K/254: Teatr postpandemiczny. Kilka myśli panicznych
1.
Stało się. Pierwszy raz w nowożytnej historii Europy, mniej więcej w tym samym momencie i póki co na czas bliżej nieokreślony z powodu globalnej epidemii koronawirusa zostały zamknięte lub już za chwilę zostaną zamknięte wszystkie jej teatry. Wszystkie. Naprawdę wszystkie. Publiczne i prywatne. Repertuarowe i offowe. Darmowe i biletowane. Amatorskie i dziecięce. Uliczne i piwniczne. W każdym kraju, w każdym zakątku starego kontynentu odwołano lub właśnie się odwołuje na kilkanaście tygodni do przodu dziesiątki tysięcy widowisk scenicznych, może nawet więcej, chyba nie umiem tego policzyć. Zresztą póki co nie wiadomo nawet, co można byłoby zrobić z tymi danymi, poza próbą uświadomienia sobie wysokości strat finansowych kultury europejskiej. W zalewie liczb ginie zawsze jednostkowy dramat – artysty i jego niezaistniałego lub tylko przerwanego dzieła. Oczywiście wiem, że nie tylko teatr przestaje istnieć na ten powszechny czas próby, wszystko zostaje zawieszone i zatrzymane, całe życie społeczne, które znaliśmy dotąd. A jednak świadomość, że teatru NIGDZIE nie ma, boli mnie jakoś szczególnie.
Dlatego teraz w samym środku pandemii szczypię się w rękę, walę na odlew w pysk, żeby się obudzić, ale przebudzenie nie następuje. To się dzieje naprawdę. A skoro się dzieje, trzeba rozumieć, co się dzieje. Na przykład z teatrem. Więc siedzę w tej pustce poteatralnej i samego siebie przekonuję, że w dziejach teatru europejskiego mamy do czynienia z sytuacją o skali nieporównywalnej z niczym i jeszcze do niedawna nawet niewyobrażalnej. Powtórzymy to jeszcze raz. Oto nagle na miesiąc, może dwa, może trzy WSZĘDZIE przestaje funkcjonować takie miejsce jak teatr – miejsce spotkań artysty i widza, przestrzeń fikcji, opowieści, zdarzeń i sytuacji wykreowanych. Nie można wyjść z domu i w jakiejś mniejszej lub większej grupie przeżywać czegoś wspólnie. Zniknęło teatralne hic et nunc. Nie da się być „tu i teraz” w żadnym teatrze – ani w swoim mieście, ani w żadnym innym mieście w tym kraju, ani w Unii, ani poza Unią. Teraz i tu oznacza uwięzienie w czasie i brak jakiegokolwiek „tam”. Czyli w tym znaczeniu – oswabadzającej fikcji. Nikt nic nie gra. Nigdzie. Jak nigdy dotąd. Przecież nawet w tym strasznym dwudziestym wieku przez sześć lat drugiej wojny światowej i przez cztery lata pierwszej teatr w Europie funkcjonował, odbywały się przedstawienia nie tylko w krajach nieobjętych działaniami wojennymi, ale nawet w tych, które walczyły. W krajach dotkniętych stanami klęski żywiołowej zamykano instytucje kultury tylko w najbardziej doświadczonych rejonach. Reszta działała. Dziś decyzje rządów prawie wszystkich krajów europejskich prowadzą do kwarantanny i samoizolacji obywateli. W krytycznej chwili, gdy chroni się życie i zdrowie ludzkie, sztuka teatru musi usunąć się w cień, przeczekać, zahibernować, bo wbrew wszelkim sloganom o wspólnocie, która ocala, pochwałom zbiorowości przeżywającej coś wzniosłego, śmiesznego lub tylko dziwnego razem, zdarzyło się tak, że wszystko, co może być robione razem i wspólnie, jest dziś akurat przeciwko człowiekowi.
Przytłoczony wizją „żałosnego życia bez teatru na żywo” próbuję na szybko zrozumieć, co ten humanitarny zakaz lub, jak kto woli, odpowiedzialna i dobrowolna kapitulacja oznacza tak naprawdę dla przyszłej kondycji sztuki scenicznej, która teraz musiała zamilknąć w obliczu katastrofy.
Z pewnością mamy do czynienia z historyczną cezurą – badacze teatru będą na marcu 2020 roku kończyć tomy lub od tej daty zaczynać nowe opowieści. Jakaś epoka się definitywnie skończyła, nowa dopiero majaczy w zawirusowanej mgle.
Ciekawi mnie, jak i z czym teatr, zwłaszcza polski teatr, wyjdzie z tej kwarantanny? Jak bardzo się zmieni? Które jego reguły, konwencje albo tematy zostaną zakwestionowane? Czy pamięć o pandemii wpłynie później na proces pracy nad przedstawieniem, na zasady produkcji i eksploatacji? Czy rzeczywiście zmienią się obyczaje publiczności, jej preferencje artystyczne, o sile nabywczej widza nawet nie wspominając?
Doświadczenie tego ponurego czasu, w którym sztuka i wspólnotowość jej przeżywania zostaje unieważniona przez wartości bardziej fundamentalne, jest być może najpoważniejszą lekcją, jaka została udzielona współczesnym. Piszę – być może – bo chyba teraz jesteśmy już sobie w stanie wyobrazić termina jeszcze okrutniejsze i bardziej przełomowe. Załóżmy jednak, że z tego wyjdziemy, że najdalej w czerwcu lub lipcu wróci świat i styl życia, który znaliśmy. Zastanawiam się jednak mocno, co trzymiesięczna kwarantanna zmieni w polskim teatrze. Co to przymusowe milczenie narobi w głowach artystów i widzów, jak wpłynie na organizację życia teatralnego, jakie modele funkcjonowania unieważni lub zreformuje.
Teatr polski jest obecnie na kwarantannie. Ten, który z niej wyjdzie, będzie teatrem postpandemicznym. Być może skrzyżowaniem teatru panicznego z teatrem postdramatycznym. Teatrem, który nie musi być jak dżuma, bo próbę prawdziwej dżumy właśnie przechodzi. Ale to tylko zabawy słowami. Nie wiemy dokładnie, co się wyłoni z chaosu i braku. Parę jednak trendów można spróbować przewidzieć.
2.
Podejrzewam, że sezon 2019/2020 nie zostanie dokończony. Wszystkie premiery i festiwale do końca maja, połowy czerwca, zostaną odwołane lub przełożone. I to raczej „na później” – jesień lub przyszły rok, niż na „dzień po”. W czasie dogasającej wiosennej pandemii będzie miejsce tylko na lizanie ran w instytucjach, przebudowywanie budżetu, obserwowanie gospodarczego krachu, jaki być może – a raczej na pewno – nastąpi. Wszystko to (plus wdrażanie nowych strategii promocyjnych w zmienionej sytuacji społecznej) będzie ważniejsze niż walka dyrekcji z artystami o terminy, tytuły, rekompensaty czy umowy. Nie wierzę, że uda się dokończyć przerwane próby i skomasować wszystkie zaległe premiery przed lipcem. Oczywiście teatry mogłyby podjąć decyzję o kontynuowaniu działalności w okresie wakacyjnym w celu nadrobienia strat finansowych, ale chyba nie będzie dla kogo grać. Z kilku powodów.
Jak zachowa się widz po trzymiesięcznej blisko kwarantannie? Odpowiedź pierwsza – wygłodniali teatromani rzucą się na wszystko, co będzie na afiszu. Odpowiedź druga – nagle zubożali pójdą tylko na to, co darmowe. Odpowiedź trzecia – izolacja od sztuki wcale nie musi skutkować gwałtowną jej potrzebą. Skoro dało się przeżyć tyle czasu bez premier, da się w ogóle bez nich żyć. Wielu dyrektorów do dziś opowiada, jak długo musieli się starać o powrót publiczności, która zniknęła z teatru w czasie żałoby smoleńskiej. Tym razem może być tak samo, tylko „bardziej”. O wiele „bardziej”. Nie wiemy, czy ozdrowiałe społeczeństwo będzie się do siebie garnęło, szukało towarzystwa, wspólnotowości czy raczej pozostaniemy nieufni wobec drugiego człowieka, będziemy się podświadomie bać skupisk, kontaktu, przeżywania czegoś razem. Przecież w tych dniach to właśnie drugi człowiek jest zagrożeniem, zaraża, kontakt z obcym jest ryzykowny! A teatr polega również na tym, że grupa obcych nagle staje się sobie bliska, definiuje się na nowo. Istnieją spore wątpliwości, czy ta chęć bratania się i zacieśniania więzów będzie znów tak silna, jak była przed pandemią. Moim zdaniem w najbliższe lato na spektaklach granych w salach i na otwartej przestrzeni będzie raczej pusto. Wyjdziemy z kwarantanny w złym stanie emocjonalnym, źli na innych – polityków, lekarzy, księży, sąsiadów, obcych. I wyjdziemy zapewne prosto w żar tropików. Wyobraźcie sobie tylko, że oto po pandemii przychodzi gorące, australijskie lato ery efektu cieplarnianego. Nawet jeśli niektóre polskie teatry oferują klimatyzowane sale, udręczony izolacją widz będzie unikał zamkniętych pomieszczeń. Wniosek nasuwa się jeden – w najbliższych miesiącach, a może i latach o publiczność w polskich teatrach będzie ciężko. Odpowie za to kryzys mentalny i ekonomiczny. Utrata zaufania do przestrzeni wspólnych.
Jak widownia będzie reagować na kaszlących widzów? Kto z aktorów pierwszy odmówi gry z partnerem podejrzewanym o chorobę? Stary wzorzec etyczny Konstantego Stanisławskiego zostanie podważony. Pamiętacie tę opowieść o Stanisławskim, który grał w spektaklu z 42 stopniami gorączki? Zaraz po swojej scenie kładł się na łóżku ustawionym za kurtyną i zapadał w letarg. Przed pandemią mówiło się, że jeśli aktora nie ma na spektaklu, to znaczy, że nie żyje. Zwolnienia od gry brano z przyczyn etycznych i ekonomicznych tylko w naprawdę podbramkowych sytuacjach. Teraz chory aktor może być uznany za zagrożenie dla zespołu i dla widzów. To zmieni proces prób, proces eksploatacji przedstawień. Być może codziennością staną się dublury – każda rola będzie przygotowywana przez minimum dwóch aktorów od samego początku. Będziemy kontrolować stan zdrowia artystów i widzów przed spektaklem bardziej niż włączone komórki. Już przed zamknięciem teatrów ludzie na widowni przestali kaszleć: ci chorzy i przeziębieni zostali w domach. A jak ktoś jeszcze zakaszlał, przez cały rząd szedł dreszcz niepokoju. Zaufanie wobec bliźnich w teatrze zostało podważone przez pandemię. Nie wyobrażam sobie dotykania rąk innych widzów w geście solidarności, przybijania piątki z aktorami. Pewnie to później zniknie, ale uraz przez chwilę będziemy mieć wszyscy.
Jeśli choroba będzie powracać – jest podobno na to szansa minimalna, bo wirus słabo mutuje – wieczory w polskich teatrach zmienią się nieodwracalnie w okresie sezonowego zagrożenia chorobowego.
3.
A jeśli jednak widz do teatru wróci – to na co będzie chciał przyjść? Na co kupi bilety, jakie spektakle wybierze?
Horror, jaki obecnie przeżywamy, unieważni w mojej opinii wiele kluczowych do tej pory tematów polskiego teatru. Kilka rzeczy zostanie sprowadzonych do rangi nieistotnych pierdół, odwracających uwagę od kwestii fundamentalnych. Nie znaczy to oczywiście, że pierwsze premiery po kwarantannie będą od razu próbą bilansu tego, co przeżyliśmy. Jakiś węgierski teatr na barce, nazywany bodaj pierwszym „teatrem kwarantannowym”, obwieścił, że właśnie pokazuje w Internecie swoją pierwszą premierę – monodram z Dżumy. Jeśli ktoś myśli, że polski widz po pandemii ochoczo pójdzie właśnie na Camusa czy Swifta z Dziennikiem roku zarazy, to grubo się myli. Od półtora tygodnia wszystkie gazety, które jeszcze wychodzą, wszystkie programy informacyjne trąbią tylko o jednym – koronawirus, koronawirus, koronawirus… Liczba zarażonych i liczba ofiar, decyzje rządu, co na to Europa, jak reaguje świat… Już teraz jest głód informacji pozapandemicznych. Zmęczenie informacjami i strachami, którymi się nas bombarduje. A zostały jeszcze circa about trzy miesiące stanu wyjątkowego. Trzy miesiące! Jak to przeżyjemy, to później, u progu normalności, nikt nie będzie miał siły psychicznej, by na nowo analizować w teatrze to, co przeżyliśmy. Wyprzemy koronawirusa tak, jak społeczeństwo europejskie wyparło w latach dwudziestych hiszpankę. Wojna światowa była analizowana w sztuce, epidemia – o ile wiem – nie. Dziwnym trafem nie stała się przeżyciem pokoleniowym. Mam przeczucie, że w najbliższych sezonach tematy publicystyczne w ogóle na pewien czas znikną z celowników widzów – przynajmniej na tych większych scenach i w repertuarowych teatrach. Teatr Powszechny, Biennale i Komuna//Warszawa będą zapewne ten temat drążyć głęboko dla garstki świadomych, odpowiedzialnych widzów. Wyposzczony tłum pójdzie gdzie indziej.
Tak, czeka nas zapewne – pytanie jak długi – okres eskapistyczno-rozrywkowy w teatrze polskim. Widz zażąda odreagowania, będzie płacił za to, żeby przez te dwie godziny nie martwić się i nie wspominać. Może zaakceptuje co najwyżej absurdalne purnonsensowe ujęcia pandemii, ale eseistyczne dywagacje o końcu cywilizacji europejskiej, krytykę społeczną, opowieści o problemach onkologicznych, globalnym ociepleniu, wymieraniu gatunków, Magdzie Gessler i akcji #MeToo ominie szerokim łukiem. I trzeba będzie na to jakoś repertuarowo zareagować. Katastrofy nie tylko i nie zawsze wyczulają społeczeństwo na zło, katastrofy prowadzą również do wyparcia zła. Nikt nie będzie szukał w teatrze kolejnego udręczenia. W czerwcu lub później wyjdziemy po prostu z więzienia, w którym, jak się teraz wydaje, zapomnimy o wielu przyjemnych rzeczach, a teatr postpandemiczny będzie musiał nam o nich przypomnieć. Pandemia jest ciosem w polski i europejski teatr krytyczny. Bo nawet ci zaangażowani, naprawdę zaangażowani twórcy i widzowie zrozumieją, że ważniejsze jest działać, niż bez przerwy mówić o działaniu. Rzecz jasna za jakiś czas, jeśli nie dopadnie nas kolejna apokalipsa, równowaga w teatrze zostanie przywrócona, ale te pierwsze miesiące po pandemii będą wymagać przearanżowania repertuarów i profilów polskich scen. Inaczej teatr będzie się rozmijał z oczekiwaniami społeczeństwa – przypomnijmy jeszcze raz – gwałtownie zubożałego społeczeństwa, społeczeństwa zaskoczonego zmienionymi warunkami ekonomicznymi. Polski teatr już teraz – w ciszy kwarantanny – winien przygotowywać się na kryzys frekwencyjny. I nowy, lżejszy lub klasyczny repertuar.
4.
Kwarantanna trwa. Polski teatr próbuje w tej chwili desperacko dać znak, że ciągle istnieje, szuka rozwiązania, wyjścia z sytuacji powszechnego zapuszkowania. Kolejne sceny udostępniają online spektakle ze swojego archiwum lub aktualnego repertuaru. Festiwale zapowiadają transmisje zdarzeń i rozmów z artystami z mieszkań i innych prywatnych przestrzeni. Krzepną videoblogi i zalewają nas memy. To cenne inicjatywy bardziej dla własnego samopoczucia niż w reakcji na zapotrzebowanie widza. I niestety dopadnie je rychło efekt przesytu. Gdyby transmisja, streaming spektaklu mogły rzeczywiście zastąpić widowisko teatralne, teatry od paru lat świeciłyby pustkami. Nie chodzi jednak chyba o to, żeby w kwarantannie oglądać zaprzyjaźnionych aktorów na scenie w pustym budynku ani nawet by entuzjazmować się telewizyjnymi wersjami przedstawień, które przegapiliśmy dotąd. W teatrze zawsze chodziło o żywy kontakt, dotyk, atmosferę, zgromadzenie i nic tego nie zastąpi. Teatromanów czeka post. Ersatz on-line jest tylko ersatzem. Osobiście mnie irytuje i zwiastuje generalną klęskę takiej strategii funkcjonowania, bo teatr on-line przegra z filmami i serialami Netflixa czy HBO, tak jak kręcona komórką relacja z imienin u wujka na wsi przegrywa zawsze z transmisją z ceremonii rozdania Oskarów.
Te ratunkowe transmisje stanowią tylko dowód, że póki co teatr nie znalazł pomysłu, jak przeżyć. I nie mówicie mi, że jest BBC, były transmisje kinowe z National Theatre, że TVP Kultura. Na dłuższą metę – właśnie tych trzech miesięcy izolacji – teatr w Internecie to tylko eksces i ciekawostka, a może nawet eksces, ciekawostka i paździerz w jednym i tym samym momencie. Sfilmowany teatr nie ma szans ze sfilmowanym filmem. Teatr, który próbuje pokazać, jak był ważny i fajny, stanowi wyłącznie materiał badawczy dla teatrologów, miłe wspominki dawnych uniesień. I niestety nie ma żadnego potencjału masowego, jednoczącego, wyjątkowego. Oczywiście obejrzę zapowiadaną na sobotę transmisję Cząstek kobiety Mundruczó z TR Warszawa, ale chyba tylko po to, by zobaczyć, jak fundamentalny zabieg reżysera, organizującego w części pierwszej widowiska seans filmowy dla widzów i zderzającego to, co wyszło z postaci w kamerach, z teatrem, jaki odgrywają później na żywo w części drugiej, sprawdzi się w ujednolicającej wszystkie te niuanse wersji z internetowej telewizji.
Nie chce mi się chodzić po wirtualnych muzeach, podglądać muzyków jamujących w kuchni z dziećmi, słuchać rozmów o teatrze. Teatru nie ma. Zniknął nie z własnej winy. I długo go nie będzie. Im szybciej to sobie uświadomimy, tym lepiej. Zamiast pokazywać, jaki teatr był, kiedy jeszcze był, należy kombinować, jaki ma być po zmartwychwstaniu. Wykorzystajmy ten czas. Zwykle nie ma drugiej szansy na myślenie, co będzie, jak będzie, czy w ogóle cokolwiek będzie.
18-03-2020