K/249: Dziesięć sekund na Proximie Centauri
1.
W Królu Maciusiu Pierwszym reżyser spektaklu Piotr Sieklucki zagrał rolę naburmuszonego dworaka, zwanego Mistrzem Ceremonii. W białej rokokowej peruczce i lokajskiej liberii, w pantoflach z kokardami, przechodzącymi gładko w śnieżne pończochy, jest Sieklucki trochę Szambelanem z Iwony, księżniczki Burgunda, a trochę Edkiem z Tanga. Reprezentuje świat sprzed dziecięcej rewolucji, był zapewne szarą eminencją za czasów rządów ojca Maciusia. Teraz też niby pilnuje protokołu, niby napomina nieletniego władcę, bywa akuratny i dyskretny, ale wcale nie ukrywa swojej niechęci do nowych porządków. Patrzy z politowaniem na Maciusia, kontestuje bełkot jego doradców, chodzi po okalającym przestrzeń gry wybiegu jak zasapany bocian. Jak się tylko odezwie, to od razu z pretensją, z chamską intonacją, pyskuje bezczelnie w poczuciu bezkarności, bo wie, że jego akurat zwolnić nie można. Nawet Maciuś Pierwszy Reformator tego nie zrobi. Owszem, doradcy króla mogą zostać rozgonieni na cztery wiatry, mogą sami w proteście zrezygnować, ale komu opłacałoby się pogonić akurat jego? Sieklucki jest woźnym tego świata i zarazem kroczącą pamięcią królewskiego obyczaju. Narzeka głośno, lecz swoje obowiązki wykonuje. Z ociąganiem i przesadną demonstracją, ale jak trzeba. Najkomiczniejszy moment z udziałem Siekluckiego to interakcja z dziecięcą widownią. Mistrz Ceremonii woła do siebie dzieci siedzące na poduszkach: „Kto chce zostać ministrem? Chodźcie, teraz dzieci będą rządzić!”. Każdego malca pyta o imię, otrzymawszy odpowiedź, błyskawicznie informuje dorosłą i dziecięcą widownię, jakiego premiera, ministra lub prezydenta o identycznym imieniu mieliśmy. Aluzyjki i żarciki do bieżącej polityki bawią rodziców, dezorientują dzieci. Wypchnięci na podest chłopiec lub dziewczynka muszą powiedzieć, od czego chcą być ministrem i jaką reformę przeprowadzą. Minister od aut chce, żeby auta jeździły na wodę, minister od chodzenia do szkoły, żeby nie było lekcji, minister od zakupów chciałby kupować dzieciom codziennie prezenty. Sieklucki trochę się z ochotnikami wygłupia, trochę ich podpuszcza, zabawnie komentuje ich propozycje. O nie, to nie jest miły wujek, przepytujący małego członka rodziny przy niedzielnym obiedzie, to policyjny prowokator w zasadzie brzydzący się dziećmi i ich sposobem myślenia, zmuszony do pracy z nieletnimi wbrew sobie. Sieklucki krzywi się, wzdycha czasem wymęczony lub zdegustowany. Gra aktora wyluzowanego i otwartego, przez którego prześwituje porzucona na chwilę rola dystyngowanego chama i egoisty. Pięknie się te pięterka wcieleń i sensów u Siekluckiego komponują. Zwykle aktorzy w sytuacjach interakcji z dziećmi chcą być fajni i lubiani, przechodzą na całkowitą prywatność, a Sieklucki jednak zostawia w sobie postać. Maciusiowy Szambelan bardzo dyskretnie drwi z dzieci i ich mrzonek o sprawiedliwym rządzeniu. Bo trochę o tym jest też jego spektakl. Bohaterski i dobry Maciuś chce naprawić zło świata dziecięcymi decyzjami. Póki trzeba walczyć z wrogiem lub chronić rówieśników przed krzywdą, rewolucja działa. Jednak do prowadzenia polityki gospodarczej i zagranicznej dziecięca wrażliwość nie wystarcza. Chłopcy są tak naprawdę dobrzy tylko w marzeniu o lepszym, sprawiedliwszym świecie, mają jego intuicję, ale nie mogą go jednak nigdy ustanowić i utrzymać.
Krakowskie przedstawienie z Teatru Nowego to właściwie trzy przedstawienia w jednym. Pierwsze jest o opowiedzianym powyżej zderzeniu wiedzy dziecka o sprawiedliwości i porządku z realnym życiem, rządzeniem, rozumieniem rzeczywistości. Maciuś Karola Miękini biega po wybiegu w skarpetkach i piżamce, to młody, aczkolwiek już dorosły aktor, dla którego taniec i ruch są bardziej naturalne niż słowo. Miękinia ma dwóch partnerów na scenie: Siekluckiego jako Mistrza Ceremonii i Michała Miszę Czornego jako Felka, królewskiego faworyta, podwórkowego łobuza, załatwiającego wszystko w znaczących podskokach. Wszyscy doradcy dziecięcego władcy pojawiają się na wielkich ekranach-witrażach. Reżyser każe Maciusiowi konfrontować się ze sfilmowanymi świętymi starcami krakowskiego teatru: Janem Peszkiem, Jerzym Stuhrem, Andrzejem Grabowskim, Juliuszem Marchwińskim. Poczucie humoru kazało Siekluckiemu usadzić między nimi także Tomasza Schimscheinera, a poczucie odpowiedzialności za teatralne dotacje – prezydenta Jacka Majchrowskiego. Panowie z projekcji są cudownie rozgadani, opętani natręctwami, protekcjonalni i zwyczajnie nudni. Najpierw wszystko się w człowieku buntuje przeciwko ich radom, stoimy po stronie Maciusia, potem jednak rozumiemy, że bez takich dziadów każdy system się załamie. To jest właśnie ten pierwszy spektakl w spektaklu Siekluckiego.
Drugi ma tonację bardzo mroczną – to znów opowiedziane jest z ekranów. Klucze samolotów, spadające bomby, snajperzy, czołgi, czarne sylwetki piechurów na białym tle. Dramatyczna muzyka i natłok wojennych obrazów przerażają dziecięcą widownię. Nie widzimy bohaterskich czynów króla Maciusia, widzimy to, co widzą cywile, przez których domy, osiedla, ulice przetacza się wojenny walec. Do tego wątku należy też rewolucja, jaką wznieca Felek, zniechęcony nieporadnością i eskapizmem Maciusia. Rewolucja na rzecz dzieci zmienia się w rewoltę chuliganów. Felek strzela z rewolweru w głowy doradców wyświetlanych na witrażowych ekranach. Sześć razy rozpryskują się mózgi, sześć razy krew chlapie na obiektyw kamery. To są naprawdę silne środki, pewnie nawet za silne jak na przedszkolną i wczesnopodstawówkową widownię. Sieklucki epatuje przemocą, jakby chciał pokazać, że książka Korczaka wcale nie jest przyjemną lekturą dla milusińskich, daje znak ukrytego w niej okrucieństwa. A potem zaraz rozluźnia publiczność, żartuje, aktorzy tańczą.
Trzeci spektakl w spektaklu Teatru Nowego trwa dziesięć sekund. „Felek, chciałbym cię pocałować” – mówi Król Maciuś Pierwszy i zbliża usta do twarzy Felka. Przez plecy rodziców zgromadzonych w Proximie przechodzi znamienny dreszcz. Młoda mama siedząca tuż obok mnie zdążyła nawet mruknąć: „O, Jezu”. Cięcie, ciemność, światło i nowa sytuacja. Zamiast wykładu o tym, że chłopcy mogą całować się z chłopcami, kiedy zechcą, i nic w tym złego, Sieklucki gra dalej przygody Maciusia, emituje burczenie doradców, Mistrz Ceremonii psioczy na zmiany w pałacu. Jakby nic się nie stało, nic ze sceny nie zostało wypowiedziane. Jeśli któryś z rodziców akurat dłubał w uchu albo mrugnął, albo szukał czegoś w kieszeni, mógł nawet przeoczyć tę kwestię o pocałunku. „Czy to naprawdę padło?” – dopytywali się ojcowie i matki w drodze do szatni. W poczuciu solidarności z zespołem i z wrodzonej dyskrecji milczałem. Bo też podoba mi się to podprogowe uświadamianie w Teatrze Nowym. Znamienne – dzieci nie drgnęły przy tej kwestii, nie śmiały się. Może też im to umknęło, może nie złapały erotycznego podtekstu sceny Maciusia i Felka. Mądrzy rodzice porozmawiają z nimi o tym, niemądrzy udadzą, że nic nie było. Oczywiście Sieklucki ma rację, dorosły powrót lekturowy do Maciusia podrzuca wiele ukrytych tropów, koloryzuje kontekst. Trochę nawet żałowałem, że Sieklucki z kolegami nie poszedł dalej, że nie zrobił gejowskiego Maciusia dla dorosłych. Mamy dziesięć feralnych sekund. Teatr – mrugnięcie.
2.
Opowiadam o dziecięcej premierze Teatru Nowego trochę z poczuciem winy, bo powinienem opowiedzieć równocześnie o innych spektaklach sceny Siekluckiego z minionego roku: o Długu i o Kobiety objaśniają mi świat. Spektakle Jana Klaty i Iwony Kempy wprowadziły Nowy do pierwszej ligi. Na premierę Klaty zjechało się pół Polski, kobiecy koncert Kempy został dostrzeżony, nagrodzony i pochwalony przez międzynarodowe jury Boskiej Komedii. W Nowym znalazła swój azyl publiczność, która odeszła od Starego Teatru po wyrzuceniu Klaty. Dodajmy jeszcze dwie produkcje: głośnego, choć nie do końca udanego Wiedźmina Turbolechitę Siekluckiego i absolutnie brawurowych Murzynów we Florencji Kempy, i mamy pełny obraz rozwoju sceny na Krakowskiej. Czasy garażowego teatrzyku na Gazowej minęły bezpowrotnie, Sieklucki nie programuje już undergroundu tylko mainstream. Niektórzy, jak ja, mogą tęsknić za tamtym zaduchem, biedą i kameralnością, większość jednak cieszy się ze zmian. Nowy nie tyle prowokuje i protestuje, co wykorzystuje koniunkturę na teatr feministyczny (Kempa), sięga po popularnych autorów (Ziemowit Szczerek) i reżysera-męczennika, czyli Klatę. Mówiąc złośliwie, byłby to taki teatr progressive glamour w krakowskiej skali, wawelski TR i Roma w jednym pudełku. Rozumiem jednak, że Sieklucki wyczuł niszę rynkową, wszedł na opuszczony teren. I teraz rywalizuje z Łaźnią Nową, kłóci się ze Starym, zachowuje się jak na poligonie dyrekcyjnym, w którym trzeba wyćwiczyć model popularnego postępowego teatru z fajerwerkami. Dyrektor może mieć rację – jeśli miałbym obstawiać, jaki typ teatru zwycięży w niedalekiej przyszłości, szukałbym triumfatora blisko tego, co robi dziś Sieklucki w Nowym. Eksperyment i słuszność społeczna zawsze potrzebują sporej dawki rozrywkowości, żeby zaistnieć na dłużej w świadomości widza, być modnym, być pożądanym. Na razie Sieklucki robi nowoczesną wersję krakowskiego Teatru STU, tylko zamiast klasy średniej i środowiska siedzi na rusztowaniach z fotelikami publiczność postępowo-inteligencka. Granie przez kolejny sezon Długu Klaty będzie pewnie arcytrudne logistycznie, bo filmowy sukces Bartosza Bieleni, kariera Marcina Czarnika, zajętości Małgorzaty Gorol i Moniki Frajczyk… Ale Sieklucki będzie mógł wpisać sobie do CV dyrektorskiego, że namówił Klatę do zrobienia mikrospektaklu niemal w offowej konwencji. Klata nie bał się niechlujnego teatru z byle jak skleconym scenariuszem, bo pierwsze skrzypce grali mu w spektaklu aktorzy – Czarnik opowiadający o tym, jak został frankowiczem, Frajczyk szarżująca w odgrywaniu kolejnych widzów podczas debaty o spaleniu miliona funtów, rozśpiewany Bielenia, ironicznie zagadkowa Gorol. Jak już gdzieś pisałem, Klata traktował ten swój krakowski powrót jako jawny komunikat do zespołu Starego – jakby co, to jestem, chcę, wrócę. Pokazywał widzom, jaki teatr utracili. Prężył muskuły, rzucał rękawicę. Jednak na tym całym powrocie Klaty do Krakowa, niezwykle zyskał Sieklucki jako menedżer, dyrektor, organizator. Klata nie przewidział, że dowartościowując Nowy jako miejsce, pracuje również na mołojecką sławę jego dyrektora. Nie pomylę się bardzo, jak powiem teraz, że po sukcesie Teatru Nowego Proximy Sieklucki będzie kolejnym krakowskim dyrektorem, który „przesiądzie się godnie”, jak mawiał Jerzy Pilch. W Nartach Ojca Świętego chodziło o to, by godnie się przesiąść z jednego modelu auta w drugi – z logiką, dystynkcją i bez uszczerbku na honorze proboszcza-kierowcy. W teatrach też ta zasada obowiązuje.
Sieklucki w ostatnich miesiącach obsługuje głównie młodzieżowy program Nowego, zagospodarowuje widownię, która raczej nie kojarzyła jego teatralnych inicjatyw z rozrywką familijną. Dobrze by było, gdyby od czasu do czasu dyrektor robił jednak dorosły teatr, firmował spektakle autorskie, podkreślające tożsamość sceny i pozycję samego Siekluckiego. Nowy to jednak nie warszawski Powszechny, w którym Paweł Łysak chowa się za kolektywem, skromnie dokleja swoje spektakle do głównego nurtu, próbuje nadążyć za rewolucją, która tli mu się w instytucji. Nowy i sam Sieklucki na taką strategię jest jednak zbyt kameralną i niedofinansowaną instytucją. Nie wiem, czy dobrym rozwiązaniem jest wysyp realizacji młodych reżyserów w Proximie, czy nie lepiej skupić się na trzech, czterech poważniejszych premierach w sezonie, żeby zbudować i podtrzymać markę miejsca.
3.
Na spektaklu Kobiety objaśniają mi świat byłem dwa razy. Iwona Kempa nie powtarza w nim energii i tematów Murzynów, generuje zupełnie inną atmosferę. Pokazuje kobiety uwięzione nie w Historii i Rodzinie, tylko w klatce ciała, roli i spojrzenia. Piątka aktorek i dwie instrumentalistki zapraszają nas na punkowo-feministyczny koncert-prowokację. Martyna Krzysztofik i jej koleżanki: Alina Szczegielniak, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Anna Tomaszewska i Katarzyna Galica stają się krakowskim wcieleniem Żelaznych Wagin. Śpiewają covery Patti Smith i PJ Harvey, odwracają seksistowskie stereotypy, ładują się z butami do ciał matek i prostytutek. Drwią z kobiecych przyzwyczajeń i męskich pragnień. Z gadżetów erotycznych i operacji plastycznych. Z myślenia facetów i odczuwania kobiet. Pokazują palcami winnych przemocy i upokorzenia, stygmatyzacji i wykluczenia. Jest w nich równocześnie bunt, drwina i chropawy liryzm. Kobiecy proletariat upomina się tu o równość i prawo do pyskowania. Gadanie o sobie kobiecym językiem.
Krakowskie aktorki nie są zbyt agresywne wobec mężczyzn na widowni, ale te dwa wieczory w Proximie wspominam z ciężkim sercem. Zgadzasz się niemal z każdą tezą wykrzyczaną przez cyniczne i uświadomione bohaterki, podobają ci się piosenki i stand-upy w ich wykonaniu, patrzysz z przyjemnością, jak zjadają konwencję, jak szatkują, mielą i wypluwają połowę spraw, z jakimi zetknąłeś się w życiu w relacjach męsko-damskich, ale czujesz się źle. Niefajnie jest być obsadzonym przez realizatorów w roli wroga i ciemiężyciela. Patrzysz na siebie i wyglądasz jak oni, jesteś Wujkiem Samo Zło – starym, heteroseksualnym mężczyzną trzymającym władzę – w tym przypadku jedynie nad klawiaturą komputera, ale zawsze. Spektakl Kempy uświadomił mi, że przedstawienia z tego rozbrykanego feministycznego nurtu nie potrzebują w ogóle męskiego głosu, śladu recepcji. To nie zostało w nich w ogóle zaprogramowane. Siedzisz na nich w poczuciu bezsilności. Nie można się mu sprzeciwić, bo rozsądek jest po stronie szalejących aktorek, nie można wydrwić, bo one są śmieszniejsze w swoich demaskacjach, nie można wiele dopowiedzieć od siebie, bo zawsze będzie to nieautentyczne, podkradające narrację. Jak popierasz, to siedź cicho, ułatwiaj słuszną sprawę. Więc tak sobie przesiedziałem – ułatwiając, jak umiałem – dwa wieczory w coraz gorszym nastroju (poszedłem drugi raz, by sprawdzić, czemu lubię to przedstawienie i zarazem go nie lubię). Im to był lepszy spektakl, im więcej szarż Martyny Krzysztofik widziałem, im czyściej Alina Szczegielska śpiewała, im bardziej Anna Tomaszewska ogrywała swój wiek, a Katarzyna Zawiślak-Dolny figurę, im mocniej wszystko przeżywała Katarzyna Galica, tym bardziej czułem się tu kompletnie niepotrzebny, unieważniony, prześwietlony. Facet, który próbuje opisać i objaśnić Kobiety objaśniają mi świat, musi się zaraz zorientować, że objaśnia z drugiej ręki, powtarza to, co mu włożono do głowy na spektaklu. Jego prywatna narracja przegrywa. Dlatego najlepsze recenzje z tej premiery Kempy napisały właśnie kobiety.
Szedłem smutny po krętych schodach sprowadzających mnie z drugiego piętra kamienicy na Krakowskiej, gdzie mieści się sala Proximy. Jakby mnie wyrzucili z rozrywkowego nieba, jakaś odległa kobieca galaktyka odszczekała się z kosmosu: dziadom dziękujemy!
Nie ma rady, trzeba dla równowagi pójść na jakiś porządnie gejowski spektakl. Tam przynajmniej nikt człowieka z góry nie unieważnia. Skoro Lubiewa już nie ma w repertuarze Nowego, bo panowie aktorzy z powodów politycznych odmówili występowania ze sobą bez kałasznikowa w ręce, namawiałbym Piotra Siekluckiego na jakąś opowieść w tym guście. Dłuższą niż te Maciusiowe dziesięć sekund.
12-02-2020