AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/232: Dopowiedzialność. Michał Gieleta is back

fot. Katarzyna Chmura  

W „Magazynie Świątecznym” „Gazety Wyborczej” z 14 września spory wywiad Stanisława Skarżyńskiego z Michałem Gieletą przed premierą Projektu Laramie Moisésa Kaufmanna w Dramatycznym u Słobodzianka.

Wywiady z artystami trzeba czytać dokładnie. Bo oprócz tego, co ludzie mówią, istotnym może okazać się także i to, czego nie chcą powiedzieć. Sposób, w jaki przedstawiają zdarzenia z niedalekiej, dopiero co minionej, ale jeszcze uchwytnej przeszłości, może dać czytelnikowi więcej do myślenia, niż sam artysta chciałby dać.

Od jakiegoś czasu znani i cenieni polscy reżyserzy decydują się na kluczowe rozmowy wyłącznie z dziennikarzami spoza branży. Krytyk nie jest w niej pożądanym partnerem. Bo może za dużo wie, mógłby zadać niewygodne pytanie, zaprotestować przeciwko takiej, a nie innej interpretacji rzeczywistości i spraw teatralnych. Tymczasem cywil nie bawi się w takie niuanse, zna tylko jedną twarz reżysera, przyjmuje każdą jego wypowiedź serio i bez zdziwienia, nie łapie za słowa, słucha, próbuje zrozumieć kluczową intencję artysty. Ma do tego prawo, bo nie jest w tej rozmowie partnerem, tylko pomocnikiem, uchem do wynajęcia. W takich okolicznościach niezagrożony niczym i przez nikogo reżyser wydaje się być w swoim żywiole, kontroluje narrację, bryluje towarzysko, sam przed sobą pawi ogon rozpościera. Opublikowana później rozmowa bywa w lekturze oczywiście świetna, czytelnicy mają wypieki na twarzach i tylko tak zwana branża czuje zakłopotanie – tu się prześlizgnął, tu zmanipulował, tam go nie dociśnięto... Królem takich rozmów istotnych z cywilami o teatrze i życiu jest w Polsce Jan Klata. Nie, nie Krystian Lupa, bo mistrz traktuje tak samo wszystkich rozmówców niezależnie od ich intelektualnego kalibru, dialogując z samym sobą na niebotycznym poziomie refleksji. Pytanie dziennikarza traktuje przecież tylko jak pretekst do uruchomiania wewnętrznego strumienia rozważań.

To naprawdę Jan Klata jako pierwszy świadomie wybierał takich rozmówców, przy których bezpiecznie mógłby przedstawić swoją wizję rzeczywistości, zinterpretować siebie i to, co mu się zdarza w teatrze.

Michał Gieleta korzysta więc z przetartych przez innych szlaków. A że rozmowa w „Wyborczej” ma charakter promocyjny, krąży wokół tematu nowego spektaklu, osadza premierę w polskiej rzeczywistości, reżyser wyczuwa swoją szansę na subtelne przewartościowanie tego lub owego. Ale najpierw wracający do Polski Gieleta fascynująco opowiada o amerykańskiej homofobii i sztukach, które zmieniały świadomość zachodniego widza. Jest w tej rozmowie miejsce na aluzje dotyczące biseksualizmu artysty i jasną deklarację polityczno-światopoglądową: „Mimo że Polska szczególnie w ostatnim okresie stała mi się kulturowo i tożsamościowo obca, bardzo chciałem coś zrobić, by publicznie powiedzieć «stop»”. Wszystko w wywiadzie Stanisława Skarżyńskiego biegnie sprawnie, gładko i dość mądrze aż do momentu, w którym Michał Gieleta rzuca jakby mimochodem: „Parę lat temu osobiście spotkałem się ze skalą hejtu w Polsce”. I wtedy odkładamy gazetę, przestajemy czytać. Bo Stanisław Skarżyński nie przerwał reżyserowi, nie dopytał: „Kochany panie Michale, a co właściwie pana spotkało, co to był za hejt? Proszę opowiedzieć dokładniej...”.

Stanisław Skarżyński może nie pamięta, może już zapomniał, ale my w Kołonotatniku pamiętamy.

Doprecyzujmy najpierw, o co może chodzić Michałowi Gielecie. Któż go i za co tak okrutnie prześladował „parę lat temu”? Czy „ponad dwa lata” podpada pod określenie „parę lat temu”? Najwyraźniej tak. Przed 2 maja 2017 roku polsko-angielski artysta teatru był w kraju osobą doskonale anonimową. Jeśli Gieleta padł ofiarą jakiegokolwiek hejtu, to właśnie po 2 maja 2017 roku. Tego bowiem dnia ten nierecenzowany w magazynach branżowych reżyser-emigrant, ponoć robiący wielką europejską karierę, pracujący na prestiżowych scenach nagle, niespodziewanie, ku zaskoczeniu środowiska wygrywa w parze z byłym krytykiem i dziennikarzem Markiem Mikosem ministerialny konkurs mający wyłonić nową dyrekcję Narodowego Starego Teatru. Jan Klata jest zaskoczony, Jan Klata traci stanowisko, Jan Klata mówi, że nie to mu obiecywano, prasa i media społecznościowe biją na alarm. Dobrze funkcjonujący teatr staje przed pytaniem o swoją przyszłość, co zrobią z nim dyrektorzy bez doświadczenia dyrektorskiego? Czy można wykonać taki ruch wobec zasłużonej sceny? Szybko pojawiają się wątpliwości co do uczciwości konkursu, doszukujemy się tajnego planu ministerstwa, polegającego na spacyfikowaniu niepokornego zespołu i odzyskaniu dla tak zwanych wartości konserwatywnych narodowego, ale bardzo progresywnego teatru. Gieleta udziela wtedy kilku wielkopańskich wywiadów, krytykuje polski teatr, który nie przyjął go z otwartymi rękoma, później bardzo szybko skłóca się z Markiem Mikosem, niepowołany ostatecznie na stanowisko dyrektora artystycznego wyjeżdża z Polski ku zdziwieniu ministerstwa, prawdopodobnie sam nie rozumiejąc do końca, że był tylko marionetką w cudzych rękach, że wykorzystano go w grze politycznej i kulturowej. A manipulowała nim, posłużyła się jego nazwiskiem ta sama władza, wspierająca dziś lub tylko tolerująca akty przemocy wobec mniejszości seksualnych, w obronie których właśnie staje swoim polskim spektaklem Michał Gieleta. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że angielski dżentelmen właśnie walczy z tym, co wcześniej de facto wspierał. Przecież jakie poglądy i metody ma partia sprawująca władzę w Polsce, było wiadomo nie tylko w 2017 roku, ale i dwa lata wcześniej. Zawsze było wiadomo. Nie wiem, w jakiej europejskiej bańce trzeba było żyć, by tego nie widzieć i nie wiedzieć. Może w takiej, jak ta amerykańskiej modelki, która zapytana w czerwcu tego roku przez dziennikarza BBC, co sądzi na temat brexitu, odpowiedziała, że nie wie, o co chodzi, jest w Londynie dopiero od trzech lat. O sytuacji w Polsce Kaczyńskiego, o manipulacjach Prawa i Sprawiedliwości z Konstytucją, propagandzie wylewającej się z rządowych mediów, cenzorskich zapędach ministra kultury pisała nie tylko krajowa, ale i światowa prasa, a mimo to europejski, liberalny reżyser nie zawahał się grać z tą partią w jednej drużynie. Bo właśnie taką współpracą, kolaboracją, było skorzystanie z lukratywnej oferty przejęcia najważniejszej sceny w kraju.

Kandydaci z kapelusza, kandydaci do prestiżowych stanowisk, którzy pojawiają się nie wiadomo skąd, popierani przez ministerstwo o zszarganej opinii, nigdy nie wzbudzą, bo wzbudzić nie mogą, zaufania środowiska. Na niektóre uzurpacje trzeba po prostu mieć papiery. Znaleźć się na poziomie poza dyskusją. Co innego pisano by, gdyby o Stary walczył podkuszony przez nie wiadomo co Paweł Pawlikowski albo Łotysz Alvis Hermanie, a co innego zostało opublikowane, gdy narodowa scena zamarzyła się Michałowi Gielecie. Gogol powiedziałby: „Nie wedle rangi bierzesz, kochaniutki, nie wedle rangi...”.

I właśnie za to spotkała Michała Gieletę zasłużona krytyka. W mediach społecznościowych pojawiały się naprawdę agresywne komentarze, deprecjonowano en mass dorobek reżysera. Być może nawet ktoś niewtajemniczony mógłby uznać to za hejt w czystej postaci. Tylko że w tym przypadku zachodzi jednak pewna ważna okoliczność, o której zraniony artysta w wywiadzie dla „Wyborczej” nie wspomina. Gielety nie zaatakowano dlatego, że jest gejem czy osobą biseksualną, nie śmiano się z jego poglądów, koloru skóry czy powierzchowności. Nawet nie znęcano się nad jego przedstawieniami, bo po prawdzie nikt ich nie widział, a trudno na poważnie zdyskredydotwać artystę na podstawie zdjęć popremierowych i trailerów znalezionych w necie. W przypadku Michała Gielty krytyce poddano tryb, w jakim objawił się polskiemu teatrowi, rolę zbawcy, którą przyjął, i pomysły, jakie miał na prowadzenie narodowej sceny. A przede wszystkim dziwiono się, czemu poszedł na współpracę z walczącym z liberalnymi środowiskami rządem? Tak, to ten czynnik był najważniejszy. Postawy i decyzji Michała Gielety z okolic 2 maja 2017 roku zwyczajnie nie da się dziś obronić, tak jak nie dało się obronić wtedy, na gorąco.

Czy to był hejt? Czy Michał Gieleta, gdyby był w stanie obiektywnie zanalizować sytuację, w jakiej się znalazł dwa lata temu, ma prawo w ogóle tak mówić o tym, co go spotkało? Nie sądzę. Odrzucenie niejedno ma imię. Odrzuca się ludzi z powodu nieracjonalnych uprzedzeń i to jest naganne, ale i odrzuca w poczuciu bycia przez tego kogoś oszukiwanym. Wykluczonym staje się dla społeczeństwa nie tylko ktoś słabszy i inny, wykluczamy także ludzi uznanych za złych i nieuczciwych. Głosy oburzenia w mediach nie były klasycznym hejtem Gielety, tylko próbą obrony przed dyktatem władzy, przed podstawianiem kandydata, bezceremonialnym majstrowaniem ministerstwa przy dobrze funkcjonujących teatrach. I protestem przeciwko aktowi kolaboracji. Artysta, dżentelmen, człowiek prawy, propozycji udziału w szemranym interesie zwyczajnie nie przyjmuje, w każdym razie nie powinien przyjmować. Gieleta wziął udział w intrydze i dlatego ludzie się wściekli. Skutkiem ministerialnego manewru z Gieletą był jeden stracony sezon w Narodowym Starym Teatrze, podział w zespole, odejście młodych aktorów... I ciągle istnieje ryzyko, że ministerstwo poważy się na podobną akcję jeszcze raz w tym samym miejscu. Gieleta ma to także na swoim sumieniu niezależnie od intencji, jakie nim kierowały. I wolałbym, żeby o tym nie zapominał. Nie zacierał znaczenia tego, co się stało.

Hejt stał się dziś słowem-kluczem do rzeczywistości. Straszliwą bronią w rękach anonimowych nienawistników, ale i sposobem na wytłumaczenie wszystkiego, co nas spotkało. I właśnie tak próbuje się bronić Michał Gieleta. Ja byłem dobry, uczciwy, pełen zapału, chciałem jak najlepiej, ale wy, środowisko, Polacy, hejterzy, zniszczyliście mnie.

Bardzo to niebezpieczny precedens reinterpretacji faktów. Posłużmy się atomową analogią. Czy gdyby wciąż żyli aktorzy jawnie popierający wprowadzenie stanu wojennego: Stanisław Mikulski i Janusz Kłosiński, wyklaskiwani przez widzów przy każdym wejściu na scenę i próbie wypowiedzenia swojej kwestii, też mówiliby dziś z bólem i goryczą, że na wiosnę 1982 roku spotkali się z nieprawdopodobnym hejtem, bo nie mogli wykonywać swego zawodu? Jak zabrzmiałby ich słowa wsparcia i empatii wobec wszystkich, którzy są obecnie niesprawielidiwe atakowani? No właśnie – nie na miejscu i nieszczerze. Mówilibyśmy o pomylonych porządkach moralnych – co innego dopuszczalna empatia wobec współwinnego i przykładnie ukaranego, a co innego empatia współwinnego i przykładnie ukaranego wobec naprawdę niewinnie skrzywdzonych. Nie chciałbym być młodym homoseksualnym teatromanem z Białegostoku bitym i wyśmiewanym na forach przez rówieśników z powodu inności, który nagle słyszy od Michała Gielety: „Przeszedłem przez to samo, chłopie, w Starym Teatrze”. No niekoniecznie jest to akurat takie samo doświadczenie. Dlatego wolałbym, żeby Michał Gieleta nie napomykał mimochodem o swoim osobistym cierpieniu (w kontekście Starego Teatru oczywiście), kiedy zajmuje się wykluczanymi i prześladowanymi. Bo takie gadanie zrównuje niewinność i winę, choćby tylko nazwaną błędem. Nie ma zgody na takie interpretacje. Owszem, ze wszystkich dramatis personae sprawy Starego Gieleta wyszedł najgorzej i dostał naprawdę poważną życiową lekcję, ale to jeszcze nie czyni z niego uciśnionego niewiniątka. Za gesty wykonane przeciwko grupie, środowisku czy całemu społeczeństwu, zwłaszcza kiedy istnieje podejrzenie, że zostały one wykonane nie z naiwności, a wyrachowania, płaci się, jeśli nie trwałą infamią, to przynajmniej nieustanną konfrontacją z dobrą pamięcią niektórych ludzi. 

Cieszę się, że teraz Michał Gieleta jest po właściwej stronie, że więcej z tego, co się w Polsce dzieje, rozumie. Wreszcie właściwie wchodzi w nasz obieg teatralny – z pomocą krajowych premier, warszawskiej i krakowskiej, a nie dzięki szeptanej propagandzie czy niesiony na plecach ministra. Powinniśmy oglądać jego spektakle bez uprzedzeń, bo Gieleta może obronić się jako artysta wyłącznie swoją pracą i przedstawieniami, a nie płaczem, jak to go w Polsce skrzywdzono. Przeinaczanie prawdy o tym, czego doświadczył w 2017 roku, nie służy mu jednak jako osobie publicznej. Jest tylko próbą zaklinania rzeczywistości, poprawianiem przeszłości w nadziei, że nikt nie pamięta, jak było.

18-09-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone