AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/208: Kwas

 

1.
Tyle się dzieje, że właściwie nie wiadomo, w co gębę włożyć. Tuż obok mnie przez ostatni miesiąc świat polskiego teatru zawalił się nam z dziesięć razy.

2.
Potwornie depresyjnie przeżyłem hitlerowskie wystąpienie eks-księdza Międlara na wrocławskim rynku podczas nacjonalistycznej hucpy 11 listopada, bo po prostu wgniotło mnie tego dnia w podłogę. Dotąd nie wierzyłem, ba, nigdy nie przypuszczałem, że dożyję chwili, w której coś tak ohydnego można powiedzieć publicznie i nie biorą cię potem za to od razu do aresztu śledczego, nie badają psychiatrycznie. Ano nie biorą. Klaszczą. Cicho wspierają. Policja nie widzi, prokuratura nie ściga.

Jak uważnie posłuchacie nie tyle tego, co Międlar mówił, ile jak mówił, zorientujecie się, że świadomie lub nie używał wyszkolonego w seminarium głosu, wiecowa wulgarna agresja co jakiś czas zmieniała się u niego w modulowany liryzm kościelnego kazania. Międlar wieszczył, pouczał i groził. Krzyczał, ale tak krzyczał, jakby się tylko głośno modlił. Stał w jego osobie ponad tłumem przed szpalerem zielonych i białoczerwonych flag genialny produkt kościelno-państwowej sztamy ostatnich lat: ksiądz-wyklęty, piękny chuligan ojczyzny, smukła i silna chrześcijańsko-narodowa przyszłość.

Widziałem w stulecie Niepodległości bardzo podobnego, choć nieco młodszego chłopaka w czarnej sutannie i z kijkiem od flagi w ręku, który w południe wsiadał w Opolu w pociąg do Wrocławia. Była niedziela, pora, w której zwykle zaczyna się suma. Patriota z seminarium załatwił sobie ekstra zwolnienie i jechał na marsz, jechał flagą pomachać, pokrzyczeć i posłuchać Międlara, który znaczną część swojego autorytetu w środowisku radykalnych narodowców zbudował właśnie na kościelnym przyczółku. Miał być ich księdzem, ich zakotwiczeniem we wpływowej organizacji. A teraz został męczennikiem – wyrzuconym, niezrozumianym przez hierarchię narodowym dysydentem chrześcijaństwa. Nauczył się jednak sporo w kościelnych murach i teraz podpatrzonej tam retoryki będzie używał publicznie. Wykorzystuje teraz te triki, panuje nad tłumem, pochłania go własna pewność i wiara. I dreszcz człowieka przechodzi, bo istnieje podejrzenie, że Międlar wcale nie o poklask i głosy zabiega, on nie chce zdobyć znaczącego poparcia w wyborach, on gra od razu o całą stawkę, o duszę narodu. Jest ciągle księdzem, radykalnym duszpasterzem, a nie politykiem.  

11 listopada był chyba tylko próbą generalną innych, jeszcze groźniejszych i efektowniejszych występów. Nie przypadkiem Międlar powtarzał w natchnieniu i z wiarą w moc sprawczą własnych słów wszystkie antysemickie slogany z lat trzydziestych, a potem bezczelnie przechadzał się z psem wilczurem po ratuszu, dokąd wezwano go, by przedstawić stanowisko prezydenta, czemu rozwiązano wrocławski marsz. Wilczur był po to, żebyśmy zrozumieli, że wracają czasy, w których lager to nie będzie tylko piwo.

Swoje najważniejsze kazanie pełne antyżydowskich treści jeszcze jako ksiądz Międlar wygłosił w katedrze w Białymstoku. Tak, na tej mszy z bojówkami ONR-u w krótkich spodenkach trzymającymi w głównej nawie partyjne, quasi-faszystowskie sztandary. I teraz czytam, cóż za koincydencja, że alumni z białostockiego seminarium zapraszają widzów na spektakl o rotmistrzu Pileckim, reżyserowany przez słynnego pisowskiego radnego, aktora i dyrektora teatru, Piotra Półtoraka. Może się wam te dwie sprawy nie łączą, mnie się jednak łączą. Skutkiem prowadzenia polityki historycznej w seminariach, skutkiem łączenia Boga z Narodem bywają chłopcy międlaropodobni, którym myli się ambona z trybuną, bliźni z wrogiem ojczyzny. Dlatego uważałbym, zwłaszcza w Białymstoku, z takimi edukacyjnymi spektaklami, z których dowiedzieć można się tylko o złych esbeckich ateuszach-mordercach i pięknej, cierpiącej katolickiej ofierze, żołnierzu wyklętym. Nie wiem, czy Piotr Półtorak wie, z czym sobie igra, w co inwestuje – w każdym razie wykorzystuję okazję, żeby go ostrzec.

Oczywiście ktoś zaraz powie, nie mnie układać repertuar amatorskiego teatrzyku szkolnego, nie mnie zaglądać w głowy alumnów, ale co poradzę, że jakoś lepiej się czułem jako teatrolog i obywatel, gdy księża-aktorzy grywali w średniowiecznych misteriach i moralitetach lub w kiczowatych, aczkolwiek pełnych dobra sztukach Karola Wojtyły niż teraz, gdy wyżywają się w pełnych resentymentów politycznych rekonstrukcjach niepodległościowych. Naprawdę Kościół w Polsce jest niewystarczająco patriotyczny, by alumnów musiał niepodległościowo dokształcać Piotr Półtorak? Jacek Międlar jest dowodem, że można w tej systemowej indoktrynacji nieco przesadzić.      

3.
Jak to było do przewidzenia, Dorota Buchwald nie została wybrana ponownie na stanowisko Dyrektora Instytutu Teatralnego. Mimo że wystartowała w konkursie i – wnosząc tylko z nazwisk kontrkandydatów – nie miała równorzędnego rywala, dysponowała wszak pośród nich największym doświadczeniem zawodowym i powszechnym poparciem ludzi teatru. Właśnie te dwa elementy uważam za kluczowe w wyborze dyrektora, każde w miarę rozsądne ministerstwo musiałoby je uwzględnić. Nie wierzę w kandydatów na dorobku, dyrektorów znikąd, którzy uczą się wszystkiego, co ważne, dopiero w instytucji, którą objęli. No i szef Instytutu dawno już stał się ważniejszą postacią niż na przykład prezes ZASP-u, musi być osobą zaufania publicznego, kimś, kto łączy, a nie dzieli. Bo tylko dzięki komuś takiemu ta instytucja – o zadaniach promocyjnych, integracyjnych, dokumentacyjnych – może w miarę sprawnie funkcjonować.

W przeciwieństwie do kolegów z „Didaskaliów”, nie żądam upublicznienia programów Aldony Skiby-Lickel, Jacka Zembrzuskiego i Patryka Kenckiego ani nawet dyskusji nad nimi. To czysta strata czasu, strata z tej prostej przyczyny, że doskonale wiem, iż żadna z zapewne genialnych kontrkoncepcji nie ma szansy zostać nigdy urzeczywistniona, skoro kandydat nie jest kandydatem całego środowiska, tylko ma je, sądząc po liczbie listów i oświadczeń wspierających Dorotę Buchwald, przeciwko sobie. Nie da się zrobić niczego sensownego, skoro kontestują cię dosłownie wszyscy. Dyrektor Marek Mikos mógłby o pracy w takich warunkach co nieco kandydatom opowiedzieć. Po co więc zgłaszać się przeciwko wszystkim? Z rozpaczy egzystencjalnej? Dla sportu? Owszem, można się zgłosić przeciwko instynktom stadnym i na złość teatralnym bonzom, z przeczuciem ministerialnego poparcia, ale nawet po sukcesie, po nominacji dyrektorskiej sensownie pracować się nie da. Cała energia takiego wybranego na złość dyrektora pójdzie na gaszenie pożarów i odbudowywanie tego, co zniszczono jego wyborem. Podziwiam Patryka Kenckiego, którego co dwa tygodnie mijam gdzieś na korytarzach Akademii Teatralnej, że wbrew wszystkim postanowił wystartować. Rozumiem, że nie podobał mu się Instytut w obecnej formule, tak, kilku osobom się nie podoba, ale jak sobie Patryk Kencki wyobrażał prowadzenie go w sytuacji powszechnego potępienia? Coś takiego musiał przecież zakładać w momencie składania aplikacji. Decyzja o starcie to był niewątpliwy akt odwagi, tu chylę czoło, jeden teatrolog przeciwko tysiącu pięciuset innych ludzi teatru! Trzeba wierzyć, że ma się rację, i to wierzyć jak jasna cholera. I mieć jednak poparcie góry, która zneutralizuje ewentualne przykre skutki bojkotu. Wygląda na to, że Patryk Kencki (skupiam się na nim, bo był jedynym nieegzotycznym kandydatem, w miarę rozpoznawalnym i z naukowym zapleczem) takiego poparcia, poparcia ministerialnego nie miał, inaczej by wygrał, prawda? Przypuszczalnie został namówiony i oszukany, jak wielu, którzy decydują się na współpracę lub tylko flirt z ministerstwem, bo konkurs skończył się skandalem – nie wybrano nowego dyrektora, zakwestionowano program nie tylko Doroty Buchwald, ale i Patryka Kenckiego. Na miejscu długowłosego kolegi nie darowałbym takiego afrontu.

Ministerstwo kolejny raz zlekceważyło głos środowiska. A przecież miano słuchać suwerena. Nie pomogły apele zespołów teatralnych, publiczne głosy nawołujące do pozostawienia pani dyrektor na stanowisku, do pochylenia się nad jej programem. Gliński i Zwinogrodzka chcą zmiany i upierają się przy niej tak mocno, jak niedawno w sprawie Teatru Polskiego we Wrocławiu, konkursu w Narodowym Starym Teatrze, karaniu podmiotów zapraszających dzieła Olivera Frljicia. Znów chcą kłótni i bojkotu, znów wsadzają swojego nominanta na minę, której rozbrojenie potrwa lata. 

Nie wiem, jak w związku z tą sprawą odnosić się teraz do członków feralnej komisji konkursowej. No bo jak mógłbym wyrazić te swoje pretensje o to, że stali się częścią gry przeciwko środowisku? Nie umiałbym obrazić się na jednego z bardziej szanowanych profesorów. Czy mam bojkotować szefa ZASP-u, który reprezentował w komisji Aktorów Polskich i dysponował ich głosem? Czy może mam wyzwać na pojedynek szermierczy ulubionego krytyka Wandy Zwinogrodzkiej, pana Szablę-Bończyńskiego? Jego publiczne puszenie się z powodu osiągniętych dzięki dobrej zmianie wpływów i możliwości wkurza niemożebnie, ale w końcu są w teatrze więksi szkodnicy niż on. A może w ramach protestu powinienem spalić posiadaną przeze mnie w prywatnej bibliotece niezłą w zasadzie książkę Poziomki Czernik-Pożarskiej? Jak rozróżnić, kto z członków komisji rzeczywiście nie zaakceptował żadnego z kandydatów, a kto celowo realizował plan ministerstwa? To jest sprawa ich sumień i ewentualnego osądu Historii. Mnie jest tylko smutno.   

Nie tak dawno Kalina Zalewska w opublikowanym na E-teatrze liście otwartym zachęcała do dialogu z pisowskim ministerstwem w sprawie Instytutu. Oberwało się środowisku od niej, że gra rolę totalnej opozycji. Pomijając już to obraźliwe, propagandowe określenie, wymyślone w TVP Info, które nie wiadomo jak znalazło się pośród wywodów Kaliny, trudno podjąć ten wątek. Bo żeby rozmawiać, trzeba mieć partnera do dyskusji, który dysponuje argumentami, a nie tępą siłą i nieograniczoną władzą.

Gdybyż ministerstwo zachowywało się w miarę racjonalnie, czyli w zgodzie z wartościami konserwatywnymi, jakim ponoć hołduje, można by szukać wspólnie kandydata, który łączy. Tylko że ministerstwo tak nie działa. Zamiast wspierania ludzi środka, przeprowadza jakieś cwaniackie plany, uprawia cygaństwo i zakulisowe gry. Korumpuje artystów (na specjalne życzenie służę przykładami), wspiera samych swoich, promuje propagandowe lizusostwo. Naprawdę istnieją czarne listy z niewygodnymi reżyserami, aktorami i krytykami, których się nie zaprasza, nie dotuje, nie słucha. Jestem jednak głęboko rozczarowany poziomem demonizmu pisowskiego ministerstwa. Bo stosuje metody powiatowych szantażystów i krętaczy, zamiast rozsiewać czyste zło, które my moglibyśmy pokonać lub oswoić jedynie wyborem mniejszego zła. Czyli rozmawiać nie ma z kim właśnie w ministerstwie. Kurczę, z komunistami się dało, z nimi się nie da. Dziwne, prawda?

Dorota Buchwald wypadła z gry. Zamknięto przed nią drogę do legalnego ubiegania się o drugą kadencję. Przypuszczalnie właśnie o to chodziło Glińskiemu i Zwinogrodzkiej. Ministerstwo ma teraz wolną rękę w mianowaniu dowolnego kandydata, czyhającego w cieniu, który z dość przewidywalnych powodów nie chciał się poddać procedurze konkursowej, bo wielcy nie poddają się ocenie, bo wielki jest wielki. Naprawdę nie wiem, kto bez konkursu stanie na czele Instytutu z wyboru Ministerstwa – Wojciech Tomczyk, Antoni Libera, Rafał Węgrzyniak, Piotr Zaremba, Katarzyna Łaniewska? Dyrektor Cezary Morawski jest wolny. A jakby ławka kadrowa była naprawdę krótka, zawsze można sięgnąć po jakiegoś piszącego o teatrze księdza.

4.
Idę sobie grudniowym popołudniem przez mroczniejącą Warszawę. Koło ministerstwa mijam rozmawiającego przez telefon znanego i cenionego Glogera, Jacka Zembrzuskiego. Pada drobny śnieg, białe włosy wystają Zembrzuskiemu spod kapelusza, jest szósty grudnia roku pańskiego, przed chwilą zakończyły się przesłuchania kandydatów na dyrektora Instytutu Teatralnego. – Dzień dobry – kłaniam się grzecznie, bo Jacka naprawdę bardzo lubię. – Dzień dobry – odpowiada, nie przerywając rozmowy telefonicznej. – Drewniak? – Drewniak – potwierdzam zgodnie z prawdą. – Właśnie wygrałem konkurs – chwali się Zembrzuski. – Gratuluję! – odpowiadam i odchodzę pośpiesznie. Idę dalej, śnieg jakby rzadszy, za to mróz spotężniał, w sercu kłuje, niemożliwe, ale jeśli... a może jednak, a nuż, a łyżka... Chwytam za telefon i obdzwaniam Bardzo Ważnych Ludzi, Którzy Mogą Coś Wiedzieć. Niby nieprawdopodobne, a przecież mogłoby się stać. Paranoja ministerstwa doprowadza właśnie do takich sytuacji, w których niemożliwe jest możliwe. Mam nadzieję, że jednak tamtego dnia nie żartował ze mnie okrutnie, tylko naprawdę wygrał jakiś konkurs. Na przykład Ogólnopolski Konkurs Poprawnej Polszczyzny.   

5.
Michał Hernes na portalu Tuwroclaw pytał Piotra Rudzkiego o jego optymizm w kwestii Teatru Polskiego. Rudzki był ostrożny, wskazywał, że w ludziach zgodnie z tezami manicheizmu walczą cały czas pierwiastki dobra i zła. I bywa, że jak w przypadku Morawskiego wygrywa czyste, cyniczne zło. Rudzki wyjawił jednak jeden niezwykły epizod z samego początku afery, który zacytujmy tu bez skreśleń: „Pamiętam, co powiedział Krystian Lupa, gdy zaczęły się rządy Morawskiego. Nie chciał się spotkać z Morawskim, bo jest osobą empatyczną i gdyby się z nim spotkał, to zrobiłoby mu się go szkoda i poszedłby mu na rękę. Tak mają ludzie posiadający w sobie empatię. Morawski jest jej pozbawiony. Możliwe, że ma w sobie empatię klanową i rodzinną. Nie dał jednak żadnego dowodu na to, że ma takie uczucia wobec ludzi spoza klanu”.

Można czytać tę opowieść jako historię niezłomności wielkiego artysty – widząc czyjeś żałość, zagubienie, nędzę ludzką i artystyczną w całej rozciągłości, można się nad nimi pochylić i spróbować pomóc albo iść ze wstrętem dalej. Rozumiem decyzję Krystiana Lupy i podziw Piotra Rudzkiego dla odwagi nieulegania empatii. Ja jednak z przekory myślę sobie po raz kolejny, a co by było, gdyby Lupa wtedy temu nieszczęściu pomógł, zastosował Manewr Wielkiego Maga i pracował w przejętym Polskim tak, jak teraz pracują w przejętym Starym najlepsi polscy reżyserzy. Ego Morawskiego zostałoby połechtane, kilka produkcji ocalonych, kilkunastu aktorów nie musiałoby wyjeżdżać z Wrocławia. Marzenia małego człowieczka zostałyby spełnione tylko dlatego, że wielcy ludzie zawczasu rozpoznali, jak wielkie może poczynić szkody mały, rozjuszony człowieczek. Teatr Polski istniałby dalej za cenę konsensusu z niechcianym szefem. Sytuacja moralnie trudna, ale chyba do rozważenia. Szkoda, że ex post.

6.
Jeszcze raz przypomniał mi się Piotr Rudzki, dobry i mądry bojownik o Teatr Polski we Wrocławiu, niestety – człowiek-mem. Chwilę po odwołaniu Cezarego Morawskiego udzielił ważnego wywiadu – mówił o walce i oporze, o spektaklach robionych w podziemiu, o błędach marszałkowskiej kasty urzędniczej. W końcu wyraził nadzieję, że choć aktorzy z Wrocławia przegrali tyle razy, to jednak wygrali, bo marszałek Przybylski czegoś się od nich o teatrze dowiedział, nauczył się, jak to działa, co to znaczy odpowiedzialność za teatr, jacy ludzie mogą nim kierować. Pięknie i pozytywistycznie to zabrzmiało. Uwierzyłem Rudzkiemu. Kilka dni później wybuchła bomba: Przybylski i urzędnicy od marszałka poważnie myślą o nominacji dla Jana Szurmieja. Szurmiej za Morawskiego? Wydaje mi się, że zadowolenie Rudzkiego z efektów misji edukacyjnej wobec dolnośląskich decydentów było cokolwiek przedwczesne.

7.
Z powodów bardzo rodzinnych stałem sobie w zatłoczonym krakowskim kościele. Szedł ksiądz z kielichem. Tłok straszny, nie było jak się przesunąć, ludzie przyjmowali komunię na stojąco. Otworzyłem więc usta żeby powiedzieć księdzu i ministrantowi z tacką podtykaną pod brodę, że ja przepraszam, ale niestety nie skorzystam i żeby mnie ominęli. Na moje nieszczęście ksiądz zobaczył otwarte usta i od razu włożył mi w nie opłatek. Szybcy są! – pomyślałem z uznaniem – wkładają, zanim zdążysz zaprotestować. Nie dało się już żadną miarą wyjaśnić nieporozumienia. Przełknąłem nielegalne Ciało Chrystusa. Nawet dobre. Kwaskowe.

10-12-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone