieradza lub ministrantem z Rymanowa, zrozumiałbym, że widzę teraz akt pokory co najmniej reżysera spektaklu. Bo to do Dudy należał finał wieczoru. Jego twarz zasłoniła wszystko – aktora, reżysera, scenarzystę, kto wie, czy nawet nie samego Popiełuszkę.
Mam teraz pytanie do Jana Nowary: Kochany Panie Dyrektorze, czy ta propaganda – nachalna promocja przewodniczącego Dudy, doklejona naprawdę na siłę do spektaklu, nie przeszkadza Panu? Nie demaskuje intencji? Czy nie okazuje się zbyt kosztowną ceną za powstanie widowiska i jego telewizyjną transmisję? Wiem, że trzeba doceniać mecenasów, całować po rękach hojnych prezesów i sponsorów, ale przecież Piotr Duda z własnej kieszeni tych pieniędzy na Popiełuszkę nie wyjął. Może trzeba było grupę szeregowych związkowców wpuścić na widownię w robociarskich drelichach i z transparentami, może potem, po spektaklu, pokazać tłum składający kwiaty pod pomnikiem, a nie lansować samego Dudę?
Nie sądzę, żeby Pan to wymyślił osobiście, żeby pan sam tak chciał, excusez le mot, nawilżyć przewodniczącemu i władzom partyjnym i państwowym. Ale to był właśnie ten moment podczas transmisji, kiedy należało powiedzieć „stop”. Panowie wydawcy, panowie realizatorzy, przesadzacie. Białostocki Popiełuszko, przedstawienie, które chyba miało być o polskim i katolickim genie sprzeciwu i genie męczeństwa, zmieniło się w ten sposób w dowód służalczości i koniunkturalności sztuki teatru. Nawet jeśli jest to spektakl, który jakoś tam podlizuje się władzy, raczej nie powinien podlizywać się jej aż tak ostentacyjnie. Bo staje się przedstawieniem rządowym. A wtedy już nie jest teatrem, tylko teatrem władzy.
Bardzo źle myślę o tym, co się stało w tamten poniedziałek z polskim teatrem, reprezentowanym przez tak oprawionego w doraźne interesy wyborcze Popiełuszkę. Z poglądami Jana Nowary i Konrada Szczebiota wybitnie mi nie po drodze, ale je szanuję. Tak samo jak teatr, który uprawiają. Tylko że szanowanie posunięć i poglądów artysty, zwłaszcza tych politycznych, to jedno, a niechęć do bycia manipulowanym i indoktrynowanym to drugie.
Dyrektor Jan Nowara firmuje listopadowy festiwal Nowego Teatru w Rzeszowie. Wy, którzy się na niego wybieracie, jesteście pewni, że po tych telewizyjnych hołdach podczas ukłonów nie wyskoczy wam w Siemaszkowej zza pleców Piotr Duda, Marek Suski czy pisowski marszałek województwa? Ja tej pewności nie mam.
Panie Janie, było warto?
2.
Piotr Zaremba od jakiegoś czasu publikuje swoje recenzje na portalu wPolityce pod szyldem Teatr według Zaremby. Bardzo mi się ten oksymoroniczny tytuł podoba. Wielu autorów mogłoby skorzystać z tego schematu nazewniczego. Proponuję niniejszym kilka najbardziej oczywistych rubryk prasowych:
Tajemnice akupunktury według Michała Centkowskiego
Pulmonologia okiem Anety Kyzioł
Historia szwedzkiego heavy-metalu piórem Jacka Sieradzkiego
Łukasz Drewniak i moda
Nauki przedmałżeńskie Witka Mrozka
Priorytety polskiej polityki zagranicznej według Kamili Łapickiej
Teatralny savoir-vivre: poradnik Macieja Stroińskiego
Piotr Zaremba, jak się Państwo orientujecie, jest ostatnio moim ulubionym krytykiem. Bo nie wstydzi się pisać o czymś, o czym kompletnie nie ma pojęcia. I nie wstydzi się do tego przyznawać. To rzadka odwaga. Nie każdego na nią stać. Zwykle udajemy ekspertów, doczytujemy na gwałt, omijamy erudycyjne miny. A Piotr Zaremba ma to w nosie. Jak nie wie, to nie wie, jak nie rozumie, to nie rozumie. Głębokie pragnienie mówienia prawdy i zawsze prawdy zmusza go do ciągłych wyznań. Jest trochę jak ta mama Pedro Almodovara, obsadzona przez syna w jednym z filmów w roli emerytki, gwiazdy szalenie popularnego telewizyjnego klubu książki, słynącej z tego, że zaczynała swoje rozmowy z zaproszonymi do studia gośćmi w ten sposób: „Nie podoba mi się Pana książka, bo jej nie czytałam. Ja w ogóle nie czytam. Zawsze Pan pisze tak źle?”. Obserwuję z niejakim podziwem, że Piotr Zaremba powoli zbliża się do tego ideału. Obszar nieznanego, nieprzeczytanego, nieobejrzanego, nieprzemyślanego w jego tekstach powiększa się coraz bardziej. Do tej pory myślałem, że samozwańczy krytyk nie zna się wyłącznie na teatrze. Po tekście recenzji z niedawnej transmisji telewizyjnej Zabijania Gomułki z Teatru Modrzejewskiej w Legnicy zrozumiałem, że nie zna się również na wielu innych rzeczach, na przykład na polskiej literaturze współczesnej. Nie jest zorientowany, nie zajrzał, nie nadrobił, nie interesowała go wcale. W opisie spektaklu Jacka Głomba podkreśla, że prozy Jerzego Pilcha nie zna, nigdy żadnej książki nie miał w ręku, że jego wzrok ześlizgiwał się z okładek, widział może tylko jakąś adaptację filmową. Skoro nie czytał, nie gustował, powiada Zaremba. Koledzy wprawdzie coś mu niecoś o tej twórczości opowiadali, kreowali Pilcha na proroka lub grafomana, ale on sam, cytuję: „miał Pilcha za mistrza dygresji”, który „rzadko przechodzi do sedna”. Pisze Zaremba: „Nie wiem, czym jest to sedno, ale wyczuwam je intuicyjnie”.
Ja też, Panie Piotrze, ja też. Nieznajomość przedmiotu jako atut w opisie przedmiotu to jest jakiś punkt wyjścia dla intelektualisty. Cenimy sobie misje niemożliwe. Tak już jednak mam, że nijak nie umiem sobie wyobrazić sytuacji, w której jakiś angielski krytyk teatralny nie zna powieści Zadie Smith, grecki – filmów Angelopoulosa, czeski – sztuk Petra Zelenki, a rosyjski nie dotknął ani razu okładki książki Sorokina. Tylko czytelnikom z polskiej prawicy kompletnie to nie przeszkadza. Bo przecież prostaczkowie zbawieni zostaną jako pierwsi.
Wyczuwam intuicyjnie, że tak będzie i tym razem.
22-10-2018