K/219: Kocioł czarownic
Chwilę nas nie było, ale już wracamy.
Umrzeć musi, co ma żyć
Z niepokojem obserwuję to, co dzieje się z Teatrem Polskim we Wrocławiu po Cezarym Morawskim. Jak to było do przewidzenia, do naprawy i ocalenia teatru nie wystarczyło odwołanie kontrowersyjnego dyrektora, tak samo jak swego czasu dług strukturalny instytucji nie zniknął po pozbyciu się Krzysztofa Mieszkowskiego. Wiara, że przyjdzie jeden człowiek z patyczkiem i szast-prast wszystko zmieni, zawróci bieg repertuarowej rzeki, uleczy dusze pracowników, wyczaruje kupę pieniędzy na działalność bieżącą teatru, tłumy widzów w foyer i stos recenzji usypany w internetach, to jest myślenie magiczne, niegodne jakiegokolwiek specjalisty od zarządzania kulturą. We wstrzymanym właśnie konkursie startują bardzo słabi kandydaci. Żadna osoba z finałowej trójki nie gwarantuje powrotu do czasów świetności tej sceny – gdziekolwiek byśmy tej świetności nie lokowali: w czasach Wekslera, Miśkiewicza, Mieszkowskiego. Dwie są propozycjami randki w ciemno, jedna (Adam Sroka) posiada odpowiednie CV, zapewne i poparcie ministerstwa, ale jej obecna kondycja twórcza i światopoglądowa skutkowałaby nie procesem sprzątania po Morawskim, tylko niestety marszem w podobnym kierunku: nie nastąpiłoby żadne otwarcie na reżyserów z pierwszej ligi, nie byłaby możliwa zgoda między zwaśnionymi frakcjami w teatrze. Sroka-dyrektor usankcjonuje zwrot, jaki dokonał się za czasów Morawskiego, wyczyści teatr z resztek opozycji, będzie robił teatr anachroniczny i marginalny. Nawet gdyby stał się cud i zmienił się w siebie samego sprzed ponad dwudziestu lat, z czasów dyrekcji opolskiej i radomskiej, kiedy szanowano go jako twórcę, scena wrocławska nie stanie się tym, czym była i czym dalej mogłaby być, gdyby jej tylko pozwolono.
Cokolwiek wydarzy się we Wrocławiu w wyniku rozstrzygnięcia lub wycofania się Urzędu Marszałkowskiego z konkursu, klincz będzie trwał. Konsekwencją personalnego pata i otwartego konfliktu w zespole będzie powolne dogorywanie sceny. Żaden szanowany twórca nie przyjdzie tu z misją ratunkową, o ile nie pozwoli mu się na radykalne kroki: zwolnienia grupowe, możliwość przyprowadzenia w stu procentach swoich ludzi. Nikt nie chce być saperem bez prawa wyjmowania i rozbrajania zakopanych w ziemi min. A Teatr Polski nie tylko jest ich pełen, nie tyle siedzi na bombie, co zmienił się w jeden wielki wybuch. Huk, ogień, dym. I nic nie chce gasnąć, tylko bucha, grzmi, skwierczy i płonie. Idea dyrektora tymczasowego, p.o. lidera, ratunkowego plastra na rany, jakim miał być Kazimierz Budzanowski w parze z Krzysztofem Kopką upadła po paru miesiącach. Nie doszło do uspokojenia emocji, członkowie zespołu przekrzykują się oświadczeniami, podają do sądu, straszą próbami samobójczymi, oskarżają o upadek moralny. Dwa związki zawodowe gryzą się po gardłach, nawet dyrektorzy-strażacy patrzą na siebie wilkiem i kontestują swoje decyzje.
W takim stanie rzeczy już widać, że się nic się tu w przyszłości nie uda. Podziały w Polskim są zbyt głębokie, urazy zbyt żywe, nienawiść pełza i co chwila znajduje ujście w najdziwniejszych kierunkach. To jest prawdziwe dziedzictwo Cezarego Morawskiego, ale i trochę Krzysztofa Mieszkowskiego. Widzę jedno tylko rozwiązanie problemu. Sytuacja dojrzała do pewnego racjonalnego choć radykalnego ruchu. Skoro nie da się uzdrowić instytucji, przywrócić jej do stanu sprzed kryzysu – nie ma wyjścia! – trzeba ją zlikwidować i powołać w jej miejsce nową. Wszyscy pracownicy dostają wypowiedzenie, znika dawna nazwa teatru, urząd ogłasza upadłość placówki, zeruje jej długi. Zgliszcza dogasają. Przyjeżdża nowa ekipa. Dyrektor wybrany w konkursie lub nominowany za zasługi dostaje puste budynki z prawem do autorskiego wyboru profilu sceny i stworzenia zespołu od sprzątaczki po aktorskie gwiazdy. Przećwiczono trzy lata temu to rozwiązanie w Gliwicach – w miejsce Teatru Muzycznego pojawił się Teatr Miejski, a jego kierownik artystyczny, Łukasz Czuj, przyprowadził ze sobą grupę młodych aktorów, wymyślił na nowo dramatyczny repertuar i efektownie zdobył prowincjonalną publiczność. Skoro udało się w Gliwicach, czemu nie można przeprowadzić tego manewru we Wrocławiu?
Urząd Marszałkowski musiałby jednak przyznać się nie tylko do jednego błędu personalnego, ale do całej serii pomyłek. Likwidacja Teatru Polskiego byłaby jak drastyczne cięcie nożem. Zapomnijmy o chirurgicznej precyzji, wycinaniu tego, co chore, z tkanki teatru. Punktem odniesienia stałaby się nie szpitalna operacja, a nieomal rzeźnicze zarżnięcie przeszłości, uśmiercenie ciągłości aktywności artystycznej w ramach rozpoznawalnego szyldu.
Zdarzają się jednak sytuacje bez dobrego wyjścia i Wrocław chyba właśnie w takiej się znalazł. Załóżmy, że prawdziwy Teatr Polski skończył się wraz z kadencją Mieszkowskiego. Nie będzie już we Wrocławiu takiego teatru. Nie ma sensu się na niego powoływać. Ten teatr Polski, który właśnie umiera, nie jest już tamtym wielkim teatrem. Ale wciąż może powstać na jego miejscu nowy teatr z czystą kartą i bez resentymentów. Wychylony w przyszłość. Nazwijmy go właśnie tak – Wrocławski Teatr Nowy.
Oczywiście koszty społeczne i wizerunkowe takiej decyzji są znaczne. Bo tak naprawdę jest to zastosowanie odpowiedzialności zbiorowej i ukaranie bezrobociem ludzi niewinnych, tylko statystujących błędom artystów i urzędników. Dlatego sama decyzja o likwidacji Polskiego wymaga odwagi decydentów i przynajmniej minimalnego przyzwolenia środowiskowego. A potem wytrzymałości na hejt, protesty i żale wszystkich stron. Bo nie byłoby żadnych wygranych wśród dzisiejszych walczących ze sobą frakcji. Teatr każdej ze stron po prostu zniknąłby. Wydaje mi się, że Wrocław, a przynajmniej opinia publiczna dojrzała już do takiego kluczowego ruchu, podzielony zespół Polskiego – niekoniecznie. W mojej opcji likwidacyjnej, jest tylko jedno poważne „ale”. Nikt nie chce, a także nie powinien tracić pracy w imię idei wyższej, jeśli nie otrzyma stosownej zawodowej rekompensaty.
Zatem być może najbardziej humanitarnym rozwiązaniem byłaby likwidacja Polskiego i równoczesne powołanie w jego miejsce trzech równorzędnych instytucji. To manewr znacznie kosztowniejszy, ale sprawiedliwszy społecznie. Gest fair play wobec wszystkich stron konfliktu. Co powinno być ważną okolicznością dla rządzącej na Dolnym Śląsku koalicji PIS-u i Bezpartyjnych Samorządowców, mających na sztandarach także solidarność społeczną. Polski zostałby ocalony przez podział. Co nie może funkcjonować razem, winno być rozdzielone. Dziś teatr dysponuje przecież trzema scenami i tyle instytucji mogłoby powstać na jego gruzach, by zadowolić wszystkich zainteresowanych. Tak zwana frakcja sierot po Morawskim i zakładowa Solidarność osadza się na Scenie Kameralnej, bo tak podpowiada logika repertuarowa tego miejsca, wybory estetyczne ludzi tworzących frakcję i dotychczasowe przyzwyczajenia publiczności. Nawet za czasów Mieszkowskiego grano tu tak zwany repertuar dla ludzi. Teatr Polski w Podziemiu i tworzący go twórcy idą po podziale na Scenę na Dworcu Świebodzkim. Pół offowy, pół eksperymentalny charakter ich poszukiwań idealnie wpisuje się w historię tej przestrzeni. W głównym budynku Teatru Polskiego zainstalowałby się wybrany przez urząd marszałkowski nowy dyrektor z prawem do wyboru zespołu administracyjnego i artystycznego. Rzecz jasna wszystkie trzy instytucje dostać powinny równe i godne budżety. Przynajmniej na początek. Każda z nich celowałaby w innego widza, inaczej definiowałyby swój profil artystyczny, innego typu twórców grupowałaby wokół siebie. Musiałyby dostać trzy sezony na spokojny rozruch, znalezienie swojej niszy na wrocławskim rynku teatralnym. Przecież nie stało się tak, że publiczność Teatru Polskiego z czasów Mieszkowskiego automatycznie przeszła do Capitolu czy Współczesnego, myślę, że jej większa część wciąż czeka i obserwuje sytuację. Podział obecnego Polskiego na trzy nierywalizujące ze sobą, tylko komplementarne sceny ułatwiłby gospodarowanie wrocławską publicznością. Ileż w końcu jest tych teatrów repertuarowych we Wrocławiu? Teraz cztery, po podziale byłoby sześć. Nie sądzę, żeby bogatego województwa i miasta nie było na to stać. Straty społeczne i godnościowe byłyby stosunkowo najmniejsze, władza okazałaby szacunek dla każdej ze stron konfliktu. Bo każda z nich trochę racji ma, choć niektórzy zostali w trwającej wciąż wewnętrznej wojnie bardziej pokrzywdzeni od innych. Może kiedyś, przy innej władzy, przy ostygłych emocjach artystycznych, ludzkich i politycznych Teatr Polski znów się sklei w jeden organizm. Na razie takiej szansy nie ma, bo nie ma chęci pracowania razem i moim zdaniem trzeba to uszanować.
Utarło się, że za sprawiedliwość, za jej ponowne zaprowadzenie płaci ten, kto zawinił. Czyli Urząd Marszałkowski, odpowiedzialny za upadek artystyczny i prestiżowy Teatru Polskiego.
Pomyślcie, jakie byłoby to spektakularne otwarcie... Program Teatr Plus z błogosławieństwem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I legenda roku 2020, roku, w którym powstały we Wrocławiu trzy nowe teatry. Skłóceni ludzie z Polskiego rozeszli się do nowych zadań, widz otrzymałby nową czytelną ofertę repertuarową. Teatr Polski w Podziemiu na Dworcu Świebodzkim mógłby się organizować wokół Piotra Rudzkiego (bo niezgodę, odmowę i upór, jak każe poeta, trzeba zawsze nagradzać). Kameralny otrzymałby Stanisław Melski (bo to chyba naturalny artystyczny lider frakcji morawskiej), a do pustego gmachu Polskiego wszedłby z ambitną misją chwilowo wolny dyrektor o chwytliwym nazwisku i zasługach wobec scen wrocławskich – na przykład Jan Klata.
I czy to nie byłoby sprawiedliwe?
Rafał Węgrzyniak
Pytają mnie różni dobrzy ludzie, jakie to teksty na portalu Teatrologia.info wywołały u mnie chęć natychmiastowego przerwania lektury. Z przyjemnością odpowiem. Chodziło mi o felietony Rafała Węgrzyniaka z dwuodcinkowego jak dotąd cyklu Z okopów świętej Trójcy. W pierwszym tekście, zatytułowanym Zawłaszczanie i przemilczanie, Rafał Węgrzyniak wylicza precyzyjnie, która z badaczek okradła go z jego wniosków naukowych, która nie zrecenzowała jego pracy o Michale Weichercie, która złośliwie przemilczała zasługi krytyka... Dowiadujemy się, że redakcja „Teatru” nie dopełniła obowiązku sprawdzenia źródeł i poprawienia tekstu autorki, która nie pamiętała o wcześniejszych publikacjach Węgrzyniaka. Hrabia Henryk z Teatrologia.info ma pretensje, że „Didaskalia” opublikowały recenzję z jego książki z rocznym opóźnieniem (sic!), że chwalono inne badaczki za to, co on pierwszy odkrył i obwieścił. Generalnie jest to raport z miejsca zbrodni, ale i wołanie o lekturę i pamięć. O prawo do obowiązkowego wskazania źródła cytatu. Węgrzyniak opatruje ten swój monstrualny rejestr krzywd, jakich doznał, znamiennym akapitem, cytuję: „Jednym z przejawów degeneracji środowiska teatrologicznego jest zanik do niedawna obowiązujących w nim elementarnych zasad etycznych. Jak daleko postąpił już rozkład zawodowego etosu, i to nawet u osób, które z racji zdobytej formacji lub posiadanych tytułów naukowych powinny go podtrzymywać, przekonałem się przy okazji wydania w listopadzie 2017 Procesów doktora Weicherta, czyli monografii najwybitniejszego żydowskiego reżysera działającego w Polsce, będącego inscenizatorem formatu Leona Schillera”.
Przyznam się, że oczekiwałem zrazu bardziej spektakularnego i powszechnego materiału dowodowego na degenerację teatrologii, dostałem jednak wyłącznie zapis cierpienia jednostki dręczonej przez niegodziwe teatrolożki. Cóż, Węgrzyniak stosuje zasadę pars pro toto: skoro mnie okradli, okradli i innych. Jednostkowe cierpienie jest więc przykładem powszechnego upadku. Wyliczenie ran zadanych felietoniście, tłumaczy od razu całe zło współczesnego świata, kryzys teatru, koniec obowiązywania odwiecznej etyki. Węgrzyniak nie tyle byłby więc hrabią Henrykiem, co wręcz Winkelriedem polskiego pisania o teatrze, bo to on te wszystkie wraże dzidy zebrał w pierś swoją i spektakularnie się na nie nadział.
Przy pierwszej lekturze pomyślałem, że to bardzo dobry pomysł na pisanie o polskim teatrze i teatrologii – wymieniać w kolejnych tekstach z nazwiska wszystkich ludzi, których się nie lubi, których się nie szanuje, do których ma się większe lub mniejsze zastrzeżenia etyczne i zawodowe. Pokazywać, co złego uczynili Węgrzyniakowi, czyli polskiej nauce, polskiemu teatrowi, polskiej myśli konserwatywnej, Dolnemu Śląskowi i Kamiennej Górze w szczególności. Idea „kontrapisania” Węgrzyniaka, czyli sprowadzenia felietonu do personalnej rozgrywki, desperackiego wołania o uwagę, walki o przeoczoną wybitność, wydała mi się zrazu oryginalna. Potem jednak przypomniałem sobie postać wujka Wowy z jednej z radzieckich powieści dla młodzieży. Otóż wujek Wowa był pisarzem i pisał artykuły do gazet na różne tematy, a to o poezji, a to o rolnictwie, a to o samolotach, a to o buntach chłopskich, to znaczy zaczynał tekst o tym i o owym, a potem go zwyczajnie ponosiło i tekst zmieniał się w wyzwiska wobec osób, których Wowa nie lubił, nie szanował i którzy wujka Wowę w taki czy inny sposób okradli ze sławy i twórczości. Nie wiedzieć czemu, nawet radzieckie gazety nie chciały artykułów wujka Wowy drukować. Na szczęście mamy portal Teatrologia.info, gdzie, jak się okazuje, opublikować można wszystko. Nawet to, co z pewnych względów bywa niepublikowalne.
Po zapoznaniu się z drugim felietonem Węgrzyniaka, zatytułowanym dość oryginalnie Odrzucony felieton, w którym autor przytoczył w całości swój własny tekst z pamiętnego roku 2010, a dokładnie z kwietnia, zdjęty przez wstrętną cenzurę panującą w redakcji „Teatru”, wiem już, czemu czasem pewne artykuły się nie ukazują. Z lektury tej perły polskiej felietonistyki zdradziecko zamordowanej przed laty przez redaktorów „Teatru” dowiadujemy się, że miesiąc po katastrofie smoleńskiej, jeszcze w atmosferze narodowej zgody i powszechnego wstrząsu, Węgrzyniak wyliczał brudne, antyżałobne i niesłuszne wypowiedzi Oldze Tokarczuk, Krystianowi Lupie, Izabeli Cywińskiej, Krystynie Meissner... Andrzejowi Wajdzie miał za złe, że palił świeczki Krasnoarmiejcom, że ściskał w Katyniu dłoń Putina. Słowem – wytropił zdrajcę i agenta wpływu. A myśmy mieli go za Demirskim za architekta zbiorowej wyobraźni... Sens przypomnienia tego zakazanego tekstu Węgrzyniaka przez krzywdzonego niegdyś autora byłby więc taki, że wszyscy artyści, zwłaszcza Wajda, byli zwyczajnie podli, jak trzeba się zachować i co myśleć, wiedział wtedy tylko Rafał Węgrzyniak. Tak, zaiste, jest to odkrycie godne przypomnienia na portalu Teatrologia.info. Gratuluję redaktorowi Kenckiemu odwagi w walce z likwidacją białych plam w historii polskiej felietonistyki. Gratuluję.
Rafał Węgrzyniak. Rafał Węgrzyniak. Naprawdę cieszę się, że wrócił – do Internetu przynajmniej. Że uczy ludzi teatru moralności i odpowiedzialności za swoje czyny. Że pilnuje standardów. Człowiek, który poszedł pracować do Teatru Polskiego na zaproszenie Cezarego Morawskiego w najgorętszym okresie, zaraz po kontrowersyjnej zmianie dyrektora, po wyrzuceniu z pracy kierownika literackiego, Piotra Rudzkiego, i grupy protestujących aktorów, ma jak największe prawo, by oskarżać teatrologów i twórców o relatywizm moralny. Fakt, Węgrzyniak wytrzymał w Polskim krótko, ale jednak przez jakiś czas z Morawskim pracował. Może warto właśnie o tym epizodzie napisać felieton? Na pewno ktoś w tym czasie pana Rafała skrzywdził lub nie docenił. Albo przynajmniej taktownie milczał...
Czytajmy Rafała Węgrzyniaka, drodzy Państwo, i cytujmy go, gdzie tylko możemy. Świat, a może i sam pan Rafał będą dzięki temu lepsi...
Zaglądam teraz na E-teatr, bo lubię portale branżowe, a tam... pierwsza porcja recenzji komisji Konkursu na Wystawienie Klasyki Polskiej. Rafał Węgrzyniak omawia Panny z Wilka Agnieszki Glińskiej ze Starego Teatru i znów ustanawia nowe standardy krytyczne. Pierwsze wrażenie: tekst wydaje się być napisany przez dwie osoby, omyłkowo tylko mieszczące się w ramach pojęcia „Rafał Węgrzyniak”. Pierwsza z nich polemizuje z zabiegami adaptacyjnymi dokonanymi w spektaklu, z zastosowaną w nim optyką patrzenia na bohatera i bohaterki Iwaszkiewicza. Przymiotniki „lewicowy”, „feministyczny”, „lesbijski”, „permisywny” padają właściwie co drugie zdanie, z niewypowiedzianym obrzydzeniem autora wobec tych postaw światopoglądowych. Po rozprawieniu się z błędami ideologicznymi i moralnymi twórców widowiska w Węgrzyniaku nagle coś pęka i jakby drugi on pisze na koniec, że spektakl był ekscytujący, przyciąga tłumy widzów i jest dowodem na wychodzenie Starego Teatru z zapaści spowodowanej praktycznym brakiem dyrektora, odejściem wielu młodych aktorów i bojkotem reżyserskim. Nie wiem, jak państwu, ale mnie się ten tekst nie składa w całość. Jest trochę tak, jakby finałowy akapit dopisano Węgrzyniakowi wbrew jego woli. Moim zdaniem nowa pani dyrektor Instytutu Teatralnego winna wnikliwie przyjrzeć się tej sprawie. Bo tak na chłopski rozum twórcy, którzy mylą się fundamentalnie w rozumieniu opowiadania Iwaszkiewicza, którzy tak bardzo przestrajają wymowę dzieła, nie mogliby stworzyć niczego wartościowego, prawda? Po prostu nie da się, sugeruje Węgrzyniak, po czym mamy woltę i zachwyt krytyka, przepraszam, relację z zachwytu i sukcesu przedstawienia. Czy to prawdziwe rozdwojenie jaźni, czy kontrolowany spór z samym sobą, nie mnie oceniać. Być może Węgrzyniak znów eksperymentuje z formą recenzji. Za czasów „Didaskaliów” podśmiewaliśmy się z niego jako autora, redagując jego teksty. Bo Węgrzyniak najpierw streszczał widowisko scena po scenie bez zdania komentarza czy interpretacji znaków, po czym podsumowywał premierę jednym kontekstowym akapitem. Było to nudne, niezdarne i przewidywalne. Teraz autor nieco się rozwinął, tłucze artystów krytyczną pałką, gdzie popadnie, by na koniec przytulić ich do serca: „Nic nie umiecie i błądzicie, dziewczynki kochane, ale w końcu i tak przyzwoicie wyszło!”. Ciekawe, czy ta formuła dyskusji z artystami przyjmie się również w tekstach innych autorów... Ciekawe. Nie zapomnijcie jednak zaznaczać, kto to pierwszy wymyślił...
Zafascynowały mnie jeszcze dwa momenty w epokowej recenzji Rafała Węgrzyniaka. Pierwsza to passus o tym, że Marta Konarzewska, autorka adaptacji, jest aktywną działaczką „ruchu lesbijskiego”. Rozumiem, że byłaby to ważna informacja, gdyby wszystkie bohaterki spektaklu uprawiały na scenie miłość damsko-damską, a Wiktor Ruben w obu scenicznych wcieleniach zapraszał na strony LGBT i machał tęczową flagą. Tymczasem nic takiego w spektaklu się nie dzieje. To jest dalej Iwaszkiewicz, ale przeczytany, wyreżyserowany i zagrany przez kobiety. Tyle wystarczy wiedzieć. Nie wiem, jak w zrozumieniu struktury widowiska, układu reżyserskich akcentów czy klucza adaptacyjnego ma mi pomóc informacja o pozateatralnej działalności Marty Konarzewskiej lub jej orientacji seksualnej. Czy Rafał Węgrzyniak postuluje tym samym, byśmy opatrywali każdego z twórców i krytyków tego typu prywatnymi w końcu informacjami? To nawet ładnie by wyglądało – Jan Klata (rozwodnik, trzy córki), Jerzy Jarocki (heteroseksualista, nie żyje), Grzegorz Niziołek (autor Polskiego Teatru Zagłady, coming out po pięćdziesiątce), Andrzej Luter (celibat, niestety) – boję się jednak o to, co niektórzy czytelnicy wynieśliby z tych arbitralnych przyporządkowań. Tymczasem Węgrzyniak jest chyba od nich o krok. O kroczek.
Dziwię się też, że jeden z większych erudytów pośród polskich teatrologów zarzuca Glińskiej i Konarzewskiej zgubnie awangardowy chwyt adaptacyjny. Cytuję: „Natomiast zaproponowane przez Glińską rozbicie noweli na cztery rozdziały poświęcone poszczególnym kobietom i rozpoczynające się zawsze od przyjazdów Wiktora, odgrywanych w rozmaitych wariantach, jest rozwiązaniem wbrew klasycznym regułom dramaturgii i dość sztucznym”.
Może z punktu widzenia francuskich akademików z XVII wieku kilkukrotne przedstawienie jednego zdarzenia z różnych perspektyw rzeczywiście byłoby chwytem rewolucyjnym i nie do przyjęcia, tymczasem we współczesnej narracji takie powtórki to już norma, a nie eksperyment. Przypomnę Węgrzyniakowi, że Akiro Kurosawa w pochodzącym z 1950 roku filmie Rashōmon pokazywał napad na samuraja i jego żonę z perspektywy czwórki bohaterów. Każdy widział to samo zdarzenie inaczej, co innego zapamiętał, co innego chciał ukryć i w związku z tym dotarcie do prawdy okazywało się niemożliwe. Zaskakujące: Węgrzyniak zapomniał, że sugestywny motyw powrotu w to samo miejsce w czasie i przestrzeni jest do odnalezienia choćby w powieści szkatułkowej – kolejni bohaterowie (van Worden, Paszeko, Velasquez) nieustannie trafiają pod tę samą szubienicę w górach Sierra Morena w Rękopisie znalezionym w Saragossie u Potockiego i Hasa. Świeższym przykładem są tak zwane duble w Mewie Borisa Akunina, dwanaście wersji quasikryminalnych zakończeń dramatu Czechowa, w których okazuje się, że co raz to inny bohater z kręgu Arkadiny odpowiada za finałową samobójczą śmierć Trieplewa. Scena niby ta sama, psychologia postaci także, osoby dramatu mówią te same kwestie, co dubel, a jednak na jaw wychodzi inna tajemnica, nowa relacja z bohaterem, zgodna na dodatek z wstępnymi założeniami Czechowa... O Ćwiczeniach stylistycznych Raymonda Queneau i rządzącej w nich zasadzie powtórzenia w nowej stylistyce tego samego zdarzenia nie wspominam, by nie zawstydzić erudyty ze Kamiennej Góry. Powtórka ma przed sobą nie tylko wielką przyszłość, ale i przeszłość, drogi Panie Rafale.
Rybka
Zainspirowany nieco walką Rafała Węgrzyniaka o pamięć, przypis źródłowy i nienaruszalność cytatu chciałbym poinformować czytelników i redakcję pisma „Teatr”, że umieszczone przez pana Artura Dudę w jego artykule o życiu i śmierci Eimuntasa Nekrošiusa zdanie o Ofelii z Hamleta, cytuję: „Rybka, która utonęła”, jest mojego autorstwa i pochodzi z eseju: Eimuntas Nekrošius: udręka, sanktuarium, opublikowanego w „Dialogu” nr 8/1998. W przeciwieństwie do rozgoryczenia okradzionego i zranionego po wsze czasy przez innych teatrologów pana Rafała czuję radość i dumę, że toruński badacz zapamiętał moją frazę do dziś. Że tak mu weszła głęboko w podświadomość, że nie da się już paradoksu roli Ofelli z tamtego przedstawienia inaczej opisać. Rozumiem, że na Pomorze cudzysłów jako znak diakrytyczny jeszcze nie dotarł i wybaczam. Ważne, że zdanie dalej żyje. Redakcja „Teatru” również nie ma obowiązku opatrywania każdego fragmentu tekstu stosownym przypisem, bo musiałby w niej pracować Jorge Luis Borges albo przynajniej Rafał Węgrzyniak.
W tamtym tekście i w ogóle w moich opisach Hamleta znaleźć można sporo wywiedzionych z Nekrošiusa paradoksów. Zdanie, które tak się spodobało toruńskiemu ekspertowi od litewskiego teatru, że postanowił je powtórzyć w czystym zachwycie, wynikło po prostu z opisu roli Viktoriji Kuodyte, która grając dziewczynę zafascynowaną martwymi rybami wyrzuconymi na brzeg (takie tylko zabawki miała na dalekiej Północy, gdzie dzieje się akcja Nekrošiusowego Hamleta), powoli sama zmieniała się w rybę: najpierw z podwodną gracją ruszał się jej paluszek, potem dłoń, na koniec cała ręka. W sekwencji szaleństwa Ofelii Kuodyte wykonywała przejmującą etiudę rozerwania ciała dziewczyny przez płynące w przeciwległe krańce sceny-oceanu jej ramiona-węgorze, przywoływane pojedynczym klaskaniem w dłonie przez aktorów, wyskakujących „szczupakiem” zza kotar. Wszyscy wtedy byli rybami i rybakami zarazem: Klaudiusz, Gertruda, Laertes, każda dłoń stawała się przynętą dla zdezorientowanej dziewczyny. Zakręcona w miejscu, pozbawiona z wrażenia oddechu, że tyle rybek jest nagle wokół niej, a ona całe życie była przecież sama, aktorka miękko przewracała się na deski sceniczne, utopiona w podwodnej pustce teatru. I jakby pod ciężarem oklasków innych bohaterów. I wtedy spontanicznie zrywała się na widowni burza braw, a my, publiczność, także braliśmy odpowiedzialność za szaleństwo Ofelii i jej piękną śmierć. Zabijaliśmy ją swoimi oklaskami. Brawa urywały się, zamierały zawstydzone dopiero wtedy, kiedy widzowie zaczynali rozumieć, o jaki perfidny efekt chodziło Nekrošiusowi. Kuodyte i reszta aktorów z obsady opowiadała mi później w wywiadach publikowanych w „Didaskaliach” sporo o zwierzęcych „totemach” aktorów w spektaklach Nekrošiusa: Horacjo był kogutem, Klaudiusz – wilkiem, duch Ojca – białym niedźwiedziem, aktorzy – papugami... Rybka Ofelii została na zawsze w pamięci widzów tamtego Hamleta. Raduję się, że moje zdanie również. Pana Artura Dudę ciepło pozdrawiam.
29-04-2019