AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/220: Czytanie Jarzyny

Inni ludzie, reż. Grzegorz Jarzyna
TR Warszawa  

TR Warszawa, Dorota Masłowska Inni ludzie, reż. Grzegorz Jarzyna.

Podczas oglądania Innych ludzi w TR Warszawa błąkało mi się gdzieś po głowie złośliwe, aczkolwiek wcale nie marginalne pytanie: co teraz czyta Grzegorz Jarzyna? Albo dla zwykłej przyjemności, albo w celu zdobycia reżyserskich inspiracji. To znaczy, dumałem, czy oglądając jakikolwiek spektakl Jarzyny z ostatniej dekady, można bez posiłkowania się wywiadami z artystą sporządzić na szybko i odręcznie listę świeżych lektur szefa TR? Takich, które zostawiły ślad w inscenizacjach, które były dla niego podpowiedzią repertuarową lub mogły okazać się kluczem interpretacyjnym do przedstawienia. Oczywiście pierwsza, nieco automatyczna odpowiedź na tak postawione pytanie jest prosta: Grzegorz Jarzyna czyta Dorotę Masłowską. Kiedy adaptuje na scenę prozę Masłowskiej, czyta rzecz jasna prozę Masłowskiej, kiedy wystawia jej dramat, również w Masłowskiej pieczołowicie lekturowo grzebie. Nie wiem, czy sięga również po teksty wcześniejsze autorki, bo odwołań do nich w spektaklu nie znajdziemy, ale na pewno ten aktualny, właśnie realizowany Jarzyna ma przeczytany gruntownie. Wypada pana Grzegorza za to bardzo pochwalić, bo po pierwsze metoda ta zakłada jednak poważny stopień wierności oryginałowi i intencjom autorki, po drugie ustanawia całkiem przyzwoite standardy w czasach, w których reżyser niekoniecznie zna dramat, który inscenizuje albo nie przeczytał adaptowanej książki do końca, o co zawsze będziemy (choć nie wiem czy słusznie) podejrzewać Krzysztofa Garbaczewskiego.

Więc bijmy brawo Grzegorzowi Jarzynie za to, że skoro już czyta, to czyta Masłowską, bo trzeba czytać największych pisarzy współczesnych, i także bijmy za to, że jak już Masłowską wystawia, to wystawia ją w zgodzie z tym, co w niej wyczytał. Przynajmniej w ostatniej dekadzie – bo tyle już czasu upłynęło od premiery Między nami dobrze jest. Jeśli jednak przyjrzymy się dokładnie repertuarowi Jarzyny, nie tylko z ostatniej dekady, ale powiedzmy z ostatnich dwóch, tak od 1999 roku, jeśli przeanalizujemy zrealizowane w tym czasie przez niego przedstawienia pod kątem potencjalnych fascynacji lekturowych reżysera, to zdanie: „Jarzyna czyta Masłowską”, będzie niestety dalej aktualne, co najwyżej z rozszerzeniem: „Jarzyna czyta Masłowską wtedy, kiedy ją wystawia w teatrze, a potem przestaje”. Nie sposób bowiem odkryć tendencji do zarażania Masłowską, jej językiem, jej strategią patrzenia na bohaterów i świat, innych spektakli Jarzyny, zatem nie pomylimy się bardzo, jeśli założymy, że w przerwach od inscenizowania Masłowskiej Jarzyna Masłowskiej nie czyta.

Więc co w ogóle czyta? Powtórzę jeszcze raz, chodzi mi o czytanie z tak zwaną intencją czytania rzeczy potencjalnie możliwych do wystawienia. Zwykle ślad takich lektur jest widoczny w przedstawieniach innych reżyserów. Jakaś nigdy niezaadaptowana na scenę książka wpływa na rozumienie innej, właśnie wystawionej. Wyreżyserowany dramat kojarzy się z innym, nieco starszym. Za plecami każdej nowej premiery ukrywają się teksty posiłkowe, teksty niemożliwe dla teatru, tytuły zarzucone, sztuki podobne... Konteksty, aluzje, asocjacje. Tymczasem w przypadku teatru Jarzyny ta zasada jakby nie obowiązywała. Nic. Spektakl jest autoreferencyjny. Co najwyżej wystawiany w teatrze scenariusz filmowy odnosi się do obejrzanego przez reżysera kultowego dzieła i tylko między nimi zachodzi jakaś reakcja. Mam zatem problem. Nie umiem znaleźć żadnych ukrytych lub jawnych informacji na temat lektur reżysera we wszystkich obejrzanych przeze mnie jego spektaklach z ostatnich dwudziestu lat. Może to efekt stosowanej przez Jarzynę asocjacyjnej brzytwy Ockhama, a może rezultat autentycznego nieczytania niczego przed i w trakcie pracy nad spektaklem, żeby nic nie zaburzało czystości spojrzenia na tekst. Bywają i takie metody pracy. Wielu pisarzy powtarza przecież: „Kiedy piszę, to oczywiście nic nie czytam, bo akurat piszę, tego się nie da pogodzić”. Grzegorz Jarzyna byłby więc – załóżmy taką roboczą hipotezę – reżyserem, który w imię uczciwego podejścia do inscenizowanego tekstu nie czyta oprócz niego nic przed reżyserowaniem, korzysta z wiedzy nabytej wcześniej, nie zakłóca własnej percepcji, zdaje się na interpretacyjną intuicję.

Skoro nie czyta nic aktualnego, siłą rzeczy wzrasta ranga rzeczy przeczytanych dawno. Nawet bardzo dawno. Tak zwana sucha analiza repertuaru Jarzyny prowadzi do wniosków, że reżyser od lat dziewięćdziesiątych sięga wyłącznie po teksty i autorów przerobionych w okresie młodzieńczym lub na początku jego teatralnej drogi (Witkacy, Gombrowicz, Szekspir, Racine, Fredro, Dostojewski, Brecht) albo inscenizuje scenariusze filmów obejrzanych w tym samym czasie – w liceum i na studiach podczas intelektualnego Sturm und Drang – Teoremat Pasoliniego, Druga kobieta Cassavetesa, Nosferatu Herzoga, Lew w zimie Jamesa Goldmana, Idioci Larsa von Triera). Na przełomie stuleci Jarzyna śledził jeszcze ówczesną nową dramaturgię – stąd jego inscenizacje Sarah Kane, Neila LaBute’a, George’a F. Walkera, Brada Frezera – a potem jakby odcięło reżysera od księgarni i branżowych pism publikujących nowe dramaty. Wyjątkiem jest Męczennik Mariusa von Mayenburga, ale podejrzewam, że z tym tekstem przyszedł do Jarzyny Roman Pawłowski albo zrobił go na fali powszechnego powrotu do zainteresowania tym autorem twórców z jego pokolenia (Sieriebriennikow, Koršunovas). Nie czynimy z tego zarzutu wobec artysty, wyłącznie szukamy metody i postawy twórczej.

Być może wynika to także z pomysłu reżysera na siebie, artysty po najgłośniejszym debiucie od 1989 roku, ikony pokolenia, obwołanego szybko najzdolniejszym z „młodszych zdolniejszych”. Otóż Jarzyna od lat ustawia się jakby na bocznym torze polskiego teatru: daje premiery rzadziej od Warlikowskiego, nie płynie z prądem tematów dnia, nie reaguje swoimi spektaklami na rzeczywistość, nie spiera się formalnie z innymi teatrami, jako szef TR próbuje być w zdefiniowanej przez samego siebie „mistrzowskiej” niszy jako samozwańczy punkt odniesienia, żywy pomnik dawnego reformatora polskiego teatru, synonim nowoczesnej reżyserii glamour.

W tej sytuacji – skoro Jarzyna stoi tylko tam, gdzie chce stać – nie umiem właściwie odpowiedzieć na pytanie o repertuar Jarzyny. A byłaby z tym związana kwestia następująca: do rozwiązania jakiego problemu egzystencjalnego służy mu literatura, jak poszerza ją jego teatr, do jakich poszukiwań lekturowych namawia swojego widza reżyser? Można oczywiście zbyć tę kwestię hasłem: „Jarzyna = Klasyka, filmy i Masłowska” – tylko nic nam to nie rozwiąże, bo już chyba nie ma tak, że Jarzyna szukał w klasyce konkretnych sytuacji granicznych lub konstrukcji bohatera, a teraz przestał, skupił się na technologii, formie i języku. Powyższe rozważania upewniają mnie w nieco wstrząsającym założeniu, że Jarzyna uwierzył, że przeczytał już wszystko, co ważne, w związku z tym nic, poza Masłowską, nie czyta. I wystawia z pasją tylko Masłowską, bo nie ufa współczesnej literaturze, poza Masłowską. I nic poza nią nie potrzebuje, bo Masłowska pożarła swoją językową paszczą wszystko dookoła i Polska, a nawet zasłonięty przez nią świat współczesny jest tylko we frazie Masłowskiej. Twórczość Masłowskiej jest gwarantem teatralnego sukcesu, bo usłyszy się w niej każdy widz i jest od razu gotowym teatrem, bo dramat tkwi w języku, język mówi bohaterami, pokazuje fundamentalny żywioł sceniczny, czyli mówienie. Jarzyna to wie, Jarzyna to w Masłowskiej wyczytał, więc niczego więcej czytać nie musi. Jak każdy maksymalny minimalista – używa tylko tego, co zawiera w sobie wszystko. I nic więcej nie musi: ani szukać odpowiedzi poza Masłowską, ani kłócić się z autorką i jej wizją, ani podpowiadać aktorom tropów wykraczających poza te zapisane w Innych ludziach. 
 
Tak właśnie sobie myślałem, patrząc na dzieło Jarzyny, oglądając jego aktorów, słuchając zdań Masłowskiej. Masłowska zjadła wszystkie polskie zdania, które nie są jej. Jarzyna przestał w ogóle czytać, nie wierzy w teatr z czytania, tylko aktorzy TR bawią się bohaterami Innych ludzi tak samo jak swoimi wizerunkami, jeśli do czegoś się odnoszą, to wcale nie do Polski nieopisanej przez Masłowską, tylko ról, jakie zagrali w TR i obok TR. Może w tych ich aluzyjkach do swoich sylwetek, kreacji i postaci, jakimi byli jeszcze przed paru laty, kryje się jedyna możliwa lektura dopuszczana przez Jarzynę. Jego spektakle były tekstami, tylko je ogląda, tylko w nich „czyta” jak w wielkiej księdze życia i teatru, a raczej teatru zastępującego życie i inne książki.
 
Tak oto okrężną drogą dochodzę do fundamentalnego problemu, jaki mam z Innymi ludźmi. Nie chodzi mi wcale o ukrytą erudycję Grzegorza Jarzyny, tylko o brak tak zwanego drugiego dna w tym niezwykle efektownym, brawurowo granym, żywiołowo przyjmowanym przez publiczność spektaklu. Na pierwszym planie jest samo mówienie. Nie fabuła, nie bohaterowie. Gadanie w Polsce, gadanie Polską, gadanie o Polsce... Język demaskuje tu bohaterów, język napędza akcję, posuwa erotycznie aktorów, język oddycha i krztusi się w wirtualnej scenografii i jest to nawet nie cały zdrętwiały język polski we własnej oralnej osobie, tylko prywatny jęzor Masłowskiej, wywalony na nas jak ten od Micka Jaggera z logo The Rolling Stones: wystawiony po czubek brody z zemsty i z drwiną, wściekle i z rozpaczy po tym, co my z nim zrobiliśmy i jak on nas w gówniarzy, cwaniaków i blachary przerobił. Tego się słucha, tym można się zachwycać, bo podpięci do mikrofonów aktorzy Jarzyny śpiewają i rapują, pędzą ze słowami, używając ich jak farb do paćkania i mazania po ciele postaci. Wyglądasz na to, co mówisz, mówienie cię stwarza, mówienie gubi, ale przestać nie możesz. Spektakl startuje jakby w przypadkowym miejscu, chwyta kilka ludzkich nitek logorei, idzie za nimi, zapętla się w jakimś punkcie i odpuszcza, doprowadza do chwilowego zaniku akcji. Wiadomo jednak, że świat dalej będzie trwał, nie wydarzyło się nic ostatecznego... Gęba, w której międli się sam ze sobą język Masłowskiej, tylko bierze haust zatrutego powietrza spod Lidla.
 
Jednak w odróżnieniu od Między nami dobrze jest, Pawia królowej czy Wojny polsko-ruskiej jest tylko on – język. Zbawienie i przekleństwo literatury Masłowskiej i teatru Jarzyny. Jarzyna nie odkrywa pod splotem gargantuicznych monologów i fałszywych życiowych rozpoznań czwórki bohaterów żadnej ukrytej struktury, intelektualnej przewrotki, przebicia w inną rzeczywistość, inny sens zdarzeń, słów, charakterów. I to jest mój zarzut. Bo nawet najwierniejszy reżyser-czytelnik musi w pewnym momencie przekroczyć gadający z nim świat. Odkryć praprzyczynę gadania, błędu w systemie, początku zła. Nie powinno to być przeciwko autorce, tylko w celu najgłębszego z nią współbrzmienia. Przypomnijmy – w Między nami dobrze jest taka głębinowa przewrotka istniała. Oparty na negacji i paradoksach, szorujący po komunikacyjnym dnie, ulepiony z byle czego język bohaterów tylko zasłaniał w dramacie Masłowskiej świat nieistniejący, niezaistniały, był zamiast, istniał byle jak, bo powstał w miejsce prawdziwego świata dotkniętego Zagładą: wszystkie postacie okazywały się tylko zastępczym fantomem, kaleką formą powojennej polskiej egzystencji, wymyśloną na zasadzie: bo coś musiało przecież wejść w pustkę. Bohaterowie Masłowskiej i Jarzyny nie bez przyczyny mówili, nie mówiąc, że nie wyjechali na brak wakacji, nie spali w swoim nie-śnie w braku własnego pokoju, nie przeczytali nieswojej gazety, byli cali z negacji, bo ich świat, ich Warszawa, ich Polska przestała istnieć dawno temu. Funkcjonowali jako powidok życia, świata, normalności. I tym właśnie jesteśmy, my Polacy, my ludzie, stąd nasza niepełność, wybrakowanie, fundamentalny defekt. Jesteśmy, bo nas nie ma – deklarował Jarzyna wtedy we wstrząsającym i sarkastycznym finale obrzydliwie śmiesznego spektaklu. Jak pamiętamy – wszystko wtedy tonęło na scenie w bieli zastawek, jakby Jarzyna i sam spektakl wymazał teatr, aktorów i ich bohaterów, Polskę całą. Jakby przedstawienie posłużyło reżyserowi do wyczyszczenia złudzeń, w których żyjemy i którymi jesteśmy. Wtedy język i gadanie Masłowskiej było po coś, nie miało tylko funkcji terapeutycznej dla niej i jej czytelników, ale w jakimś sensie przywracało prawdziwy i jedyny świat, skłamany naszą polską świadomością, gadaniem z niej, zakrywaniem naszej nicości. Polski, czyli Niczego. Polski, która istnieje w rozumowym Nigdzie. 

Właśnie dlatego żałuję, że czegoś takiego równie kluczowego nie odkrył reżyser w Innych ludziach, choć być może wcale tego czegoś nie było w tej powieści-płycie Masłowskiej. Zbyt wierni czytelnicy, czytelnicy wyłącznie materiału podstawowego, czasem wpadają w taką pułapkę.

Jarzyna ilustrował i materializował świat Masłowskiej, nie zajrzał jednak za te jej efekciarskie dekoracje. Więc w spektaklu mamy na scenie trzy kominy-bloki, na których miksuje się na żywo komputerowe obrazy scenograficzne, Polskę ulepioną z gadżetów i min, brzydki i głupi plastikowy świat ulic, siłek i galerii handlowych. To na tych słupach jak na billboardach układa się sylwetkę monologującego aktora jak towar, jak znak między znakami polskiej rzeczywistości. Aktorzy TR grają do kamer umieszczonych w różnych punktach przestrzeni, naśladują płaskie figurki, zmieniają się w kolorowe fitnessowe litery i dresiarskie hieroglify. W końcu nie wiadomo, co jest naprawdę, kiedy to zostało nagrane, kto jest, a kogo nie ma w realu na scenie. Na dłuższą metę zabieg formalny Jarzyny nie podpowiada jednak nowego aktorstwa, męczymy się wygłupianiem aktorów, komiksowymi grymasami, podmienionym wiekiem i płcią. Wydawało mi się, że w tym niemalże popisowym koncercie aktorskim artyści z TR zostali zostawieni samym sobie. Efekty porzucenia bywają genialne, ale jednak są porzuceniem... Aktorzy Jarzyny ogrywają siebie, generują sztuczność i przester życia, śmiejemy się z ich lekkości i dezynwoltury, ale nie widać w tym wcale metody reżysera, narzucenia nowego kierunku gry, bycia na scenie. Jest raczej reagowanie na kontekst obrazu, warunki wypowiadania tekstu, kontrast kostiumu i gestu. Jarzyna chowa się za swoimi ludźmi. Nie umiem powiedzieć, czego chce po dwudziestu latach od swojego aktora, jak z nim pracuje, w którą stronę chcą dalej iść. Co najwyżej daje im teraz złudną wolność autoparodii. W scenicznym świecie – im dalej w spektakl – tym trudniej odpowiedzieć na pytanie, po co coś jest, czemu ktoś jest właśnie taki, czemu to on mówi? Efekt porywa aktorów w różne kierunki. Oszałamiające, prawda, przeraźliwie śmieszne, zgoda, tylko nie wiem, co jest na końcu tej jazdy. Masłowska mówi: tym razem nie chcę powiedzieć więcej, Jarzyna rozkłada ręce: ja też nie wiem, co z tym zrobić. Inni ludzie są jak rwąca górska rzeka języka i płynących w nim, porwanych przez żywioł znaków. Jarzyna płynie z Masłowską bez pojęcia dokąd. Gdzie jest to zlewisko?

Gdybyż Inni ludzie byli tylko pierwszą odsłoną jakiejś trylogii, opowieści o Polsce, gdybyż można ich było potraktować jako rewers lub epilog Między nami dobrze jest, czułbym się lepiej. Bo wtedy moglibyśmy powiedzieć, że Jarzyna zawiesza odpowiedź, nie stawia kropki tam, gdzie jej nie powinno w ogóle być. Ale chyba tak nie jest. Spektakl Jarzyny bywa tylko tym, czym jest. Szkoda. Smutek. Żal. Właśnie to się czuje, kiedy widzi się błyskające na niebie fajerwerki. Bo to tylko fajerwerki i zaraz zgasną. Być może to jest tylko moje rozczarowanie punktem, w którym ugrzązł obecnie szef TR. To jego kultywowanie młodości i intuicyjności, demonstracyjne niedorastanie z własnym pokoleniem, odmowa bólu i prawdziwej głębi może jeszcze artyście na chwilę wystarczyć, później jednak stanie się dla reżysera kulą u nogi. Bo twórcy, z którymi powinien się ścigać na rozpoznania świata i człowieka, są już kilometry doświadczeń i odkryć z przodu. Lupa, Warlikowski, Augustynowicz, nawet Borczuch Jarzynie uciekli. Za chwilę Grzegorz Jarzyna gdzieś o tym przeczyta. Jeśli przeczyta. Jeśli będzie chciał przeczytać.

06-05-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone