K/258:„Raczkowski. Kominsky. Litt” albo figle izolacyjne
W czasie epidemii ogromną popularność i powszechny szacunek zyskują eksperci wszelkiej maści: wirusolodzy, ekonomiści, socjologowie, etycy, profeci… Z wypiekami na twarzy czytamy publikowane na różnych portalach porady, jak zachowywać się podczas kwarantanny. Ministrowie, prawnicy i policjanci tłumaczą nam, co trzeba robić, żeby przeżyć. Nie tylko kolejny dzień, ale tak w ogóle. Każdy chyba ma już swojego ulubionego fachowca od wirusowego survivalu. Ktoś uwielbia słuchać profesora Simona, inny dał się uwieść czarowi zmęczonych oczu ministra Szumowskiego. Kibice korona-newsów dzielą się generalnie na dwie grupy: tych, którzy wierzą wyłącznie epidemiologom przekazującym wiadomości generalnie pesymistyczne („nic nie wiemy o tym wirusie, nie wiadomo, na jak długo można się na niego uodpornić po wyzdrowieniu, szczepionka pojawi się nieprędko, wirus mutuje, ofiar będzie więcej niż przy hiszpance”), oraz tych, którzy skupiają się na autorytetach mówiących ewidentnie ku pokrzepieniu serc („szczyt zachorowań będzie jakoś tak 7-10 dni po świętach, lek na COVID-19 już jest, w Nowym Jorku nie trzeba intubować pacjentów, branża turystyczna przygotowuje się na wakacje”). No i jest jeszcze trzecia grupa, do której mam zaszczyt zaliczać się osobiście, a mianowicie zespół tropicieli ironii i absurdu, ukrytych w wypowiedziach ekspertów. Każdy ekspert musi w końcu zorientować się, że w trosce o zdrowie i bezpieczeństwo społeczeństwa wchodzi w buty trendsetterów i influencerek. Staje się kimś na kształt wirtualnego coacha i sieciowego spowiednika. Nie dziw więc, że czasem nie wytrzymują. Stosują sarkazm, przemycają porady od czapy, żeby tylko uzmysłowić pytającym, że pytają nie tych, co trzeba, i nie o to, o co powinno się naprawdę pytać. Dlatego tak modne są strategie eksperckiego wyślizgiwania się i odwracania kota ogonem. I wtedy eksperci trafiają do mojej kolekcji!
Dalibóg, nikt od dnia, w którym minister zdrowia powiedział, że wybory korespondencyjne są stosunkowo bezpieczne i nie widzi przeciwwskazań, nie zdołał mnie rozbawić, dodajmy rozbawić do łez, jak mecenas Bartłomiej Raczkowski. Otóż w ostatnią niedzielę dziennikarze TVN w związku z poluzowaniem wielu rygorów powszechnej kwarantanny przekazali swemu ekspertowi prawnemu szereg pytań od telewidzów. Zafrapowała mnie bezpośredniość już pierwszego z nich i… jakby to powiedzieć… cyniczna figlarność riposty pana mecenasa Raczkowskiego.
Niejaka pani Agata podniosła bowiem kwestię kluczową:
„Czy mogę się spotykać od poniedziałku z narzeczonym w mieszkaniu, w którym mieszkam z rodzicami?”
Mecenas Raczkowski odpowiedział szybko i raczej nie owijał w bawełnę:
„Tak, ale pod warunkiem, że jak narzeczony wejdzie do mieszkania, to już nie wyjdzie. Organizowanie jakichkolwiek imprez, spotkań, zgromadzeń, możliwe jest tylko i wyłącznie w gronie osób najbliższych, a więc rodziny oraz ludzi, z którymi pozostajemy we wspólnym pożyciu. Więc, jeżeli od tego momentu to wspólne pożycie by się rozpoczęło, to narzeczony może przyjść.”
Błyskotliwość porady prawnej mecenasa Raczkowskiego polega na tym, że nikt z zainteresowanych nie będzie mógł zasnąć spokojnie po jej wysłuchaniu. Przede wszystkim narzeczony musi zastanowić się, czy rzeczywiście szybki powrót do pożycia z dziewczyną jest wart takiej ceny, a mianowicie konieczności mieszkania z nią i jej rodzicami przez najbliższe dwa lata w jakimś M-3. A co, jeśli nie planował dłuższego związku, spotykał się z nią tylko dla sportu i przyjemności, tymczasem pan mecenas grozi konsekwencjami prawnymi, nie dość, że po seksie trzeba z dziewczyną zamieszkać, to jeszcze pewnie dokładać się do czynszu i zakupu prowiantu, a także toczyć z jej rodzicami nieustanną wojnę o pilota do telewizora (właśnie te elementy uważam za podstawę definicji pojęcia „wspólne pożycie”). Cena bliskości może być drastyczna. Jako ojciec szybko dorastającej córki (jeśli przetrwamy epidemię, takie sytuacje graniczne mogą mi się przytrafiać za plus minus 6 lat!) wczuwam się też w sytuację starszego pokolenia lokatorów. Skoro rodzice będą musieli siedzieć zamknięci tyle czasu z obcym im w końcu człowiekiem, puszczać co wieczór głośną muzykę w swoim pokoju, przemykać się chyłkiem do kuchni, organizować komitety kolejkowe do łazienki, może dałoby się wziąć pod uwagę także ich preferencje charakterologiczne i wizualne dotyczące nowego lokatora? Mecenas Raczkowski nie wspomina nic o castingu na narzeczonego – a szkoda. Na miejscu rodziców pani Agaty optowałbym za takim rozwiązaniem. Pozbycie się z nagła znielubianego narzeczonego może być bardzo, bardzo trudne w czasie izolacji społecznej.
I wreszcie sama pani Agata. Wyczuwam w sformułowanym przez nią pytaniu do eksperta nie tylko niecierpliwość zakochanej kobiety (ten poniedziałek, albo nigdy!) czy nawet pewną frywolność ery Tindera (mieszkam z rodzicami, ale i tak się spotykam), w pani Agacie jest także rzadkie dziś i w ogóle rzadkie w Polsce przywiązanie do litery prawa. Nie ma dla niej żadnej szarej strefy, przestrzeni niedomówień i niewypowiedzeń, cichych przekroczeń społecznych norm i obyczajowych konwenansów, żadnych tam „Oj, kot, pani matko, kot, kot, / Narobił mi w pokoiku łoskot!”. Pani Agata robi w swoim życiu, także życiu intymnym, tylko to, co dozwolone w przepisach. Umowa ustna jest wiążąca, obowiązuje zasada trzeciej randki i prawo „zasiedzenia”. Stosuje się do zaleceń eksperta. Wytycznych ministerstwa. Pouczeń straży miejskiej. Leci wyłącznie „na legala”.
Jeśli feralnego 20 kwietnia narzeczony się nie wystraszył, a rodzice nie podnieśli jawnego buntu, przypuszczam, że już w nocy po tym wiekopomnym poniedziałku pani Agata przeszukiwała gorączkowo Internet w celu odnalezienia odpowiedzi, jak on-line zameldować u siebie w mieszkaniu kogoś niespokrewnionego. A może nawet poślubić w „e-urzędzie” i na „i-churchu”. Gdyby mecenas Bartłomiej Raczkowski był jednym z partnerów w nowojorskiej kancelarii adwokackiej Pearson Specter Litt (oglądam, niestety, piąty sezon serialu W garniturach, stąd to „skojarzenie uzależnionego”…), zamiast wrabiać ją w dwuletni układ partnerski, niewątpliwie przyjąłby panią Agatę na swoją asystentkę, może nawet otworzył przed nią perspektywę kariery prawniczej. Tylko prawdziwi wyznawcy Temidy wiedzą, że ponad Miłością jest zawsze Prawo. Zaraz, zaraz, czy nie było takiego serialu Prawo Agaty?
Jak się okazuje, prawo jest nie tylko ponad miłością. Zdarza się nawet w bardzo dojmujący sposób tuż przed. Otóż jeden z moich kolegów, samotny kawaler, chwilę po zapoznaniu się z ekspertyzą mecenasa Raczkowskiego odebrał całkiem przypadkiem i chyba bez związku telefon od sąsiadki z góry. Sąsiadka, mieszka z rodzicami, od lat się w nim podkochuje, uśmiecha w windzie, odbiera jego przesyłki polecone, akurat dzwoniła z prośbą o pomoc: „Ratuj, zlew się zatkał!”. Kolega udał, że zerwało połączenie, szybko drynknął do mnie i pyta, czy w świetle polskiego orzecznictwa i wykładni mecenasa Raczkowskiego może do jej mieszkania wejść i – co najważniejsze – bezpiecznie wyjść. Co z maseczką, wkładać, nie wkładać? Czy ojciec sąsiadki, emerytowany policjant, może dokonać obywatelskiego zatrzymania, jakby za bardzo im się spodobał… Niewiele myśląc, poradziłem mu spacer w lesie. Dwa lata to jednak szmat czasu. Lepiej spędzić je na łonie przyrody.
2.
Wspomniałem o Suits… Siedzę przed ekranem i oglądam Nowy Jork sprzed pandemii. Wybieg dla modelek i modeli ze świata kancelarii prawniczych. Jak oni pięknie chodzą po korytarzu! W szykownych sukniach, w dopasowanych garniturach. Piękni, genialni, bogaci, wszechmocni, wygadani, bezwzględni. Niczego się nie boją, nic nie produkują, żyją dla gry i żyją z gry. Kto kogo w jaki sposób i za ile sprzeda, błyskotliwie podkupi, elegancko wykoleguje. Ten serial nie był o ludziach, był o półbogach, bohaterowie nie przypadkiem przecież urzędowali w przeszklonych gabinetach na 60 piętrze drapacza chmur. W zimnej, sterylnej, nowoczesnej przestrzeni. Szefowie Pearson Specter Litt patrzyli z okien swojego Olimpu i widzieli ludzi jak mróweczki, samochody jak pudełka zapałek. Z takiej wysokości człowiek niewiele różni się od cyferki w tabelce. Na szczęście był w tym serialu jeden Quasimodo – Louis Litt, żydowski adwokat, miniasty, brzydki, spocony i gruby, komicznie przejaskrawiony w reakcjach na sukces i niebezpieczeństwo. Tęskniący za przyjaźnią i miejscem pracy przypominającym dom, a jednocześnie tyran i choleryk, mściwy, małostkowy facecik z kompleksami. Zlepek dziwactw i neuroz, częściej cudak i błazen, rzadziej, ale jednak – geniusz. Rick Hoffman zrobił z tej roli majstersztyk, szarżę kawaleryjską na armaty. Scenariusz pozwalał mu na gwałtowne skoki emocji – kiedy już mu współczuliśmy, trzymaliśmy za niego kciuki, dopatrywaliśmy się w jego śmieszności głębszego sensu, on zaraz łamał tę empatię i jego bohater robił coś podłego. Louis Litt jako jedyny z prawników z nowojorskiego Olimpu ma słabość do prawdziwej sztuki. Nie cytuje z pamięci na zawołanie kultowych dialogów z filmów klasy B, nie zna się na popkulturze, ale chodzi na balet i nie przepuści żadnej premiery na off-Broadwayu. Po pięciu sezonach podejrzewam, że każdy wieczór kończy tak samo – po walce na noże w kancelarii idzie na spektakl. Jakby szukał miejsca wytchnienia, chciał obejrzeć inną walkę, już bardzo fair. Wszyscy inni bohaterowie kpią z tej jego pasji, nie dają się namówić na wciskane im podstępem bilety, obietnice wspólnego oglądania. Z miłości Louisa Litta do teatru drwi się tak samo, jak z jego upodobania do relaksujących kąpieli błotnych. Jakby w obu miejscach groteskowy prawnik rozbierał się do naga. Ujawniał prawdziwą twarz. Opuszczał gardę. Wreszcie okazuje się, że Litt zna na pamięć wszystkie sztuki Szekspira. Wszystkie. Motyw fotograficznej pamięci przynosi do serialu inna postać, Mike Ross, fałszywy absolwent Harvardu, który cytuje na zawołanie każdą liczbę, każdy paragraf, na który tylko zerknął. Niestety, Mike rzuca kwestiami z filmów i seriali, ale nigdy ze sztuk teatralnych. Pokraczny Litt zna jednak Szekspira w tę i we w tę. Wyobrażamy sobie, ile razy musiał go oglądać na nowojorskich scenach, jak długo czytać. Nie jest genialny, jest tylko pracowity, sumienny i drobiazgowy. W jednym z odcinków aktor, który ma grać Shylocka, łamie nogę na premierze, drugi spektakl (z wszystkich trzech, smutne przypomnienie realiów repertuarowych niezależnego teatru amerykańskiego) może zostać odwołany. Litt oczywiście zna na pamięć rolę Shylocka, postanawia zrobić nagłe zastępstwo za aktora. Przebiera się w renesansowy kostium, ma doczepioną brodę i kryzę pod szyją, cały na biało, w rajtuzach i bucikach z klamerkami wygląda jak Żyd w kamuflażu, Shylock, który udaje kogoś innego, niż jest naprawdę. Chce być modny, akceptowany, nowoczesny. Litta tuż przed wejściem na scenę dopada trema. Boi się wyjść w światła rampy. Może rozumie, że przebierając się za takiego Shylocka, przebrał się niejako za siebie samego. Rzeczywiście jest nagi. Przez głowę przelatują mu wszystkie drwiny i kawały, jakie zrobiły mu gwiazdy kancelarii. Przypomina mu się, w jaki protekcjonalny sposób go traktują, rozumie, że nigdy nie będzie jak oni. W kancelarii, w której pracuje, fakt, że jest Żydem, że jest brzydki i samotny, daje pretekst do prześladowania, ataku, nielubienia go. A jednak wchodzi na scenę. Gra Shylocka jak nikt przed nim w tym amatorskim teatrzyku, o niebo lepiej niż kontuzjowany aktor, choć to przecież jego sceniczny debiut. Rolę Litta ratuje podpowiedź asystentki z kancelarii, że widzowie to de facto ława przysięgłych w sądzie, ma ich przekonać do swoich racji, wygrać z ich uprzedzeniami, zmieszać, zmiażdżyć, ogłupić. Louis już wie, co ma zrobić i wpada w scenografię z animuszem, rozbija standardowe ujęcie Kupca weneckiego, w którym Porcja, Bassanio i Antonio wymanewrowują Żyda, ograbiają go z jego majątku i wiary. Shylock Litta jest odpychający i zarazem mądry, lekceważony i wyśmiewany kąsa do krwi, owszem, przegrywa tak jak Shylock u Szekspira, jednak moralnie wygrywając. Nawet chyba bardziej niż tamta postać. Tak tylko przypuszczamy, bo w serialu nie pokazano ani fragmentu spektaklu z Littem. Nie było potrzeby – przecież sama podpowiedź, kogo ma zagrać Litt na scenie, demaskuje, kogo cały czas grał w kancelarii, jaki model dramatyczny nieświadomie powtarzał. Nie przypadkiem. Kupiec wenecki jest jedyną sztuką Szekspira z kluczową sceną rozegraną w prawdziwym sądzie. Teatralny triumf Litta zostaje odnotowany w lokalnej prasie, komiczny prawnik kupuje 8 egzemplarzy z pochwalną recenzją i oświadcza innym aktorom, że trzeciego spektaklu już nie zagra. Nie dlatego, że jest syty chwały. Tłumaczy, że za bardzo lubi widzów, ba, sam jest widzem, by każdego wieczora traktować ich jak sędziów przysięgłych, czyli poddawać ich nieustannej manipulacji: zmuszać do określonych reakcji i wniosków. Wybierać użyteczniejszą dla niego prawdę spośród innych możliwych prawd. Litt rozumie, że aktor nie zawsze musi z widzem wygrać w teatralnej rozprawie. Widz powinien wierzyć, że artysta na scenie nie jest jego rywalem ani przeciwnikiem. Nie idzie tylko po swoje. Louis Litt, fikcyjny prawnik z czasów przedpandemicznych odkrył podstawową prawdę teatru.
3.
Michael Douglas zrealizował dotąd dwa sezony serialu Metoda Kominsky’ego. Zagrał w nim starego aktora, jakby optymistyczne wcielenie bohatera Upokorzenia Philipa Rotha. Sandy Kominsky jest wprawdzie przebrzmiałą gwiazdą teatru, nigdy nie wyszło mu w kinie, wieloletni przyjaciel, szef agencji aktorskiej, Norman, zapomina podsuwać mu nowe role, nikt już nie chce z nim pracować ze względu na etyczne kaprysy i zasadniczość zawodową. Ciągle jednak dobrze prosperuje jego szkoła aktorska: na zajęciach tłumy ludzi marzących o karierze filmowej lub po prostu kochających scenę. Słuchają Kominsky’iego jak boga i rzeczywiście ten śmieszny staruszek z awaryjnie działającą prostatą, marzący o ostatnich podbojach erotycznych, niedogadujący się z córką, próbujący daremnie dorosnąć po siedemdziesiątce staje przed nimi i mówi proste, fundamentalne rzeczy o prawdzie aktorskiej. O związkach życia i ról. Kiedy jedna z adeptek wygłasza przed Sandym i grupą monolog Maggie, bohaterki z Kotki na gorącym blaszanym dachu, w swoim pokazie powtarza gest w gest rolę Susan Sarandon, imituje jej intonacje i myślenie o postaci. Sandy wzdycha głośno, mówi, że rola Susan to dobry wzorzec, sam ją przecież do niej przygotowywał, ale w tym, co zobaczył, nie było niczego jej, niczego własnego tamtej dziewczyny. Mówi do grupy, że powtórzą scenę, podchodzi do aktorki i mówi jej coś krótko na ucho. Inni uczestnicy zajęć tego nie słyszą. Widzowie serialu Netflixa – też nie. Dziewczyna kiwa głową i gra postać jeszcze raz. Monolog nabiera życia, pulsuje emocjami, motywacje bohaterki są czytelne, intonacje prawdziwe, każde słowo jest po coś, wszystko coś znaczy. Grupa bije brawo zachwycona. Aktorka jest szczęśliwa. Maestro Kominsky pokazał swój kunszt. Sęk w tym, że nie wiadomo, co dokładnie młodej, zdolnej powiedział na ucho stary aktorski wyga, któremu nie wyszła kariera, ale chyba naprawdę potrafi uczyć aktorstwa.
Wspominając ten fragment serialu i trochę zazdroszcząc Sandy’emu, zacząłem się zastanawiać, czy istnieją sytuacje, w których stary krytyk może pomóc artyście, podpowiedzieć (w tekście albo prywatnie) rozwiązanie, które ocali projekt. Średnio udane przedsięwzięcie za pomocą jednej małej zmiany przekształci w arcydzieło. Co tu dużo mówić – gonię za taką złotą radą całe życie, wcinam się między wódkę a zakąskę. I nie wiem nadal, czy potrafiłbym pomóc artyście na trzeciej generalnej. Ale chyba na pewno umiałbym podać pomocną dłoń młodemu krytykowi. Zwłaszcza takiemu, który uczy się, jak być dramaturgiem i performerem. Obejrzałem niestety akcję internetową Maladie w ramach Teatru Kwarantanny w Teatrze Studio. Formowali ją Witold Mrozek i Klaudia Hartung-Wójciak. Nie ma w tym miejscu potrzeby szczegółowego opisywania tego performansu, bo po pierwsze ma wiele tysięcy odsłon, czyli zobaczyło go całe środowisko, a po drugie niedawno zanalizował ją i podsumował błyskotliwie i złośliwie Maciej Stroiński. Ja parę tygodni powstrzymywałem się z komentarzem, choć miałem świadomość, że tego nie da się odzobaczyć, ale na szczęście dobrze wiem, jakie straszne i głupie rzeczy robimy z miłości lub dla pieniędzy. Kiedy chodzi o czystą miłość i prawdziwe pieniądze – milcz zoilu, nie igraj z życiem. Dzięki Metodzie Kominsky’ego pomyślałem jednak, że „tym biednym ludziom można by jakoś pomóc” (uwaga – parafraza ostatniej frazy ze Zbójców Schillera!). Istnieje pewna teatralna porada, której mógłbym udzielić Witoldowi Mrozkowi, porada, która mogłaby uratować to przedsięwzięcie od strony ideowej i wizualnej. Przekuć śmiech żałosny w śmiech dziki i triumfujący. I oto teraz jako Sandy Kominsky podchodzę do ucha Witolda Mrozka i tam mu ją wszeptuję. Słuchajcie uważnie. Jak pamiętamy, centralnym obiektem performansu jest goły, ubrany jedynie w kożuch ciała Witold Mrozek. Nagi, solidny mężczyzna z nogą w gipsie leży na kuchennym blacie, tak jak się leży na sofie lub rzymskim łożu podczas uczty. Z offu dobiega operowa aria, a aktor Mrozek udaje, że ją śpiewa w obcym języku. Hiszpańska bródka nadaje twarzy krytyka wygląd cokolwiek egzotyczny, aż chciałoby się zgadywać, że za tło muzyczne robi Carmen Bizeta. Jednak, co kluczowe dla naszej porady, Witold Mrozek jest jak ów kot Schrödingera – nagi i jednocześnie wcale nie nagi. Otóż leżącego na stole krytyka w strategicznym miejscu zasłania pudełko niemieckiego proszku do prania. Wszyscy zastanawiają się, co jest za tą zasłoną, czy krytyk naprawdę leży bez majtek i w jakim leży stanie – gotowości czy relaksu. Reżyserka Klaudia Hartung-Wójciak wchodzi w kadr i naciera krytyka olejkiem od tyłu. Piękny to gest miłości, gest oddania i posiadania jednocześnie. Nie tu jednak radzilibyśmy cokolwiek lub nie radzili. Skupmy się na finale sceny: gdy wybrzmi ostatnia głoska śpiewaka, Mrozek opuszcza patetycznie głowę w geście kapitulacji. Ciało na sofie stołu zamiera, umiera, poddaje się. Niestety, ten aktorski gest jest najbardziej fałszywym ruchem w całym projekcie, momentem obnażenia środków aktorskich, jakimi dysponuje krytyk. Tak pokazany koniec arii wydaje się być sztampowy, zagrany wysiłkowo przez amatora, który wie, że to ważne, ale nie potrafi oddać tej wagi. Zbyt wiele widziałem w życiu amatorskich przedstawień, by Mrozkowi w tej chwili nie współczuć. Dostał zadanie nie do wykonania. Gdybyż na stole w Maladie leżał Bartosz Porczyk lub Wiktor Loga-Skarczewski, porażkę leżącego śpiewaka dałoby się pokazać właśnie w taki, jak zaproponowano, sposób. Jako moment kompromitujący, moment demaskacji, który nie jest jednocześnie demaskacją i kompromitacją aktora, tylko postaci. Otóż uważam, że to, co proponują Wójciak i Mrozek, nie jest dobre. W takich chwilach powinien wkraczać do akcji Sandy Kominsky. Więc wkracza, przygląda się scenie, wyciąga wnioski i daje szeptem kluczową radę. Witoldo, pamiętasz czechowowską strzelbę? Co wisi, musi wypalić. A u was – uwaga – stoi! Proszek stoi na stole i zasłania, co trzeba. Czy musi jednak zasłaniać do końca? A gdyby, a gdyby Twoja, Mrozku, postać w finale arii zamiast zwieszać głowę w poczuciu porażki, tak jakby niechcąco ręką w przedśmiertnym skurczu strąciła ów niemiecki proszek z blatu? Co by się nie działo! Deus ex machina! Zmiana otwarta! Hokus pokus! OMG i WOW! Mrozek w finale pokazałby wszystko. Internety rozpaliłyby się do czerwoności. Sens teatru sieciowego zostałby podważony i jednocześnie wypromowany. Tabu zostałoby pogwałcone. Tabu, o którym myślę, polegałoby do tej pory na tym, że krytyk rozbiera – ale nie siebie, tylko spektakl na czynniki pierwsze. Witold Mrozek doprowadziłby do rewolucji w postrzeganiu zadań krytyki uczestniczącej. Krytyk dobierający się do tak zwanej nagiej prawdy nie może sam być całkiem ubrany. Z krytyków nie do końca ubranych przypominam sobie dotąd tylko dwóch: Romana Pawłowskiego paradującego w kilcie w słynnej telewizyjnej relacji z festiwalu w Edynburgu i nawołującego do narodzin teatru krytyki oraz Macieja Nowaka w legendarnej nagiej sesji fotograficznej, która doprowadziła do dymisji krytyka-dyrektora ze stanowiska w Teatrze Wybrzeże. Na tamtych fotografiach Nowak udawał cesarza Nerona, spoczywając nago w zawiesinie z gdańskich parówek. Mrozek byłby trzeci, to znaczy pierwszy.
Wracam do zatrzymanego kadru z Maladie… Nic się nie zmienia. Mrozek wciąż leży, a proszek stoi na pierwszym planie. Nic się nie zgadza, a powinno. Sandy Kominsky powiedziałby – zrzuć go wreszcie, a dopiero wtedy im pokażesz…
22-04-2020