AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/229: Wysokie loty

 

Tak zwana afera „Air Kuchciński”, zakończona dymisją marszałka Sejmu RP, posiada dla krytyka teatralnego trzy nieoczywiste aczkolwiek niezwykle jasne punkty.

1.
Z niekłamaną radością znalazłem na liście nieuprawnionych pasażerów lotów specjalnych Marka Kuchcińskiego nazwisko profesora Krzysztofa Dybciaka, teoretyka literatury, laureata Nagrody Kościelskich, autora wydanych na samym początku lat osiemdziesiątych Gier i katastrof oraz Personalistycznej krytyki literackiej, które po dziś dzień mam u siebie na bibliotecznej półce. Radość moja wynikła z dość oczywistego faktu: profesor Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego był oprócz samego pana marszałka bodaj jedyną z podwożonych osób, której taka podniebna podwózka zwyczajnie się należała. Nie interesują mnie polityczne poglądy profesora Dybciaka, na kogo głosuje i kogo popiera, interesuje mnie, inspiruje, a nawet nieco onieśmiela jego tytuł naukowy.

Otóż od jakiegoś czasu uważam, a postępująca klimatyczna katastrofa tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu, że do lotów samolotem, wszystko jedno jakim: pasażerskim, wojskowym czy rządowym, winni mieć prawo tylko ludzie z wyższym wykształceniem. Pomyślcie państwo, o ile wzrośnie komfort odprawy lotniskowej i elegancja samej podróży! A co najważniejsze: w razie przyjęcia tego dość prostego rozwiązania zmniejszyłby się drastycznie ślad węglowy, jaki po sobie zostawia cywilizacja europejska, a zwłaszcza cywilizacja polska. Istnieją po prostu ludzie, którzy latać nie potrafią, latanie innym uprzykrzają, na latanie zwyczajnie nie zasłużyli. I nie są to tylko politycy. Wiem, że nawet najbardziej proekologiczna lewica zawyje w tym momencie z gniewu i oburzenia wobec skali proponowanego przeze mnie systemowego wykluczenia, nazwijmy je roboczo „Samolot Minus”, ale fakt jest faktem: poza okresem wakacyjnym profesorom, doktorom i magistrom komfortowe loty są bardziej potrzebne niż polskiej klasie pracującej, zwłaszcza w budownictwie i usługach. To profesorowie i inne wyższe stopnie naukowe są naprawdę zmuszeni do ciągłego przemieszczania się między uczelniami, zespołami badawczymi i jak to mówią – od konferencji do konferencji. Brak czasu bywa wrogiem namysłu, bo namysł potrzebuje czasu. A któż potrzebuje więcej czasu na myślenie niż profesor? Powiecie, że w środkach publicznego transportu podróżuje się wolniej, a więc tego czasu jest, musi być więcej. Nieprawda. Do szczególnie głębokiego namysłu dochodzi jedynie w warunkach komfortowych. Dlatego kondycja fizyczna i intelektualna profesora wygłaszającego wykład zaraz po przylocie ekskluzywną rządową podniebną salonką bywa zwykle w o wiele lepszym stanie niż kondycja uczonego podróżującego PKP lub, o zgrozo, Oplem Astra. Nie możemy pozwolić, żeby z tego powodu (bo uczony się wymiął lub upocił) cierpieli studenci i inni bracia w nauce. A nawet sama nauka jako taka. Dlatego inicjatywa Marka Kuchcińskiego, by oprócz kolegów polityków zapraszać na pokład samolotu lecącego w formule HEAD także profesorów zwyczajnych była doprawdy przełomowa i niezwyczajna.

Szkoda, że liberalne media i opozycja sejmowa nie dostrzegły tego drobnego i szlachetnego gestu pana marszałka podczas krytycznego tygodnia walki o jego dymisję. Przynajmniej dla mnie tym jednym zaproszeniem pokładowym Marek Kuchciński odkupił część swoich win. Profesor Dybciak zasłonił swoim dorobkiem nie tylko żonę pana marszałka i jego dzieci, ale przede wszystkim partyjne elity, radnych, posłów i ministrów, którzy z nim lecieli. Gdybym był politykiem PiS, optowałbym dziś, teraz, zaraz, by w nowej ustawie regulującej zasady korzystania z rządowej floty powietrznej zapisać postulat, że wszyscy ważni profesorowie, bez względu na specjalizację naukową, latają z marszałkami i premierami bezpłatnie i z racji tytułu naukowego.

O, jakby ta regulacja podniosła prestiż polskiej nauki! Przecież nawet Angela Merkel nie zabiera na pokład grona profesorów, tylko co najwyżej kilku szanowanych publicystów. My poszlibyśmy dalej, może nawet organizowano by w startującym z Warszawy do Rzeszowa samolocie debaty i seminaria, może tak właśnie inaugurowano by Narodowe Czytanie Polskiej Klasyki: profesor Koziołek, frunący gdzieś nad Polską, czytałby na głos panu premierowi lub prezydentowi sienkiewiczowskie Bez dogmatu.

Wierzę, że mój pomysł chwyci w nadchodzącej kampanii wyborczej. Jeśli nie przyjmie go partia rządząca, to przynajmniej opozycja. Więc chyba można już tworzyć listy społeczne przyszłych podniebnych profesorów... Z naszego środowiska zgłosiłbym profesor Joannę Krakowską, profesora Dariusza Kosińskiego i profesora Jacka Kopcińskiego. A zgłaszam ich także dlatego, że od lat w mojej pamięci tłucze się z zazdrością wspomnienie opowieści profesora Krzysztofa Pleśniarowicza z czasów jego praktyki recenzenckiej w „Gazecie Krakowskiej” lub „Dzienniku Polskim” w połowie lat siedemdziesiątych. Otóż, młody krytyk teatralny lokalnej gazety miał wówczas do dyspozycji redakcyjny samochód i szofera, który czekał na niego po premierze, a nawet i po bankiecie, by odwieźć bezpieczne do domu nad ranem, bo tekst miał być na południe. Kto wie zresztą, czy krytyk grany przez Jerzego Stuhra w Aktorach prowincjonalnych Agnieszki Holand właśnie takim transportowym udogodnieniem również nie dysponował... Sprawdzę przy najbliższej okazji. W każdym razie komfort pracy krytyka, o jakim mówił Pleśniarowicz, už se nevrátí, ale czemu nie przebić go spektakularnie, nie dopomóc polskiej teatrologii, zwłaszcza tej, która nie ignoruje nowych spektakli, w podróżach na premiery do Wałbrzycha, Szczecina, Białegostoku, Zielonej Góry, Gorzowa Wielkopolskiego i Koszalina? Wszędzie sakramencko daleko, nawet z Warszawy. Podejrzewam, że w najbliższych miesiącach premier czy pani marszałek Elżbieta Witek, która niestety zastąpiła nieodżałowanego Marka Kuchcińskiego, będą ze względu na kampanię wyborczą mieli jakieś sprawy do załatwienia na tak zwanych polskich obrzeżach. Profesorskie, a nie poselskie czy rodzinne doładowanie samolotu nie naruszy powagi misji, a wręcz przeciwnie – prestiż lotu wzrośnie radykalnie. Nawet opozycji trudno będzie krytykować ten komunikacyjny samarytanizm. Rzecz jasna lot państwową maszyną na krajowe lotnisko trwa zbyt krótko, by w jego trakcie napisać jakiś tekst o teatrze lub fragment rozdziału do książki (i to jest akurat ta niedobra wiadomość dla profesora Kosińskiego), ale wierzę, że utytułowani teatrolodzy potrafiliby bawić rozmową przywódców narodu i delikatnie lobbować na rzecz polskich scen. A tego bardzo, ale to bardzo w ostatnim czasie potrzebujemy. Skoro Krzysztof Dybciak przetarł podniebne szlaki, niech inni profesorowie, w tym teatrolodzy, pofruną jego śladem. Nawet jeśli jest to ślad węglowy.       

2.
Krytykuje się loty marszałka Kuchcińskiego en masse, wkładając wszystkie do jednego wora, że latał do domu, na dożynki i odpusty, na poświęcenia i prymicje, zapominając wszak, że pośród tych wszystkich nieważnych, niepotrzebnych ekskluzywnych podróży była przynajmniej jedna ważna i sensowna. Taka, która wszystko zmienia. A przynajmniej zmieniła moje postrzeganie tych wyjazdów służbowych i konsultacji społecznych pana marszałka. Otóż, na początku lutego Marek Kuchciński zaszczycił swoją obecnością najbardziej zasłużony festiwal teatru amatorskiego w Polsce, czyli Biesiadę Teatralną w Horyńcu Zdroju. Tak się składa, że od prawie dekady juroruję na tym festiwalu i omawiam z twórcami konkursowe spektakle. Pan Marszałek nie przyszedł niestety na poranne omówienia, czego bardzo żałuję, bo przepadła mi okazja zaimponowania trzeciej osobie w państwie, tylko skierował się od razu na plenerowy spektakl ukraińskiego Teatru Woskresinnia, czyli na – jak mi opowiadano – grany bez słów, bo samymi obrazami i muzyką, w Parku Zdrojowym Wiśniowy sad. Jako że strasznie tego wieczoru kaszlałem, zostałem z gorączką w hotelu i nie było okazji zobaczyć Marka Kuchcińskiego na własne oczy. Ale był. Najprawdopodobniej był. Oczywiście koło Horyńca nie ma wedle mojej wiedzy żadnego cywilnego lotniska, pan marszałek musiał lądować w Rzeszowie lub Przemyślu, a resztę drogi przebyć autem w towarzystwie SOP-u. A jednak gdybym wiedział wcześniej o tej wizycie, udałoby mi się rozwiązać odwieczny dylemat, jak w miarę szybko dojechać do Horyńca z Krakowa albo nie daj Bóg z Warszawy. Pociąg jest tylko do Jarosławia, a potem albo efemeryczne busiki, albo jedna nocna kolejka do uzdrowiska. Jak się nie ma swojego samochodu, nie mówiąc już o samolocie, trzeba prosić organizatorów lub uczestników o grzecznościową podwózkę.

Imaginuję sobie teraz, że w lutym tego roku wpadam na pomysł skorzystania z Kuchciński Air. Przedstawiam sprawę w Kancelarii Sejmu i rządowa limuzyna zgarnia mnie z Wiejskiej albo spod Imki. Na pokładzie mówię dzień dobry profesorowi Krzysztofowi Dybciakowi, ściskam dłoń pana marszałka, przedstawiam się jako ekspert od teatrów młodzieżowych i grup senioralnych i wziut!... lecę w kwadrans do Przemyśla, a potem mógłbym nawet iść pieszo do Horyńca przez lasy i śniegi dumny, wzruszony i wyróżniony. Cóż, pluję sobie w brodę, że na to rozwiązanie wówczas nie wpadłem... A teraz chwalę odwołanego marszałka wbrew oburzonej opinii publicznej również za to, że pośród licznych obowiązków i służbowych podróży znalazł czas na obejrzenie spektaklu, który do Horyńca przyjechał z bliskiej zagranicy, a oparto go o sztukę Antoniego Czechowa, której zapewne pan marszałek nigdy – aż do tej pory – nie czytał ani nie widział na deskach scenicznych. Pomyślcie, ilu premierów, prezydentów i marszałków w ogóle chodzi do teatru? A zwłaszcza na Czechowa, na off, na plener? Marek Kuchciński stał podobno milczący jak zwykle na zimnie i po ciemku w horynieckim Parku Zdrojowym, hen daleko od stolicy, bo przy granicy ukraińskiej, i działo się to podczas festiwalu, o którego istnieniu nie wiedzą ani Witek Mrozek, ani Maciej Stroiński, ani nawet pani Temida Stankiewicz-Podhorecka. Stare powiedzenie festiwalowe głosi, że Horyniec łączy ludzi na całe życie, toteż choć nie spotkaliśmy się osobiście i mamy naprawdę zupełnie różne poglądy polityczne, łączę się teraz z Markiem Kuchcińskim w biedzie, wstydzie i odtrąceniu. Wierzę, że kiedyś na Sądzie Ostatecznym, kiedy były już marszałek będzie oceniany za swoją polityczną aktywność, św. Piotr zagrzmi: „A gdzieżeś ty, Marku, tak drogo i dużo latał?”, to w błysku genialnej intuicji palnie on bez namysłu: „Raz na teatra poleciałem...” – „Na teatra powiadasz? – rozjaśni się twarz apostoła. – A to wybaczam, wybaczam... Będzie ci to policzone”.

3.
Aktywność podniebna marszałka Sejmu może się niektórym maniakom filmowym kojarzyć z rozkoszą latania, jaką odczuwali bohaterowie filmu Kondratiuka Wniebowzięci. Jak wiadomo, Maklakiewicz i Himilsbach wydali całą wygraną na loterii sumę na krajowe loty, hotele i bombonierki dla stewardes. Kiedy kompletnie spłukani leżą w finałowej scenie gdzieś w Polsce na trawie obok lotniska, patrząc tęsknie na startujące samoloty, jeden z nich mówi: „Ech, polatałby sobie człowiek jeszcze, polatał...”. No właśnie, cały pan marszałek jest w tej kultowej kwestii. Powyższe filmoznawcze powiązanie prawdziwego polityka z postaciami fikcyjnymi wydaje się oczywiście cenne i błyskotliwe, ale jednak dla nas, teatrologów, Marek Kuchciński w asocjacyjnych grach przybiera prawie od razu postać szekspirowskiego Ariela z Burzy. I tylko jego. Lotnego, wielopostaciowego ducha, gotowego migiem wykonać rozkazy swego pana, czarodzieja. Prującego przestworza to tu, to tam...
 
„Lecę, bo mój Pan gniewać się zaczyna” – mówi Ariel słowami tłumaczenia Stanisława Barańczaka. W innym miejscu odzywa się buńczucznie: „Wypiję całe powietrze dzielące mnie od nich!”.

A tak dokonuje autoprezentacji: „Jestem gotów / Do wszelkich usług: czy mi każesz fruwać / Pływać, nurkować w ogień czy ujeżdżać / Stada kudłatych chmur – każde zadanie / Wypełni Ariel(...)”.

Ariel jest hybrydą Hermesa, posłańca bogów, i prywatnego odrzutowca. Bywa elżbietańskim dronem i nadświadomym androidem z Westworld. Prędkość, wierność, sprawność i posłuszeństwo to jego trzy, przepraszam cztery główne cechy, przy czym tylko ta ostatnia ma w sobie pewien tryb warunkowy. Ileż razy tak właśnie definiowaliśmy sposób prowadzenia sejmowych obrad przez marszałka Kuchcińskiego? No właśnie. Choć przyznać muszę, że w przeciwieństwie do Ariela prawdziwy Marek Kuchciński nigdy nawet nie napomknął o buncie. Czar sznurowanych ust nadal działa.

„PROSPERO
Zjaw się Arielu, tak szybko, jak myśl
ARIEL
Jestem Twej myśli nieodłącznym echem. Rozkazuj! (...) Lecę panie!”

Prawda, że i ten fragment dialogu pasuje jak ulał do pana marszałka i jego mocodawcy? O tym, kim byłby nasz Prospero, nie muszę chyba wspominać, bo jednak stosujemy subtelniejsze środki artystyczne niż Patryk Vega.

Wydaje mi się, że o marszałkowych lotach na trasie Warszawa-Rzeszów traktuje także kolejna kwestia szekspirowskiego ducha: „Błyskawice / Jowisza nie są tak nagłe jak mój ruch, za którym / Nie nadążało oko”.

Gdyby któryś z polskich reżyserów zdecydował się w nieodległej przyszłości na realizację politycznego, doraźnego Szekspira, skojarzenie Kuchciński-Ariel oddaję za darmo. Zwłaszcza że był już taki samolotowy pomocnik Prospera. Zagrała go Magda Cielecka w Burzy Krzysztofa Warlikowskiego w TR Warszawa. Pamiętam sceny, w których wykonywała przedstartową choreografię stewardes, wskazywała wyjścia bezpieczeństwa, wtajemniczała pasażerów samolotu króla Neapolu w śmierć i katastrofę. Pamiętam ciało aktorki układane na samolotowych fotelach w najdziwniejszych trupich, powypadkowych pozach. I potem ten Ariel-Śmierć poruszał się, zmieniał pozycję nóg, rąk, mówił słowa bez związku, niewidzialny dla innych bohaterów. Nie wierzę jednak, że ktokolwiek z realizatorów obsadziłby w roli Ariela-Kuchcińskiego ponownie jakąś zjawiskową aktorkę. Ruch obsadowy będzie w drugą stronę. W zeszłosezonowej Burzy Pawła Miśkiewicza z warszawskiego Teatru Narodowego parę Ariel-Prospero zagrali wielcy weterani scen polskich Mariusz Benoit i Jerzy Radziwiłowicz. Obaj postarzali, zmęczeni i wypaleni jakby aktorzy-widma, aktorzy-pomniki, wyciągnięci z teatralnej rekwizytorni. Ich dialogi zapętlono w alzheimerowskich powtórkach. Ariel ciągle prosi o wolność, Prospero przypomina mu jego smutny los za czasów Sykoraks, domaga się wdzięczności, zleca te same zadania. I tak w kółko. Prospero się powtarza, Ariel oddaje kwestie jak echo. Na dodatek stary, przyciężki Ariel Mariusza Benoit mówi także teksty Kalibana. Pretensje ducha rymują się z gniewem potwora:

„ARIEL
Przypomnij sobie pewną obietnicę
Której dotychczas nie spełniłeś

PROSPERO
Cóż to
Co to za fochy? Czego chcesz?

ARIEL
Wolności

PROSPERO
Już przed terminem? Nic z tego?
 
ARIEL
Pamiętaj, że ci służyłem najpilniej, jak mogłem
Że nie kłamałem, że strzegłem się błędów
Że bez szemrania słuchałem.
Przyrzekłeś skrócić czas służby o rok.”

Gdyby polski teatr nadal był teatrem aluzji, publiczność premiery naszej hipotetycznej Burzy czytanej przez partyjny klucz personalny słyszałaby w tej kwestii Ariela lament odwołanego w zeszłym tygodniu marszałka. Zapis kluczowej rozmowy na Nowogrodzkiej. I jakby to współgrało ze słynnymi życzeniami marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego, który – jak donosi prasa – gratulował koledze z Sejmu odwagi dymisji, pocieszając go, że wie, co Kuchciński będzie robił za rok! Za rok będzie już emerytem, a za Platformy musiałby czekać jeszcze dwa lata – wyjaśniał swój nieco sarkastyczny bon mot marszałek Karczewski. Kuchciński na te słowa podobno tylko smutno się uśmiechnął. Tak, byłby to Ariel, który zna na wylot taką podstępną retorykę.

Kto z polskich aktorów mógłby zagrać Ariela-Kuchcińskiego? Ja widziałbym w tej roli pana Jacka Romanowskiego z Narodowego Starego Teatru lub pana Artura Steranko z Olsztyna. Nie tylko ze względu na śladowe fizyczne podobieństwo. Myślę raczej o ich rolach z ostatnich lat, które w dość niewytłumaczalny sposób rymują mi się z awiacyjną tragedią Kuchcińskiego. Chodzi o rolę Romanowskiego z Murzynów we Florencji Iwony Kempy i o film Cztery noce z Anną, w którym zagrał Steranko. Tamte postacie byłyby zdumiewającym lustrem dla naszego Ariela – marszałka milczenia, tęsknoty i resentymentu.

Czytając Burzę w kontekście afery „Kuchciński Air”, znajdujemy w końcu bardzo frapujący fragment. Otóż w sporze pijanego Kalibana z Trynkulem i Stefano niewidzialny Ariel skłóca spiskowców trzykrotnym wypowiedzeniem słowa „kłamiesz”. Ha! Jakiej dwuznaczności nabiera ta kwestia, jeśli Arielem jest aktor ucharakteryzowany na marszałka, oskarżanego przecież o mijanie się z prawdą przy próbach wyjaśnienia tajemnicy jego lotów! Jak dwuznacznie by to zabrzmiało! Ileż dopowiadało szczegółów w zwykle niejasnej biografii i konstytucji psychicznej Ariela. Cóż zrobiłby z tą kwestią wytrawny aktor! Przez polską widownię przeszedłby wtedy dreszcz rozpoznania.

Mam nadzieję, że aktor wcielający się w postać marszałka Kuchcińskiego-Ariela w Szekspirowskiej Burzy nada tej postaci także rys tragiczny. Wolność od urzędu, wolność od lotów i misji nie jest wcale wolnością, o jakiej marzył Ariel. Szekspirowski Ariel chciałby pewnie robić to samo co dotąd, ale już bez niczyich poleceń, z własnej nieprzymuszonej woli. Tymczasem z Arielem-Kuchcińskim tak się nie da. Wolność Kuchcińskiego będzie upadkiem Ikara. Nie ma misji, nie ma skrzydeł. Opadły czarodziejskie stroje. I to z Ariela nie z Prospera. „Statek do Rzeszowa odpłynie i pustkowie będzie mu domem”... Niech wielki polski aktor zagra scenę uwolnienia Ariela tak, żebyśmy wszyscy na sali płakali, kiedy opuszczający wyspę Prospero mówi: „Brawo Arielu. Brak mi będzie ciebie, ale ci wrócę wolność”. Albo w innym, już naprawdę finałowym adresie do ducha: „Mój Arielu, to już ostatnie zadanie, Arielu. A potem – bądź wśród żywiołów wolny i szczęśliwy!”.

Zaiste nie ma za wielu takich lotnych, to znaczy tak lotnych bohaterów w światowej klasyce teatralnej. Piotrusia Pana nie liczę. Kuchciński-Ariel zrewolucjonizowałaby polityczne czytanie Burzy. Przynajmniej w Polsce.

Nie wiem, jak wam, ale mnie i polskiemu teatrowi będzie brakować pana marszałka.

„Żegnaj Arielu!”

14-08-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone