K/228: Wredne Michałki, czyli wakacyjne prezenty dla osób znanych i cenionych
Do czytelników!
Drodzy państwo, mam pełną świadomość dwóch rzeczy. Że są wakacje i że jest gorąco. Przynajmniej mnie teraz. Zakładam, że wam również, gdziekolwiek jesteście. W wakacje generalnie nic się nie chce, bo jest gorąco, a kiedy jest gorąco, to oczywiście nic się nie chce jeszcze bardziej. W tym absolutnym rozmemłaniu istnieje tylko jedno lekarstwo, jeden sposób na lodowy powiew w sercu, gwałtowne ścięcie krwi tętniczej u czytelników, a przynajmniej u tych kilku wybranych. Mianowicie: całkowicie bezinteresowna złośliwość wobec ludzi potężnych i wpływowych. Niech więc powieje chłodem...
Prezent pierwszy
Białystok. Tak, Białystok jest ostatnio modny. My jednak najbardziej doceniamy to, co dzieje się tam w tle, nie na pochodach, stadionach, marszach i blokadach, tylko po cichu, bez rozgłosu, kibolstwa i mordobicia. Praca organiczna i praca u podstaw mają bowiem, bo zawsze miały, wielką niezbywalną narodową wartość. Bo to one procentują na dłuższą metę, dają moralną podporę polskim gestom bohaterskim i strefom wolnym od tego, strefom wolnym od tamtego... Dlatego panu Piotrowi Półtorakowi, dyrektorowi Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki wyślę na adres służbowy kupioną niedawno na poczcie kolorowankę Żołnierze Wyklęci i komplet kredek. Wierzę, że w nowym sezonie udostępni je na próbach stolikowych klerykom z białostockiego seminarium, z którymi, jak donosiła w tym sezonie prasa, pracuje nad spektaklami patriotycznymi o ludziach honoru, wojownikach niezłomnych i antykomunistycznych herosach. Zawsze byłem zwolennikiem wzmacniania tego, co i tak w niektórych ludziach za mocne. Domyślam się, że Piotr Półtorak również jest za narodowym tuningiem, inaczej serwowałby klerykom bardziej tradycyjny repertuar. Skończyło się już granie po kościołach i salkach katechetycznych pasji i moralitetów, oj skończyło. Klerycy oddani Polsce bardziej niż Bogu powinni identyfikować się z żołnierzami wyklętymi, z kaźnią, jaka ich spotkała, bo przecież Kościół dziś jest tak samo prześladowany, tak samo. Oczywiście nie mam wpływu na to, co robi z aktorami-amatorami Piotr Półtorak, ani tym bardziej na trendy wychowawcze w seminariach. Przestroga przed „międlaroprzegięciem” to zbyt mało... Dlatego tylko mój dar serca – tylko te kolorowanki z kredkami w komplecie mogą pomóc w pracy pana Półtoraka nad spektaklem z klerykami. Uczynić z nich nieco lepszych ludzi i artystów. Serio. Widok młodych księży wytrwale pochylających głowy nad rysunkami partyzantów sportretowanych z karabinami na tle gęstego lasu, świadomość, jak bardzo uważają, by za żadne skarby nie wyjechać kredką za linię podczas kolorowania może krzepić. I ma w sobie niezwykły potencjał edukacyjny. W posłudze kapłańskiej i także w aktorstwie.
Prezent drugi
Piotr Tomaszuk. Co może dostać Piotr Tomaszuk, na którego każde aktorskie wejście na scenę, zespół z Wierszalina podobno reaguje spontanicznymi lub tylko wyreżyserowanymi oklaskami? Koledzy, którzy opowiedzieli mi o tej nowej teatralnej tradycji, milczą na temat tego, czy wtedy do braw dołącza się również publiczność i czy biją tylko zwolennicy dobrej zmiany, czy wszyscy bez wyjątku: środowisko, jurorzy, krytycy, selekcjonerzy, teatromani, a nawet zwykli zjadacze biletów, no i rzecz jasna – Temida. Tak sobie myślę, że chyba powinniśmy bić je jak jeden mąż, rytmicznie, klaskaniem mając obrzękłe prawice, ja nawet wyskoczyłbym do standing ovation, a co! – niech potrwa z dziesięć minut, naprawdę doceniając to, ile znaczy obecnie szef Wierszalina, jak wiele ministerstw słucha jego rad i komu naprawdę – poza oczywiście samym sobą – Tomaszuk pomógł w tych trudnych, wallenrodycznych czasach. Ale, ale... Pamiętając jednak o starej maksymie, cytuję: „co za dużo, to niezdrowo”, podaruję zatem panu Piotrowi wypożyczony z Harry’ego Pottera wygaszacz oklasków. Wynalazek polski, oparty na patencie J. K. Rowling, zwany wygaszaczem światła. Pamiętacie ten dziwny magiczny przyrząd, który profesor Dumbledore zostawił w spadku Ronowi Weasleyowi? Jak chciałeś przejść niezauważany ciemną ulicą, wygaszacz światła wysysał je ze wszystkich ulicznych latarni. Pomyślałem, że działający na podobnej zasadzie wygaszacz oklasków przyda się Tomaszukowi, kiedy zechce wreszcie powiedzieć coś naprawdę szczerego i niepokornego ze sceny, żeby wszystkich decydentów trafił artystyczny lub obyczajowy szlag. Przecież na dłuższą metę nawet najlepiej zorganizowana klaka sakramencko męczy.
Prezent trzeci
Panu Patrykowi Kenckiemu ofiaruję dwa prezenty. Przydatny podczas oglądania złych spektakli szampon Samson, ufundowany przez Polski Związek Fryzjerów, zasłużoną i szanowaną organizację, która niedawno jako jedyna popierała kandydaturę pana Kenckiego na szefa Instytutu Teatralnego. Uwaga: używać tylko przed premierami Klasyki Żywej. Prezent drugi to bezpłatna reklama serwisu Teatrologia.info, redagowanego przez pana Kenckiego, na którym przeczytałem ostatnio świetny tekst pani Jagody Hernik-Spalińskiej o Trojankach Jana Klaty. Szczerze i bez żadnej ironii – polecam! To znaczy tekst, ale szampon również.
Prezent czwarty
Wojciechowi Tomczykowi, którego powiększona, przystojna twarz patrzy na mnie z okładki jego wydanych na jesieni przez PIW i Teologię polityczną Dramatów (niedawno nabytych przeze mnie drogą internetową po okazyjnej cenie 24 złote, 57 groszy), postanowiłem przesłać fotografię bardzo osobistą. Otóż zauważyłem, że na zdjęciu z okładki Wojciech Tomczyk nie ma czoła. Kadr jest tak niefortunny, że Wojciech Tomczyk kończy się zaraz za brwiami. Urodzie i ogólnej sympatyczności autora nic to nie odbiera, ja jednak czuję pewien znaczeniowy dyskomfort. Uczono mnie bowiem, że dramatopisarz nie może istnieć bez głowy, jego teatr rozgrywa się w głowie, tam się zaczyna i reżyseruje, a tu taka niespodzianka: Wojciech Tomczyk ma na okładce tylko twarz. Być może projektantowi chodziło o to, że zamiast brakującego, aczkolwiek kluczowego elementu wizerunku autora dostajemy jego myślową zawartość, czyli Marszałka, Norymbergę, Bezkrólewie i Wampira. Książka jest głową, której na zdjęciu nie ma w całości, właśnie z brakującego czoła wyszły te, a nie inne utwory! Pięknie, racja, mogłoby i o to chodzić, ale boję się, że nie każdy z czytelników zrozumie skrytą i przewrotną intencję wydawców. Wielu, jak choćby moja mama, pomyśli, że czoła nie pokazali na zdjęciu, bo autor nie ma włosów i nie wiedzieć czemu, wstydzi się tej przypadłości. A czego się tu wstydzić, panie Wojciechu? Wiadomo – mądrej głowy włos się nie ima. Zaryzykowałbym nawet tezę, że sztuki łysych są lepsze niż teksty owłosionych. Co więc będzie na tej fotografii wysłanej Wojciechowi Tomczykowi? Zgadliście, Państwo – moje czoło. Jako że nie dysponuję fotografią pana Tomczyka zawierającą pełną głowę, a tak się składa, że obaj z panem autorem nie posiadamy włosów na tej części prywatnego ciała, postanowiłem poprawić zdjęcie okładkowe na drodze wizerunkowej słuszności. Okazało się, że moje osobiste czoło pasuje jak ulał w miejsce czoła nieroztropnie przyciętego. Sfotografowałem i wydrukowałem sobie więc to czoło i dokleiłem do swojego egzemplarza Dramatów. Przed lekturą kolejnego utworu pana Wojciecha odginam schowaną za okładką doklejkę i patrzę, jak sobie żyje w zgodzie taka twarz z taką głową. Mniemam, że Pan Wojciech będzie także zadowolony.
Prezent piąty
Dla pana Wawrzyńca Kostrzewskiego, którego wielce lubię, cenię i pozdrawiam, mam właśnie dlatego dwie tabletki od Morfeusza z Matrixa. Czerwoną i niebieską. Obie z napisem TVP. Doradzam połknięcie czerwonej. Niebieska jest na inne sytuacje.
Prezent szósty
Megafon. Tak. Piotrowi Zarembie podaruję megafon. Bo zaiste nie ma obecnie głośniejszego krytyka w foyer od niego. Wybaczam, bo wiem, że zdarza się to wszystkim debiutantom w zawodzie. „Niech mnie zauważą, niech słyszą, co mam znajomym do powiedzenia o teatrze, o pisaniu, o środowisku! Nazywajcie mnie Remigiuszem Mrozem recenzji z prasy prawicowej!” Pan Piotr jest częstym bywalcem warszawskiego Teatru Dramatycznego. Stojąc w kolejce do szatni, byłem dwukrotnie mimowolnym, aczkolwiek cierpliwym słuchaczem jego autoprezentacji, dowcipnych monologów, minirecenzji i streszczeń własnych artykułów. Bardzo za to panu Piotrowi dziękuję, bo zaoszczędziłem sporo czasu na lekturze. Największy występ jednak pan Zaremba dał na sali teatralnej tuż przed rozpoczęciem Hamleta Tadeusza Bradeckiego. Tak się złożyło, że przede mną zajęła miejsce minister Wanda Zwinogrodzka z partnerem. Udaliśmy oczywiście, że się nie znamy, co nawet mogło być prawdą. Niestety, Piotr Zaremba usiadł trzy rzędy z przodu. Kątem oka dojrzał VIP-owski majestat. Poderwał się sprężynowo, obrócił i zaczął wołać, nie bacząc na zapełniającą się widzami salę: „Pani minister, pani mister, proszę do nas! Tutaj, tutaj są wolne miejsca. Przecież ze środka lepiej widać! Pani pierwszy raz? Bo ja już drugi, z własnej woli przyszedłem, świetne przedstawienie, pisałem o nim, jaki aktor, jak grają, czytała pani!?”. Performans Piotra Zaremby potrwał jakąś minutę, po czym zamarł sam z siebie z braku reakcji przedstawicielki ministerstwa. Przedstawienie się zaczęło i wyznam Państwu, że popatrywałem od czasu do czasu na plecy Piotra Zaremby, oglądającego spektakl. Bo były to plecy, które pokazywały siedzącym z tyłu, że ich właściciel patrzy, przejmuje się fabułą, rozumie wszystko. Były to plecy, które wiedzą, że są obserwowane przez kogoś ważnego, od kogo wiele zależy... Jest mi bardzo przykro tutaj i teraz, publicznie rozwiać nadzieje krytyka, ale – panie Piotrze – doszło do wstrząsającej pomyłki, to patrzyłem ja, Drewniak, a nie Wanda Zwinogrodzka. To mój źrenicowy dotyk czuł Pan w tamtej chwili. W ramach rekompensaty obdaruję Pana nowiutkim megafonem z głośniczkiem, pięknie wysmarowany wazeliną, coby nie zardzewiał od nieużywania w wakacje.
Prezent siódmy
Zauważyłem, że obyczaj niekupowania programów teatralnych rozpowszechnił się nawet wśród krytyków. Wszystko mają w smartfonach: obsadę, wywiady, pierwsze gorące recenzje, nawet aplikacje do rozpoznawania utworów wykorzystanych w spektaklu, tak że takie do niedawna rebusowe playlisty z przedstawień Jana Klaty mogą im już skoczyć wiadomo gdzie. Zastanawiając się, jak mógłbym przedłużyć życie tradycyjnie rozumianego wydawnictwa z okazji premiery, wymyśliłem jadalny program teatralny. Ze względu na krótki termin przydatności do spożycia nie zalegałby potem latami w domu czy w piwnicy. Kto ma takie zmagazynowane druki, rozpaczliwie wie, o czym mówię. Dawałoby się go widzom z chwilą wejścia do teatru, razem z lampką wina, wydrukowany byłby na czymś organicznym, przypominającym wigilijny opłatek lub talerzyk z otrębów. Po szybkiej lekturze obsady i reżyserskiego wprowadzenia, a następnie skropieniu winem lub wodą można by go było żuć w antraktach, a nawet podczas kolejnych aktów. Recenzenci łączący zamiłowanie teatralne z kulinarnym byliby wniebowzięci. Może nawet Maciej Nowak wróciłby do zawodu. I to jest prezent dla niego.
24-07-2019