AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/237: Errare

Burza, reż. Grzegorz Jarzyna
fot. Tomasz Schaefer  

1.
Grzegorz Jarzyna nie firmował dotąd swoim nazwiskiem szkolnych dyplomów. Po premierze jego Burzy w krakowskiej AST już chyba wiem dlaczego.

Paradoksalnie jednak błyskotliwa kariera lidera TR Warszawa rozpoczęła się właśnie w szkole teatralnej od studenckich premier Małych Lunatyków i Penthesilei. Będąc asystentem Krystiana Lupy podczas jego wielomiesięcznej pracy nad Lunatykami Brocha, Jarzyna tak zachwycił się tym scenariuszem, że wyprosił u mistrza tekst i zrealizował w 1995 roku w Hali Sokoła ze studentami PWST własną, skróconą, inaczej opowiedzianą wersję dzieła. Grali w nim na pewno Magda Cielecka, Maja Ostaszewska, Adam Nawojczyk. Pokazy odbyły się jeszcze przed premierą Lupy, Jarzyna nazywał je później romantycznym preludium do Brocha ze Starego Teatru. To była próba przełożenia języka Lupy na wrażliwość kolejnej generacji, urocze naśladowanie i naiwne ściganie się ucznia z wizją i warsztatem pedagoga. A może także efekt powszechnej wówczas lupizacji polskiego młodego teatru. Przecież spektakle w manierze Lupy robili i Warlikowski, i Fiedor, i Miśkiewicz; Jarzyna też. Penthesileę podpowiedział Jarzynie z kolei Henryk Baranowski, który wyreżyserował ją w ramach polsko-niemieckiej koprodukcji i pokazywał w Berlinie i Krakowie. Jarzyna potraktował swoją wersję tym razem jako epilog do spektaklu Baranowskiego, przygotował go dokładnie rok później, przejmując kilku jego aktorów do obsady.

Te dwa spektakle Jarzyny z przeszłości były dowodem na to, że młody reżyser potrafił z błogosławieństwem uczelni zaryzykować eksperyment artystyczny i produkcyjny, uczył się dużych przestrzeni, szukał w młodych aktorach swojego rytmu i nowego tonu. Razem z Jarzyną zaczyna się w Polsce nowy, młody teatr, dochodzi do głosu konkretne pokolenie. Jarzyna chlubi się słusznie tym, że przed laty zaczął coś frapującego i świeżego. Nawet dziś, kiedy reżyser przekroczył pięćdziesiątkę, kojarzony jest z teatralną młodością, z młodością aktorów, z nowoczesnym i młodzieżowym sznytem własnych przedstawień. Taki to z niego idealny „przyjaciel młodzieży”, wuj na transparencie. Nie przypadkiem swego czasu każdy światły prowincjonalny dyrektor chciał mieć swojego Grzegorza Jarzynę, wylansować oryginalnego debiutanta. I też nie przypadkiem, kiedy w twórczości danego artysty pojawi się widoczny zastój lub pełzający kryzys (a o tę przypadłość od paru lat Grzegorza Jarzynę podejrzewamy), zwraca się on ku źródłu, które zadecydowało o jego sile i potędze. Grzegorz Jarzyna wizualnie młodnieje i ku młodości się wyrywa. A gdzie ta młodość dziś jest w teatrze, gdzie bije jej źródełko, gdzie się można jej nawdychać? Przecież nie na castingach. Młodość gotowa i otwarta, młodość do artystycznego wykorzystania, młodość wampirycznie podatna gnieździ się na akademiach teatralnych.

Dlatego pomysł ściągnięcia Jarzyny na powrót do Krakowa wydawał się świetny. Tradycją krakowskiej szkoły teatralnej były zawsze dyplomy przygotowywane przez pierwszoligowych reżyserów, jak Lupa, Jarocki, Grabowski a później Kleczewska, Miśkiewicz, Augustynowicz… A teraz jeszcze doszła Strzępka. 

Nie mam więc pretensji do władz AST, że Jarzynę wymyśliły. Jarzyna to ciągle jest marka w polskim teatrze, na dodatek od dawna nie robi w Polsce nic poza swoim teatrem. A w ogóle to daje premiery od wielkiego dzwonu. Skoro była wstępna zgoda od reżysera, należało kuć żelazo póki gorące. Udany spektakl mógł być wydarzeniem artystycznym, dać szkole taki medialny rozpęd jak niedawny Dług Klaty w Teatrze Nowym Proxima. Myślę, że studenci też się cieszyli i sporo sobie po tej pracy obiecywali. Można było zakładać, że przedstawienie obejrzy całe środowisko recenzenckie, że będzie potem zapraszane na festiwale. Reżyser, który jest jednocześnie dyrektorem teatru, może najlepszym studentom zaproponować etat albo przynajmniej pamiętać o nich przy kolejnych produkcjach.

Oczekiwania i nadzieje to jedno, rzeczywistość to drugie. Problem z Burzą w AST nie jest problemem nieudanego przedstawienia. Zdarzają się takie najlepszym reżyserom, najlepszym teatrom, oglądamy spektakularne klapy nawet w szkołach teatralnych. Burza Jarzyny generuje niestety kłopot etyczny. I to na kilku poziomach. Zajmijmy się nimi po kolei.

Celem dyplomu ma być podsumowanie pracy młodego aktora w szkole, to egzamin dojrzałości artystycznej, lekcja odpowiedzialności za spektakl, za pracę w grupie. Jednocześnie dyplom jest oknem wystawowym uczelni, sklepikiem z osobowościami, wskazaniem liderów w grupie, która żyła i próbowała ze sobą przez cztery lata. Z punktu widzenia studentów niekoniecznie dyplom powinien być arcydziełem. Raczej musi oferować im szansę na zaprezentowanie własnej wszechstronności, na popis, na walkę o twarz i nazwisko. Idealny dyplom to taki, po którego obejrzeniu dyrektorzy scen polskich mówią: „Biorę tego i tego” – „A ja tamtą i jeszcze może tą”, recenzenci piszą o objawieniach aktorskich, dojrzale zagranych rolach i nadziejach na przyszłość związanych z konkretnymi osobowościami. Pamiętam zdumiewające narzekania wrocławskich lalkarzy z obsady spektaklu Český díplom wyreżyserowanego przez Piotra Ratajczaka. Reżyserowi udał się dyplom dekady, spektakl jeździ do dziś po polskich i europejskich festiwalach, trafił do repertuaru teatru Kochanowskiego w Opolu. Wielki sukces młodego zespołu i indywidualnie bodaj dziesiątki aktorów. A tymczasem młodzi mówią publicznie, że nic im to zawodowo nie dało, że dyrektorzy chwalą całą grupę i nie potrafią nikogo wybrać na etat. Czyli największa, przynajmniej w teorii, zaleta spektaklu – wyrównany aktorski poziom, zespołowość gry, aktorzy działający jak jeden organizm na scenie – nie zawsze pracuje na osobistą satysfakcję pojedynczego artysty.

Dyplomy, w których wizja zbiorowości wygrywa z indywidualnością, są wbrew idei dyplomu. Tak samo jak spektakle szkolne, w których od studentów ważniejsi są reżyser, jego dramaturg i jego scenograf.

Właśnie coś takiego przydarzyło się Burzy na AST. Trwa prawie dwie godziny, pokazuje dystopijną wyspę przyszłości, zamieszkaną albo przez nowych ludzi, którzy przetrwali ekologiczną apokalipsę, albo przez hosty/androidy udające ludzkie zachowania i za sprawą błędu systemu wciąż odgrywające fragmenty ostatniego utworu Szekspira, mimo że człowieka dawno już na tej planecie nie ma. Scena eksperymentalna na Warszawskiej 5 spowita jest dymem, wchodzi się w ciemność i biel, widz musi założyć ochronny kombinezon. W spektaklu Jarzyny role Prospera, Mirandy, Kalibana, Ariela, Ferdynanda i reszty rozbitków grane są wymiennie przez trzynastkę aktorów: sześć dziewczyn, siedmiu chłopców. Wszyscy wyglądają tak samo. Białe majtki, zabandażowane piersi, biała gliniana polepa na zaczesanych włosach. Ciemne plamy na twarzy. Magiczna szata Prospera wędruje od aktora do aktora – to przeźroczysty, uszyty z folii bąbelkowej fartuch, strój Ariela to podtrzymywane żółtymi przylepcami foliowe nogawice. Na dodatek po kwadransie półnadzy spoceni aktorzy zaczynają się tarzać w rozsypanym na scenie styropianie w formie granulatu, kulki lepią się do ich ciał, tworzą kolejny kostium, jeszcze bardziej zrównują ze sobą sceniczne istoty. Nie ma płci, dziewczyny grają role męskie, mężczyźni damskie, postaci rozszczepiają się na kilka wcieleń, Ariel staje się Prosperem, Gonzalo Kalibanem, Miranda Arielem.

Ta wymienność tożsamości konieczna jest w sytuacji, gdy reżyser wybiera na próby w akademii taki utwór Szekspira, w którym jest akurat jedna rola żeńska. Zabieg rymuje się również z kilkoma współczesnymi tezami o demokracji w teatrze i uwolnieniu aktora od presji płci bohatera. Tyle że na dyplomie nie ma to żadnego sensu. Zunifikowany bohater Burzy Jarzyny – bo reżyser chce stworzyć wrażenie, że wszystkimi postaciami bywa jeden zmultiplikowany, identyczny genetycznie organizm – nie pozwala aktorom na przebicie się przez formę, pokazanie swojego talentu, twarzy, indywidualności. Aż do oklasków nie poznałem na scenie Macieja Musiała, który jest z tego rocznika AST, nie poznałem Alicji Wojnowskiej, którą widziałem już przecież wcześniej w Podróżach Guliwera Miśkieiwcza. Jeśli miałbym wskazać ciekawe rozbłyski aktorskie, wcielenia szekspirowskich bohaterów, które zapamiętałem, to musiałbym mówić tak: podobał mi się w jednej ze scen aktor z białym plastrem na udzie, chyba był wtedy Kalibanem, zwróciłem uwagę na wysokiego aktora ze śladami dwóch niezagojonych ukąszeń komara na plecach. Najlepsza z Arielek, była ta, która śpiewała i ta, na której prawym udzie granulat przylepił się w formie prawie idealnego koła. Jedną z Mirand, wykonującą kluczowy dla finału spektaklu spowolniony marsz ku Ferdynandowi, widziałem wyłącznie od tyłu. Majtki, plecy, opalenizna. Młoda aktorka, która rozpozna się w tym opisie, może sobie pogratulować, jej plecy grały bardzo ekspresyjnie. Sęk w tym, że nie były podpisane. Przepraszam, że nikogo w tej kuriozalnej Burzy nie rozpoznałem, gdybym potrzebował rozpoznać, byłbym w furii. Zdjęcia młodych aktorów w programie są także zdjęciami ze spektaklu. Wszyscy wyglądają więc tak samo. Gdyby były cywilnymi fotkami, także byłby bezużyteczne, bo w spektaklu nikt nie przypomina siebie prywatnie. Po co komu taki program? Na co studentowi taki dyplom, w którym gra tak jak kolega i wygląda tak jak koleżanka? Czy Jarzyna chciał w ten sposób nauczyć młodych aktorów pokory? Pokazać cienie pracy zespołowej? Po co powstają takie dyplomy? Żeby dyrektor TR przetestował sobie parę rozwiązań przed przyszłoroczną premierą u siebie w teatrze? W szkolnictwie teatralnym nie powinno się raczej używać studentów jako królików doświadczalnych, a potem wysyłać ich na bezrobocie.

Jarzyna nie tylko ma w nosie zawodowy komfort studentów, wydaje się nawet, że zapomniał, jak się pracuje z młodym aktorem. Połowa wykonawców duka tekst, mówi drewnianymi głosami, a reżyser jakby ogłuchł na intonacje, powtarza w nieskończoność te same rozmowy Prospera z Mirandą, chcąc osiągnąć efekt zmiennej stałej. Nie mam pojęcia, czego młodzi się nauczyli w tej pracy z topowym reżyserem – sytuacje miedzy bohaterami nie są rozpisane oryginalnie, współistnienie ciała z muzyką wypada sztampowo, interakcje z multimediami również. Może młodzi aktorzy odkryją jedną fundamentalną myśl tej Burzy: w majtkach gra się tak samo źle, a nawet gorzej, jak bez majtek. Mimo futurystycznego klimatu to spektakl wybitnie regresywny, przetwarzający płytko jakieś klisze awangardowego teatru. Pomyślałem – to mógłby być teatr strychowy lub off sprzed dwóch dekad pokazywany na Malcie. W dwóch momentach spektakl staje się niebezpieczny dla widza. Oczywiście nie da się z niego wyjść, nawet jeśli dym cię zżera od środka. Jeden ze studentów rzuca o ścianę i podłogę pałeczkami perkusyjnymi. Siedziałem półtora metra od ściany. Pałeczki się łamały i leciały w różne strony. Co będzie, jak ktoś z widzów siedzących w tym miejscu dostanie takim odpryskiem w oko? To głupie i niebezpieczne. Tak samo jak głośne walenie w perkusję w tak małym pomieszczeniu. Czy realizatorzy mają frajdę z ogłuszenia widzów usytuowanych obok perkusji? Efekt dla samego efektu – bo instrumenty żywe pojawiają się tylko na tę jedną pięciominutową scenę – obnaża atrofię sensownych rozwiązań sytuacyjnych w tym spektaklu.

Na dramaturga wybrał sobie Jarzyna Martynę Wawrzyniak. Wawrzyniak rok temu pracowała na AST z Marcinem Liberem nad Gwałtem na Lukrecji i zmieniła spektakl w radykalną kobiecą wypowiedź pokoleniową. Wspólnie z aktorkami nawiązywała do akcji #MeToo, z premedytacją ahistorycznie oskarżała Szkespira o mizoginizm, podważała portrety bohaterek w jego utworach i znajomość kobiecej psychologii. Tropiła złe, pseudofeministyczne czytanie mistrza ze Stratfordu, kpiła z efebów próbujących odnaleźć się w Szekspirowskich fabułach i dwuznacznych męsko-damskich klimatach Sonetów. Po finałowym wściekłym i odważnym monologu, wysyłającym Williama S. do piekła i grobu, czuliśmy, że dokonano oto spektakularnego szekspirobójstwa. Że dramaturżka chce powiedzieć, do diabła z autorem Otella, on nie pasuje do nas, odrzućmy jego chore dziedzictwo, zapomnijmy dziada, bo zaraża, mami, dezinformuje. Radykalny gest odwetu na przeszłości, na mężczyznach i ich Sztuce i Historii wzbudził mój szacunek. Tym bardziej się dziwię, że Wawrzyniak w Burzy wraca do Szekspira i chce z niego zrobić autora przyszłości, lekko tylko podrasowanego jej własną twórczością. To trochę tak, jakby zainteresowała się teraz nekrofilią, chce wykorzystać autora, którego publicznie zabiła.  

Kiedyś Szekspira w teatrze przekłuwało się estetykami wywiedzionymi z dzieł filmowych powstałych z inspiracji jego utworami. Zakazana planeta, Wyspa doktora Moreau czy Aguirre, gniew Boży, zawdzięczające swoje koncepty fabularne szekspirowskiej Burzy, podpowiadały reżyserom niecodzienne lokacje i estetyki dramatu. A teraz słucham wersji Wawrzyniak i widzę, z czym kojarzy się jej opowieść o Prosperze. Z Igrzyskami śmierci, I-land, Westworld. Trochę smutno i trochę wstyd, że tylko w takich miejscach dramaturżka znajduje swoje asocjacje. 

Tłumaczenie Barańczaka zgrzyta w zestawieniu z dopisanymi fragmentami. To sci-fi jest w krakowskiej Burzy tandetne. Król Neapolu zmienia się w prezydenta, który ma statek, potem leci chyba samolotem, Prosepro z trzyletnią Mirandą są wywiezieni za granicę „dystryktu”, przechodzą gehennę w jakimś obozie filtracyjnym dla migrantów. A jednocześnie Wawrzyniak z Jarzyną zostawiają w tekście staromodne pojęcie cnoty. „Czy posiadasz cnotę?” – pyta Prospero X Mirandę X. Co jak co, ale to pojęcie, czy wywiedzione z virtus, czy z arete, czy z chrześcijańskich cnót kardynalnych i teologalnych, kompletnie nie pasuje do posthuman reality. Tak samo źle brzmi fragment, kiedy Prospero nakazuje córce: „Panuj nad sobą!” – a my słyszymy, że aktor mówi po prostu, „uspokój się”. Nie wiadomo dlaczego. Jedno z wcieleń Mirandy mówi do Ojca „Prospero”, a on lub ona do niej „córko”. Jeśli ludzie albo hosty są w swoich quasi rodzinach po imieniu to raczej w obie strony. Nie będę się znęcał dłużej nad niechlujstwem tej adaptacji.

Na koniec kwestia fundamentalna. Jak to jest, że spektakl opowiadający o końcu cywilizacji, spektakl pokazujący konsekwencję katastrofy ekologicznej sam zaśmieca środowisko? Nikt mi nie powie, że używane na scenie drobinki styropianowego granulatu, w których tarzają się aktorzy, które publiczność, chcąc nie chcąc, wdycha, oblepia się nimi, są materiałem bezpiecznym. Kto raz widział morskie plaże zaśmiecone białym styropianowym śniegiem, ten wie, o czym mówię. Malutki cytacik z ekologicznej strony w necie: „Styropian to najgorsza forma plastiku. Jest skrajnie trudny w recyklingu, jego rozkład zajmuje dużo czasu, a ze względu na niewielką wagę i skłonność do rozpadania się na drobne kawałki regularnie trafia do oceanów, gdzie stwarza poważne zagrożenie dla życia morskiego i ptaków. Szkodliwość styropianu jest niezaprzeczalna, ale nie ma zbyt wielu lepszych dla środowiska alternatyw”. Oczywiście są firmy i koncerny, które wmawiają nam, że to szybko się rozpada, jest nieszkodliwe, ale pozostałbym sceptyczny. Oblepieni granulkami aktorzy idą pod prysznic po przedstawieniu, granulki spływają do kanalizacji, potem do rzek, wód gruntowych. Widzowie wynoszą je na zewnątrz, drobinki fruwają w powietrzu. Spektakl Jarzyny zatroskał się naszą przyszłością, reżyser wyjechał do Warszawy, a ty człowieku żyj w Krakowie ze świadomością, że artyści przyczynili się do dewastacji środowiska. Śmiecę, ale ostrzegam! Taka sztrajfa powinna być dolepiana do plakatów krakowskiej Burzy.

Te uwagi spisane na gorąco po piątkowym pokazie dyplomu Jarzyny są pełne goryczy. Bo wciąż nie mogę uwierzyć, jakie błędy popełnia dziś najzdolniejszy reżyser mojej generacji. Zdumiewa mnie jego bezradność przy tworzeniu prostego szkolnego spektaklu, brak pomysłu na siebie, a zwłaszcza na młodych aktorów, wpuszczanie ich w ślepe korytarze bez wyjścia. Kiedy kilka miesięcy temu głośno myślałem, co się dzieje z Jarzyną przy okazji premiery Innych ludzi, zarzucano mi, że przesadzam, że reżyser ma swoje wielkie tematy, że ciągle wierzy w teatr. Może sęk w tym, że teatr przestał wierzyć w niego? Grzegorz Jarzyna zmienia się powoli w wielką fatamorganę polskiego teatru.

Oby ta planowana na wiosnę Burza w TR była inna, obym musiał odszczekać te słowa…

2.
Może to Państwo przeoczyliście. We wrześniu nie odbyła się kolejna edycja rzeszowskiego festiwalu „Źródła pamięci”, przygotowywanego od kilku dobrych lat przez Anetę Adamską z Teatru Przedmieście. To był taki festiwal, na którym spotykali się spadkobiercy estetyczni i ideowi trzech wielkich wizjonerów teatrów związanych z Rzeszowszczyzną: Grotowskiego, Kantora i Szajny. I raptem, tuż przed wyborami samorządowymi, okazało się, że pieniędzy w miejskiej kasie na ten festiwal nie ma i nie będzie. Rzecznik prezydenta Ferenca, Maciej Chłodnicki, ten sam pan, który wsławił się ogłoszeniem na konferencji prasowej, że spektakl Pawła Passiniego z Maski zostaje odwołany, bo istnieje podejrzenie, iż będzie miał wydźwięk antysemicki, tym razem powiedział, że:

„Miasto nie ma środków na festiwal ze względu na reformę edukacji. Musieliśmy zainwestować miliony w przystosowanie szkół do potrzeb. Ponieśliśmy koszty podwyżek dla nauczycieli. Obniżono podatki dochodowe, a osoby poniżej 26. roku życia nie płacą go wcale. Te wszystkie koszty ponosi miasto, dlatego musieliśmy zdecydować, co w danym momencie jest najważniejsze”.

Cytując te słowa za artykułem Aleksandry Kołodziejak, zastrzegam, że w dalszej części wypowiedzi złotousty rzecznik zostawił furtkę nadziei organizatorom, że władze tylko przesuwają termin przeglądu, że może znajdą się do końca roku pieniądze, że 100 tysięcy to w końcu nie tak dużo… Nie muszę jednak nikogo przekonywać, że te słowa rokują rzeszowskiej inicjatywie jak najgorzej. Obciążenie samorządów kosztami reformy edukacji i inne rewolucyjne pomysły rządu doprowadziły do sytuacji, w której władza lokalna, żeby domknąć budżet, będzie musiała ciąć wydatki. Najłatwiej ciąć w kulturze. Bo protesty nie będą masowe, bo opinia publiczna ma w nosie, czy będą w teatrze dwie czy cztery premiery, dla niej szanowany festiwal może zniknąć. Przypomina mi się krakowska debata sprzed dekady o tym, co ważniejsze dla miasta – zakup nowych karetek dla pogotowia ratunkowego czy dotacja dla Łaźni Nowej. Pamiętam wypowiedzi krakowskich radnych wspinające się na szczyty populizmu i demagogii. Po co finansować teatr, skoro ludzie na oddziałach umierają? Rzeszów sięga dziś po podobną argumentację. Bo nie można nie dać nauczycielom. Ale można nie dać artystom, w trudnej sytuacji finansowej najwyżej zostaną nauczycielami i podreperują kondycję branży.

Aneta Adamska wyrok władz rzeszowskich przyjęła godnie, czeka na decyzje. Ale tegoroczna edycja festiwalu została odwołana. Zastanawiam się, jakie imprezy będą kolejne? Które samorządy staną przed tym samym diabelskim dylematem: sztuka czy wodociągi, przedszkole czy filharmonia. To jest sygnał, że następne cztery lata tej władzy będą dość niewesołym czasem dla ludzi teatru. Jak można przejąć polskie sceny niebędące dotąd w gestii MKiDN i obsadzić je swoimi ludźmi, mieć wpływ na politykę repertuarową i tak zwane wartości? Uchwalenie specustawy o centralizacji poprzedzi akcja zagłodzenia samorządów. W zbiedniałych samorządach teatry będą klepać biedę, będą szukać komercyjnych tytułów, zwalniać ludzi. Pod hasłem ratowania substancji minister przejmie placówki i dosypie pieniędzy, zespoły i widzowie poczują ulgę. Myślę, że trwa w tej chwili w ministerstwie spór, czy najpierw poczekać na zarząd komisaryczny w miastach, bo w połowie okresu rozliczeniowego budżety się nie spinają (komisarz mógłby wtedy zacząć rozmowy o pozbyciu się placówek lub zdecydować o współfinansowaniu ich z ministerstwem, co dałoby urzędowi prawo do obsadzania dyrekcji), czy jednak forsować przez Sejm i Senat ustawę odwracającą podział z czasów rządu Mazowieckiego i ministrowania Cywińskiej. Niech nas te dni po 13 października, dni zwycięskiej porażki, nie usypiają. To, że zapanowała cisza, nie znaczy, że władza jest w defensywie, że artyści i teatry zeszli z pola obstrzału. Nie. Dalej są na celowniku. Monika Strzępka wieszczyła bodaj w 2016 roku, że za chwilę zacznie się ostatni wolny sezon w polskich teatrach. Pomyliła się, tak jak pomylił się Paweł Demirski, przekonując, że po 2012 roku i Euro w Polsce system Tuska i Platformy się wykopyrtnie. Wściekły duet pomylił się, ale tylko trochę. Ostatni sezon ciągle przed nami.

Jako puenta (żeby było ładniej!) niech zabrzmi na koniec głos ekologa protestującego w Gdyni na deptaku w czasie trwania Polskiego Festiwalu Filmowego. Ekolog na pytanie, dlaczego protestuje w momencie, gdy ma nie dojść do konkursowego pokazu Solid Gold, bo zakazał tego prezes Kurski i TVP, gdy nie opadł jeszcze kurz po awanturze o niedopuszczenie do rywalizacji kilku ciekawych filmów z Mową ptaków na czele, odpowiedział spokojnie: „Ratowanie klimatu jest ważniejsze niż cenzura na festiwalu gdyńskim”.

Najpierw się wściekłem na tego człowieka, a potem przyznałem mu rację. Duże rzeczy mają wpływ na małe. Małe nieprawości zostają przykryte przez grzechy fundamentalne. Zły spektakl Grzegorza Jarzyny nie jest winą Grzegorza Jarzyny, samorządy gnębią festiwale, bo zawsze gnębiły, a PiS będzie rządził kolejną kadencję, bo przecież człowiek jest śmiertelny, a planeta umiera.

28-10-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone