AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/217: Więcej światła! Trzy historie z Polską w tle

 

1.
Im dalej na wschód, tym jaśniej. Na widowni. My świecimy komórkami strasznie, ale gdzie nam do Litwinów i Ukraińców! Marzysz o ciemności w teatrze, szukasz skupienia, idealnych warunków do kontemplacji obrazów scenicznych? Go west, my friend. Przeżyłem ostatnio w Hamburgu kulturowy szok, uczęszczając pilnie na spektakle Thalia Theater i Deutsches Schauspielhaus, razem było tego z siedem widowisk w dwa tygodnie z przerwami na powroty do kraju. Cztery różne sceny, trzy dzielnice, ponad dwa i pół tysiąca widzów, dwadzieścia jeden godzin oglądania. I nikt, dosłownie nikt, ani razu nie wyjął telefonu, żeby sprawdzić, która godzina, oświetlając siebie i sąsiednie rzędy niebieską poświatą. O tym, że nikomu nie włączył się budzikowy alarm, do nikogo nie zadzwoniono z nagłą wiadomością: „Bracie, co słychać?”, nie było powiadomień esemesowych ani buczenia wibracji, nie warto nawet wspominać. Widzowie siedzieli w ciemności, oglądali i słuchali aktorów, odcięci od Facebooka, Internetu, połączeń międzymiastowych, skupieni, grzeczni i niewidzialni. NIEWIARYGODNE! – pomyślałem. Nikt tu nie jest uzależniony? Nikt nic nie sprawdza, nie pisze w odpowiedzi, na nic ważnego nie czeka? Może młodzież przynajmniej? Kolejnego wieczoru usiadłem obok takiej pokaźnej nastoletniej grupy, wysłanej do teatru na Dostojewskiego. Nie mieli komórek w rękach. Nie mieli ich także w kieszeniach. Nie trzymali dłoni na internetowym pulsie. Zacząłem podejrzewać hamburskich rodziców o skąpstwo, cywilizację zachodu o stan przesytu boomem komunikacyjnym, popatrywałem na przeguby widzowskich rąk, domyślając się tam obecności drogich szwajcarskich zegarków z fosforyzującymi wskazówkami, co poniekąd mogłoby wytłumaczyć absencyjną epidemię wyświetlaczy komórkowych. Niemcy zegarki owszem mieli, ale w ogóle nie spoglądali na nie podczas przedstawienia. Nawet polscy widzowie wyłowieni aurą i uchem w sąsiednich rzędach podporządkowali się temu terrorowi ciszy i mroku. Ani mru-mru. No bip-bip...

Czwartego dnia poczułem się nie tylko jak przekąska w paszczy obcej kulturowo cywilizacji, kulturalnie połknięta, ale bardziej nawet niczym podróżnik w czasie do roku, powiedzmy, 1994, do świata bez komórek i dźwięków dzwonka na widowni... Było mi pięknie i czysto w tamte hamburskie dni, ale jakby nie do końca. Ciemność na widowni była nieco zbyt ciemna. Mijające minuty i godziny przedstawień omijały mnie szerokim łukiem, a ja nie wiedziałem, ile jeszcze do końca, jaki jest wynik ligowego meczu i czy Hans wreszcie zalajkował selfie Grety na FB. Nic nie migotało na siedzeniu foteli, nikt nie grzebał w torbie, nie wibrował rząd od uporczywego wyciszonego dzwonka. I w związku z tym nie mogłem się skupić. Czułem się niepotrzebny, Wyświetlaczowy Mściciel nie mógł zareagować na bezczelne wyjęcie komórki przez sąsiada, nie zwracał nikomu uwagi, że to chamstwo i bezczelność, nie wyrywał profanom smartfonów, nie walczył o dobro i sprawiedliwość na widowni. Absolutnie wbrew sobie przestałem być tym lepszym, cywilizowanym widzem. O, jak to bolało... Jak bolało... Nawet bardziej niż te wszystkie smutne spektakle, które oglądałem... Ostatniego dnia, gdzieś tak pod koniec przedstawienia Falka Richtera, moja ręka sama powędrowała do kieszeni marynarki, zorientowawszy się, w czym rzecz i co ręka chce, żebym zrobił, wyjąłem komórkę, pochyliłem się w stronę fotela przede mną, zasłaniając sąsiadom widok na wszystko, co pode mną. Wygięta ręka powędrowała pod siedzenie i dopiero tam, głęboko, cały skoncentrowany na występnej ręce, włączyłem ukryty telefon. Szorując nosem o czubki butów, rzuciłem jednym okiem na nielegalnie rozjaśniony wyświetlacz (drugie oko ciągle patrzyło na scenę!). Była 20.54. Promyczek niebieskiego światła przeszył mrok pod fotelem i zaraz bezpowrotnie znikł, zawstydzony własną bezczelnością. Keine licht, bitte! – wyszeptałem do samego siebie z cierpkim napomnieniem i pogroziłem jednej ręce placem drugiej. Chyba nikt poza mną ani tego nie słyszał, ani nawet nie zauważył akcji z wyświetlaczem. Wyprostowałem się, schowałem na powrót ciemną i martwą komórkę do kieszeni i odetchnąłem z ulgą. Porządek został przywrócony. Świat znów stał się lepszy. Ocaliłem hamburskie teatry przed moralną perfekcją widowni. Wyświetlaczowy Mściciel został wymyślony także i w tym celu.      
 
2.
Teatr Narybek From Poland, Wyspa, reż. Jarosław Filipski
Chyba zdarza się to już coraz rzadziej: być częścią offu i wywalić otwartym tekstem to, co się myśli o aktualnej władzy. Nie bać się hejtu, braku dotacji i zaproszeń na festiwale. W offie prawdziwe walczące spektakle robią od paru lat wyłącznie dziewczyny i... Jarosław Filipski. Filipski oprócz tego, że współpracuje z Kowalskim w Teatrze From Poland, ma też młodzieżową grupę pod szyldem Narybek.

Dwa lata temu napisał tekst monodramu Niechciany dla jednego ze swoich aktorów, Pawła Zieglera. Spektakl chodził także pod tytułem Syn Jarosława i wszyscy myśleli, że Jarosław Filipski dorósł do twórczości autobiograficznej. Nic bardziej mylnego. Zbieżność imion reżysera i zbawcy Ojczyzny okazała się przypadkowa. Katowicki reżyser wymyślił wtedy postać równolatka polskiej demokracji, nieślubnego syna naczelnika Państwa. Spłodzony przez nieuwagę w izolowanej chwili intymnego uniesienia bohater Zieglera opowiadał typową biografię dwudziestokilkulatka, wyrzucał z siebie oskarżenie wobec ojca, który się go wyparł, nie dorósł do funkcji rodzicielskich „a państwem chce rządzić”. Gorzkie to było, potwornie śmieszne i bardzo odważne. Ziegler mówił niewidzialnemu Kaczyńskiemu wszystko to, co my chcielibyśmy powiedzieć, bronił Europy, nowoczesności, liberalizmu obyczajowego... Autor tekstu nawet nie udawał, że to coś więcej niż publicystyka, dowcipne felietony zamienione na teatr. Aktor Filipskiego był złośliwy, wiedział, w co wodza narodu najlepiej uderzyć, jak skomentować akt wyparcia. Gadał o zdradzie całego pokolenia polityków, o swoich planach na życie i nieuchronnej zemście. Był to polityczny manifest, satyra i pamflet w jednym. A jednocześnie kukułcze jajo, podrzucane festiwalom ruchu amatorskiego i offowego, odzwyczajonym od spektakli tak bardzo zaangażowanych. Mówiąc szczerze, bałem się, że przyjdzie taki moment, w którym Ziegler jakiś festiwal wygra i w ramach nagród, oprócz tych pieniężnych, zaprezentuje sceniczny felieton Filipskiego przed grupką prawicowych radnych i działaczy kultury, którzy zwykle tłumnie schodzą się na gale wieńczące teatralne przeglądy. Będzie afera, niesmak i obraza, organizatorzy polecą, festiwal zostanie ukarany.

Obawy okazały się niesłuszne. Dwa lata później Paweł Ziegler nie tylko nie jest w więzieniu ani na bezrobociu, ale jeszcze gra w kolejnym wściekle politycznym spektaklu Jarosława Filipskiego pod tytułem Wyspa. I już się nie boję, że to komukolwiek zaszkodzi – cieszy mnie reakcja publiczności i frajda, jaką mają z grania tego spektaklu młodzi aktorzy. Bo tu już nie ma miejsca na kunktatorstwo, aluzje, zastanawianie się, jak oni to zrozumieją i jak się można bronić w dyskusji z zagniewanymi i obrażonymi widzami. Wyspa jest spektaklem-pamfletem, choć udaje bajkę dla dzieci, ma charakter jawnie antyrządowy, antysystemowy. Bije w polską prawicę, kościół, konserwatystów i klerykałów, w niezaangażowaną, ogłupianą propagandą młodzież i ich apatycznych rodziców. Nie ma się co kryć. To wypowiedzenie wojny.

Wyspa z tytułu to ta dawna polska „zielona wyspa” z czasów premiera Tuska, która miała być ostoją rozwoju gospodarczego na morzu recesji, tyle że teraz oznacza kraj w izolacji, kraj dryfujący, kraj oblany wrogimi falami. To wyspa zatrzymanego czasu, wyspa-eksperyment socjalny i narodowy. Najpierw widać tylko białą zastawkę, wychodzi zza niej chłopak, dmucha balon i skręca z niego miecz. Potem inne rekwizyty bojowe i religijne. Nasza armia, nasza wiara. Nadmuchane nic. Wokół niego krążą dziwne bliźniaki: dwie dziewczyny w biało-czerwonym kostiumie, zszyte ze sobą, zrośnięte – dwugłowy polski potwór. Chłopak zakochuje się w jednej z nich, wyrywa ją z uniformu w kolorze flagi narodowej. Biel znika, zostaje sama czerwień. Chłopak i dziewczyna recytują narodowo podkręconą wersję „Kto ty jesteś? Polak mały...”. Trafiamy do kombinatu pozytywnego, mocarstwowego myślenia. Zza kulis wyskakuje królik w tęczowej szacie, wysoki, szczupły. Zawiązuje ręce narzeczonych szalikiem i wypowiada niewyraźne frazy z trzymanej w dłoni Księgi. Czas dopełnić ceremonię małżeństwa: dziewczyna całuje chłopaka w rękę, on protekcjonalnie poklepuje ją po policzku. I potem chowają się za zasłonką. Tylko że ius primae noctis ma kapłan-królik. Wyręcza apatycznego, apolskiego męża i w kilku ekwilibrystycznych pozach kopuluje z dzieweczką. A potem zza zasłonki wylatują dziesiątki pluszowych królików, zasypują scenę, żeby przejść z lewej do prawej, trzeba deptać królicze dzieci. Naród ma być płodny! Rozmnażajcie się i czyńcie ziemię poddaną. Królik-ksiądz wychodzi za kotary, ze wstrętem wybiera spośród różowych królików jedną czarną maskotę i odrzuca to coś, żeby nie zakłócało jedności narodu króliczego. Siada wśród pluszowych dzieci, otwiera Księgę Narodu i czyta baśń o Polakach, jednocześnie pokazując rozkładane ilustracje, doklejone do poszczególnych stron. Baśń jest pełna wzniosłych słów i ocalonych wartości, rysunki to kontrapunkty do opowieści o kraju tolerancyjnym i otwartym. Gwiazda Dawida na szubienicy, znak zakaz pedałowania, rozstrzeliwanie czarnych, bombardowanie łódek z uchodźcami.
 
Filipski sięga po estetykę spektaklu dla młodych widzów, ale wkłada w nią treści denerwujące i prowokacyjne. Czwórka jego aktorów – oprócz Pawła Ziglera, który zagrał księdza-królika, są to Julia Bogunia, Małgorzata Gawin i Kamil Czubala – zmienia scenę w obraz wiru, jak z obrazu Malczewskiego o zaklętym polskim kręgu. Chodzi już w nim kolejne pokolenie, wściekłe, zdumione, że musi walczyć o oczywistości, tłumaczyć rówieśnikom na widowni, w co się wszyscy wpakowaliśmy. Narybek From Poland cytuje parę chwytów ze spektakli Akademii Ruchu, parę zapożycza od dawnej Komuny Warszawa. W kluczowej scenie zamiast politycznych haseł, jakich spodziewalibyśmy się w hołdzie dla dawnej zaangażowanej alternatywy, wnosi na scenę paski z TVP. To jest prawdziwa poezja naszych czasów, tu bije narodowy nerw. Aktorzy układają z nich sceniczne memy, wyzłośliwiają się, przejmując narrację, bo puenty haseł znajdują się na odwrocie pasków. Odpowiedzią na propagandę publikatorów jest drwina, hiperbola, skrót. Zła propaganda jest złem, dobra propaganda jest dobrem – mawiał Eric Bentley, ten od książek o teatrze politycznym... Zadziwiające: w Wyspie nie ma mrugnięć okiem, mówienia, że polityka jest brudna, że – jak chciał Kazik – albo sekta, albo mafia. Filipski i jego ludzie nie szukają symetrii, po prostu niszczą kłamstwo i pokazują obłudę. Działania plastyczne, teksty i hasła, ruch aktorów odsyłają wprost do dzisiejszej Polski, komentują łże-prawdy, na których zbudowano obecne rządy. Mam poczucie, że nikt na scenie nie boi się, nie kalkuluje, nie bierze na wstrzymanie. Jakby ktoś im kazał walczyć o każdego widza, o przekonanie go, wywołanie reakcji. Nie wiem, jak ten spektakl wybrzmiałby, zagrany w sali wypełnionej niechętną widownią, ludźmi o prawicowych poglądach. Być może grany w ciszy, przy klapnięciach opuszczanych krzeseł, gwizdach miałby w sobie szlachetną daremność. Ja widziałem go na festiwalu, gdzie publiczność była gorąca, załapała się na ten teatralny prostest-song. Oczywiście, przyznajmy – nie jest to teatr wyrafinowany, Filipski tworzy dla swoich aktorów raczej trybunę krzyku, miejsce dla gestu Kozakiewicza i okoliczność do pokazania fucka rządzącym. To działa terapeutycznie i aktywizuje. Choćby dlatego, że ci z prawej strony nie umieją robić teatru, ich propaganda jest toporna, obciachowa, choć zapewne na jakimś teatralnym i informacyjnym bezrybiu – skuteczna. Antidotum na to polityczne bezrybie offu jest oczywiście teatr Narybek From Poland.

W wychodzącym tłumie ktoś przekonywał, że właśnie zobaczyliśmy offową Klątwę. Tak daleko bym się nie posunął, ale przyznaję, że Filipski ma energii za dwóch, wie, o co walczy i umie swoich młodych aktorów zarazić walką. Ech, gdyby tak objechali z Wyspą wsie i miasteczka w ramach akcji Teatr Polska... Może ludzi by oświeciło...

3.
Czy wam też się to zdarza? Błąd w rachunku prawdopodobieństwa, luka w rozsądnym, zdawałoby się, założeniu? Katastrofa tak zwanej żelaznej logiki? Istnienie zjawiska A wyklucza zaistnienie faktu A Plus, bo A i A Plus nie mogą razem funkcjonować w poznanym wszechświecie, żaden system tego nie wytrzyma. A jednak... A jednak...

Lotnisko w Göteborgu. Wracam ze szwedzkiej Nory Yany Ross. W terminalu melduję się na wszelki wypadek cztery godziny przed odlotem. Patrzę na tablicę informacyjną, lot do Warszawy jest na samym dole, planowo 9.15, ale już opóźniony 15 minut. Nic się nie stało, mam cztery godziny, poczekam. Numer bramki podany. Jacy akuratni ci Szwedzi – myślę – i siadam pod bramką, pełny luz, piszę coś, surfuję. O 8.40 nieco się niepokoję, widząc eleganckich pilotów i stewardesy w mundurach LOT-u, idących przez to wejście. Czemu LOT, skoro mam lecieć Wizz Airem? Pożyczyli załogę, czy co? W nagłej panice podbiegam do tablicy, którą cały czas miałem w zasięgu wzroku, by sprawdzać, czy nie zmienili gate’u lub godziny odlotu. Owszem, ten samolot do Warszawy jest dalej opóźniony i realizuje go LOT, ale o 8.50 odlatuje inny, wcześniejszy, Wizz Air, czyli mój... Biegiem do właściwej bramki. Zamknięte. Boarding zakończony, choć samolot jeszcze stoi. Nic mnie nie uratuje.

Przez cztery godziny czekania nie sprawdziłem po raz drugi tablicy, nie zerknąłem porządnie ani na bilet, ani na nic. Czemu? Bo nie wpadłem na to, że mogą być dwa loty do Warszawy w odstępie 20 minut. Kto tak często lata ze Szwecji do Polski? To jest bez sensu. Po co dwa samoloty z Göteborga do Warszawy obok siebie, wyrywające sobie pasażerów? Logiczniej byłoby umieścić je w grafiku z godzinną, dwugodzinną przerwą! Tym ludziom pasuje godzinna wcześniejsza, innym późniejsza. I wszyscy dolecą. Tak jest przecież z pociągami i autobusami. Nazywamy to regularnymi połączeniami, a nie komasacją połączeń i podgryzaniem konkurencji. Kapitalizm, psia mać.

Udaję się do hali głównej. Na LOT już nie kupię. Za późno. Czy jest trzeci bezpośredni samolot do Warszawy? – pytam. – Jest, ale jutro – słyszę w odpowiedzi. – Dziś tylko z przesiadką przez Rygę. 7 godzin czekania. Nie ma wyjścia, czekam, załamany siedzę przed nową bramką do Rygi. Wszyscy polecieli, tylko ja jestem taki beznadziejny... Ale zaraz, zaraz, obok mnie siada Polak, którego głośną rozmowę telefoniczną zapamiętałem sprzed poprzedniej bramki, umawiał się z żoną, że odbierze dziecko z przedszkola o 14.00. A teraz już prawie 13.00, a on dalej w Göteborgu. Pytam nieśmiało, czy on też. On też. I podobno był jeszcze jeden rodak, ale załamał się, nie stać go na nowy bilet, poczeka na Wizz Aira, który leci jutro. „Pan od nowych technologii czy farmaceuta?”. „Prawie” – odpowiadam. – „Z teatru...”. „Polacy, jest nas więcej!” – wzdychamy i próbujemy na nowo ogarnąć rozumem rzeczywistość. Byliśmy głupi, bo zaufaliśmy logice.

Pół roku później. Wilno. Znów przyleciałem na spektakl Yany Ross. Tym razem Vienos Miško Pasakos, czyli Opowieści Lasku Wiedeńskiego Horvatha. Wyprodukowany przez Jaunimo Teatras. Ale najpierw idę Prospektem Giedymina popatrzeć na remont gmachu Lietuvos Nacionalinis Dramos Teatras. W miejsce legendarnego wejścia z lat siedemdziesiątych i reprezentacyjnego holu, po którym chodziliśmy w kółko podczas antraktu, wielka dziura w ziemi. Obserwuję przez ogrodzenie postęp prac: dwa lata jak nic. Teatr bezdomny, gra tylko na małej scenie i w objeździe. Ile ze starych spektakli wróci potem do repertuaru? Z czego żyją teraz aktorzy? Gdzie rozpierzchła się publiczność? Offy wileńskie, w tym OKT Koršunovasa, są maleńkie, Jaunimo i Pohulanka przejęły pewnie wszystkich widzów i mają się jak pączki w maśle...

Ale starczy tych dywagacji. Idę na obiad i do Jaunimo na ulicę Arkliu. Pamiętam o zmianie czasu i że grają wyjątkowo o 18.00. Bilet czeka, chyba w kasie. Bardzo zrelaksowany przychodzę o 17.30 do Jaunimo! I szok. Pół ulicy i teatralnego zaułka zagrodzone metalowymi blachami. Rusztowanie, remont, teatr zamknięty na cztery spusty. Jak to – tu też remont? Jak to możliwe, żeby dwie główne sceny były naraz remontowane? To tak, jakby krakowski Stary Teatr i Teatr Słowackiego wyłączyć równocześnie z eksploatacji na parę lat. To jest nielogiczne, niehumanitarne. Miasto nie może żyć bez głównych scen! 

Ale ponarzekam dopiero za chwilę, na razie muszę znaleźć gdzieś w Wilnie spektakl Ross. Na wejściu do teatru żadnej informacji, wszystko zamknięte, nie ma kogo zapytać. Widzę plakat z końca lutego z miejscem grania Vienos Miško Pasakos: Aaa, Menu Spaustuve! Wiem, gdzie to jest, byłem. Google Maps pokazuje czas dojścia: 11 minut. No to spokojnie, zdążę, ruszam spacerkiem. Nie chcę sprawdzać w necie już nic więcej, plakat nie kłamie przecież. Przyleciałem na trzeci spektakl od premiery. Nie drukuje się plakatów z fałszywą informacją, prawda? Ale Google wytrwale sygnalizuje, że miejsce, do którego się właśnie udaję, jest w poniedziałek zamknięte. Co oni tam wiedzą, korespondowałem z teatrem, zaprosili, dziś grają tu Ross, a jutro dla odmiany na Pohulance Nekrošiusa.

O 17.45 jestem pod Menu Spaustuve. Zamknięte. Teatr wysyła SMS-a, gdzie jestem, panie z biletem czekają na mnie w foyer teatru. Teatru? Rzeczywiście, miałem wiadomość od reżyserki, że premierę zagrali w Menu, a potem przenieśli się na scenę. Byłem pewien, że chodzi o Jaunimo Teatras. Ale tam remont. „Gdzie jest spektakl?!” – dzwonię wreszcie do teatru. W Rusu Dramos Teatras, czyli na Pohulance! Przecież tam miałem być, tyle że dopiero we wtorek! Dziś poniedziałek. Jaki teatr oddaje na dwa dni swoją scenę innemu miejskiemu teatrowi, nie będąc koproducentem spektaklu? Dlaczego Rusu Dramos Teatras dzieli się miejscem na afiszu, zamiast korzystać z osieroconych widzów Jaunimo i Nacionalinis i serwować im własny repertuar? Widać na Litwie to tak nie działa. Biorę taksówkę, jadę te półtora kilometra pod górkę, stoję w korku, jestem 5 minut po osiemnastej. Uff jeszcze nie zaczęli. Półżywy ze stresu siadam na widowni i mam niewesołe myśli o sile stereotypów, przekładaniu tego, co niemożliwe w jednym miejscu na świecie na warunki i okoliczności obiektywne w drugim, nie tak znowu odległym.

25-03-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone