K/260: po-Wolność
1.
Pięć lat temu twarzą i głosem pierwszych demonstracji KOD-u był Marek Kondrat. A właściwie chyba tylko jednej, pierwszej. Namawiał do aktywności obywatelskiej, zapraszał na uliczny wiec, czytał tłumowi fragmenty konstytucji. Wydawało się, że mamy ludowego trybuna, że popularny aktor i powszechnie lubiany człowiek będzie chciał teraz wykorzystać swoją rozpoznawalność i kapitał społecznego zaufania do zrobienia czegoś naprawdę istotnego w chwili przełomu. Ojczyzna wzywa… Kondrat w tym czasie nie grał już ani w filmach, ani w teatrze, prowadził swoją sieć sklepów z winem, reklamował potężny bank, plotkarskie portale rozpisywały się o jego związku z córką Grzegorza Turnaua i późnym ojcostwie. Pytany o ewentualny powrót do filmu lub teatru odpowiadał, że czuje się już bardziej pracownikiem instytucji finansowej, a nie artystą, że rajcują go chwile, kiedy otwiera szkolenia w oddziałach banku, pojawia się na spotkaniach zarządu, uzgadnia strategie i – co najważniejsze – absolutnie, całkowicie utożsamia się już z firmą. Bank, z którym związał się Marek Kondrat, nie był państwowy, a jednak błyskawicznie zakazał mu angażowania się w antyrządowe protesty. Można było wydedukować użytą przeciwko aktorowi argumentację: skoro każda ich nowa kampania reklamowa opiera się na jego wizerunku, Kondrat nie może się zaangażować po jednej stronie politycznego sporu, bo klienci o innych poglądach po prostu odejdą, zlikwidują rachunki. Bank zostanie obciążony działalnością polityczną pracownika. A przecież banki, tak jak pieniądze, nie powinny być ani prawicowe, ani lewicowe. Tak więc Marek Kondrat zniknął ze sztandarów rewolucji, przestał wypowiadać się na aktualne, polityczne tematy. Właściwie nikogo z nas wtedy to bardzo nie obeszło. Myśleliśmy – człowiek po prostu wybrał. Mógł wybrać, to wybrał. Przystał na bezpieczniejsze rozwiązanie – chciał mieć wieloletni kontrakt, zrozumiał konflikt interesów. Nie mamy prawa oceniać Marka Kondrata. Nikogo nie da się zapędzić na siłę do aktywności prodemokratycznej. Obywatelskość, zaangażowanie to zawsze przecież kwestia indywidualnej decyzji. A jednak zamilknięcie Kondrata powinno być przynajmniej od czasu do czasu przypominane. Bo dziś, oglądane z właściwej perspektywy czasowej – te cholerne pięć lat demontowania demokracji w Polsce! – nabiera rangi symbolu w rozmowie o wolności, odpowiedzialności, osobistych kosztach mówienia tego, co się myśli, działania w imię przyzwoitości. Człowiek ma prawo się bać i ma prawo kalkulować. Moment przystąpienia do czynnego oporu lub chwila decydująca o wycofaniu się więcej jednak mówi nie o człowieku, a o czasach, w których żyje. O presji społecznej lub instytucjonalnej, której jest poddawany. Więc analizując przypadek Marka Kondrata, warto przenieść uwagę z niego jako artysty i obywatela na dwa inne podmioty tej historii: klientów banku i sam bank. Ci pierwsi w zamówionych zapewne przez bank badaniach zadeklarowali, że zaangażowana politycznie twarz instytucji zniechęci ich do brania kredytów: „Nie trzymam pieniędzy u wroga politycznego!”. Inni być może zaczęli rozsądnie kalkulować: „Czy moje pieniądze są bezpieczne? Przecież rząd może szykanować instytucję finansową na różne sposoby, kiedy tylko zorientuje się, że jeden z jej współpracowników wspiera opozycję!”. Ludzie zaczęliby się za sprawą Kondrata bać o swoje interesy. Albo swoją nienawiść do przeciwników politycznych przenieśliby na Kondrata, a potem na bank. Znając te mechanizmy, bank mówi więc do swojego aktora: „I tu kończy się Twoja wolność, prawo do obywatelskiego protestu, swoboda wypowiadania własnych poglądów”. W efekcie nawet nie instytucja tylko samo społeczeństwo wskazuje, kto może zajmować się polityką, a kto nie. Rozcina radykalnie związki między sztuką, polityką, mediami i biznesem. Niegrający aktor Marek Kondrat mógł mieć wpływ na Polaków tak długo, dopóki był twarzą banku, regularnie pojawiał się w blokach reklamowych, wzbudzał zaufanie, koił nerwy i dawał nadzieję klientom przed telewizorami. Wyrzucony, zdyskredytowany za wykorzystanie wizerunku nie byłby autorytetem dla nikogo poza garstką tych, którzy wiedzą, że czasem są rzeczy ważniejsze niż bezpieczeństwo finansowe.
Bardzo mocno została mi w głowie fraza z jednej z wczesnych sztuk Pawła Demirskiego, jeszcze z okresu gdańskiego, na długo przed demi-dramami. Para rodziców głównego bohatera (listonosza, który pewnego dnia ukradł pieniądze z rent i emerytur) była pokazywana w retrospekcjach z połowy lat osiemdziesiątych. Na wczasach w Bułgarii zarzekali się na kempingu, że wolność jest najważniejsza, niechby niczego nie było, niechby tylko bieda była, tylko żebyśmy wolni byli! Bo wolność, poczucie wolności, wystarczy za wszystko inne. Doświadczony rodzinną tragedią z czasów transformacji zaciekły oponent balcerowiczowskiego mitu, Demirski, wściekle ironizował. Drwił z naszej naiwności w rozdzielaniu marzeń, udowadniał w swojej sztuce, że prawdziwą wolność daje dopiero komfort socjalny, wolność nieposiadającego prowadzi zawsze do złych wyborów. Wolność musi być częścią większego planu, fundamentalnej zmiany, nie tyle w rzeczywistości, co w świadomości.
Nie wiem, czy Marek Kondrat tęskni za wolnością, którą pięć lat temu w sposób symboliczny utracił. Jeśli tak, jego przypadek byłby zaprzeczeniem założenia Demirskiego. Szczęśliwy małżonek, lojalny pracownik, świetnie prosperujący przedsiębiorca, artysta-emeryt, który nic nie musi, ma wszystko poza jednym – prawem do gestu, który zagraża obowiązującemu komfortowi, jest wymierzony nie tylko w system, ale głownie w siebie samego, w układ, jaki nas oplótł.
2.
Opowiadam o zamilknięciu Marka Kondrata, bo szukam stosownej analogii po lekturze artykułu, w którym żona Macieja Stuhra, Katarzyna Błażejewska-Stuhr, oświadcza, że dla dobra aktora i jego najbliższych zakazuje mu odtąd wypowiedzi na tematy polityczne. „Wystarczy, to zrobiło się zbyt niebezpieczne” – mówi zaniepokojona kobieta. Masz człowieku jedno życie, dzieci i dom. Nocne telefony z wyzwiskami, hejt w prawicowych mediach, haniebne komentarze na forach internetowych, nieprzyjemne odzywki na stacjach benzynowych powoli zaczynają się przeradzać w akty fizycznej agresji wobec rodziny Stuhrów. Błażejewska mówi mężowi stop, bo nie może powiedzieć tego samego społeczeństwu. Boi się o Macieja Stuhra, bojąc się tak naprawdę społeczeństwa. Tego, co może w nim wybuchnąć w czasie pandemii, kiedy nienawiść światopoglądowa i lęk przed niewidzialnym zagrożeniem bardzo łatwo może objawić się w postaci małego antyinteligenckiego pogromu.
Podziwiam zdecydowanie pani Katarzyny i trudną zapewne decyzję, by upublicznić te rodzinne dyskusje i niepokoje. Nie chcę tu rekomendować żadnych płciowych stereotypów, ale niejednokrotnie w dziejach okazywało się, że kobiety wiedzą coś prędzej niż mężczyźni, wyczuwają zagrożenie, nieodwracalne przesunięcie granicy. Społeczeństwo poddane presji, żyjące w świecie, który przestał być zrozumiały, zwraca się w tej samej chwili przeciwko samemu zagrożeniu, jak i tym, którzy z nim walczą, a nawet tylko komentują. Jeśli strach przed pandemią objawia się w prześladowaniu tych, którzy z nią walczą lub stali się jej ofiarami, to wedle tej samej zasady nieznośny ciężar życia politycznego w Polsce, niemożność pogodzenia dwóch narracji, musi skończyć się eliminacją przeróżnych „zakłócaczy powszechnego komfortu”. Amerykanów pod koniec lat siedemdziesiątych wkurzała Jane Fonda protestująca przeciwko wojnie w Wietnamie, pozwalająca się filmować na działkach przeciwlotniczych Wietkongu. Bo to było złamanie tabu, amerykańska aktorka nie była solidarna z amerykańskimi chłopcami, współpracowała z wrogiem. Toutes proportions gardées, ale Maciej Stuhr od czasów Pokłosia stał się głównym negatywnym bohaterem pisowskiej sekty (obok oczywiście Krystyny Jandy), symbolem wroga, Europejczyka, antynarodowego inteligenta, artysty sprzedajnego, który za obce, najpewniej żydowskie lub „pedalskie” pieniądze zagra i powie każdą rzecz przeciwko Polsce. Wszystkie jego polityczne deklaracje w wywiadach, aktywność obywatelska, żarty posmoleńskie, parodiowanie Andrzeja Dudy, genialny filmik twórczo adaptujący ideę i zastosowanie palca posłanki Lichockiej prowokują sfrustrowanych prawicowców do jakiejś odpowiedzi. Jakby to nie artysta z nimi rozmawiał, tylko sąsiad, kumpel z osiedla. Stuhr nigdy nie był gwiazdą niedotykalną, jego kabaretowy rodowód przybliżał go do zwykłego widza. Takiego, który uważa, że obecna polityczność Stuhra zdradza jego dawną fajność, za którą został polubiony. Katarzyna Błażejewska dostrzega, jak się domyślam, że konflikt jej męża z częścią odbiorców przebiega według określonego schematu – Stuhr uwiera, bo na jego inteligentne zaczepki zwykle nie ma dobrej riposty. Kiedy skończą się wulgarność, demaskacje i słowne groźby, ludziom zostanie tylko czysta przemoc i proste rozwiązania. Jeśli Janusz Korwin-Mikke nagrywa raperski filmik, w którym strzela z pistoletu i nawija o wieszaniu socjalistów, to nie tylko parodiuje mocarzy gangsta-rapu. Chce być dowcipny, chce grać z wizerunkiem strasznego dzidzia, ale artykułuje także narastające w społeczeństwie przekonanie o konieczności prostych rozwiązań. Zamknąć, skazać, obić mordę, zastrzelić. Po co gadać, skoro nikogo się nie przekona? Mądry człowiek będzie tylko o tym gadał, upajał się tą możliwością, głupi pójdzie i zrobi. W sporze dwóch prawd, wygra ta prawda, która ma mocniejsze pięści.
Chorwacki autor, Drago Janczar, pisał swego czasu w Galerniku o „kobietach, poskromicielkach wszystkich buntowników świata”, oczywiście dziś jest to zdanie politycznie niepoprawne, równie dobrze można by sięgać po podobne stereotypy, formułując tezę o „mężczyznach, odwiecznych mącicielach kobiecego zdrowego rozsądku”, ale wyjątkowo chcę się jednak upierać przy frazie Janczara w odniesieniu do rodzinnego sporu(?), deklaracji(?) państwa Stuhrów. Katarzyna Błażejewska po prostu czuje, że obecny czas nie jest dobry dla Tersytesów, zoilów i prześmiewców wszelkiej maści. Żaden czas nie był dla nich dobry, ale ten jest jakoś tak znów szczególnie podły. Wolność krytyki, wolność gestu na przekór, zaczyna być powszechnie, czyli oddolnie kwestionowana. Nikt tego póki co nie zadekretuje, ale po prostu coraz łatwiej jest dostać łomot od ludzi. Za zwrócenie uwagi. Za zwykłe żarty. Za protest. Za wygląd. Jeszcze rok temu rodzinne moratorium na politykę u Stuhrów byłoby ledwie wakacyjnym michałkiem, dziś czytamy o nim, jak o opowieści o granicy wolności i odwagi, prywatnej wyporności na przemoc w przestrzeni publicznej. Autocenzura w obawie o bliskich to dowód na totalną katastrofę społeczną w Polsce. Ostateczny gest braku zaufania do państwa i jego obywateli. Inaczej myślący przestają czuć się bezpiecznie. Przestają zaraz po tym, jak przestali się czuć bezpiecznie ci inaczej wyglądający.
Cóż, trudno pogodzić się będzie z milczeniem Macieja Stuhra. Trochę tak, jakby jakąś rozgłośnię radiową zamknęli albo zniknął ci ulubiony kanał w telewizorze. W polskiej tradycji aktorzy zawsze mieli poglądy polityczne i czuli obowiązek ich wyrażania. Pokazywania, ile jeszcze wolno i dlaczego wolno. Artysta może więcej, nie tylko w życiu prywatnym, w sztuce, ale także w przestrzeni publicznej. Głos artysty waży więcej, jego drwina lub protest ma inną strukturę – posiada zaplecze moralne w postaci ról, jakie aktor zagrał, postaci i ich wyborów, nad którymi rozmyślał, którymi żył, które zagrał. Rozumiem troskę Macieja Stuhra o najbliższych, rozumiem zwykły ludzki strach. Z drugiej strony artysta musi pamiętać, że jeśli wszyscy się zakneblujemy w Polsce, przestaniemy mówić, co myślimy, skończymy z drażnieniem tłumu, to kto nam będzie mówił, jak jest, kto przekłuje balon narodowej pychy i szaleństwa? Politycy? Socjologowie? Przecież ich uciszyć jeszcze łatwiej, a uwierzyć im trudniej. Artyście mówiącemu o polityce wierzy się właśnie dlatego, że przychodzi spoza polityki, komentuje ją, bo niczego od niej nie oczekuje dla własnej korzyści. Poza, oczywiste, korzyścią płynącą z wolności.
Będąc na miejscu Macieja Stuhra, starałbym się negocjować z małżonką. Zamiast milczeć, zmienić coś w swoim funkcjonowaniu w rzeczywistości. Może trzeba przestać udawać, że się jest zwykłym polskim inteligentem, i zacząć żyć jak amerykańskie gwiazdy: nie chodzi o blichtr, tylko bezpieczeństwo. Wynająć firmę ochroniarską, nie jeździć samemu na zakupy i stacje benzynowe. Chronić prywatność, nie pokazywać domu, twarzy żony i dzieci, przekazać telefon agentowi, wynająć prawników do ściągania pozwami hejterów. Nosić, jak Jarosław Kaczyński, dwie kamizelki kuloodporne. Pewnie daje to poczucie bezpieczeństwa, może nawet złudne, ale zawsze jakieś. W efekcie Maciej Stuhr oddałby jakąś część swojej prywatnej wolności, żeby zyskać wolność w przestrzeni publicznej, utrzymałby swój „głos wolny wolność ubezpieczający”. Wolność bezpiecznego robienia zakupów nie jest tak samo ważna jak wolność mówienia tego, co się myśli. Milczenie zawsze ma swoją cenę. Może warto zapłacić za ochronę tylko po to, żeby nie milczeć.
3.
Minister Gliński zapowiada, że teatry wrócą nieprędko, bo nie ma sensu działać w okrojonej formule, w obostrzeniach na scenie i widowni. Czyli nie będzie dziesięciu widzów w trzech rzędach, zamkniętych bufetów, aktorów odsuniętych od siebie na dwa metry i spryskiwania płynem podłogi i oparć foteli co godzinę. Rozumiejąc zasadę: wszystko albo nic, albo taki teatr, jaki znamy, do jakiego się przyzwyczailiśmy, albo żaden, tęsknię nieco za eksperymentami. Co stałoby się z gotowymi spektaklami, gdyby aktorom nagle nie wolno było się dotykać? Zmieniono wszystkie sytuacje, wpuszczono pustkę, wolne miejsce między partnerów, przereżyserowano wszystkie sceny zbiorowe. Przecież nie zostałoby tak chyba na zawsze, to byłby reżim najbliższych sezonów. Być może dowiedzielibyśmy się o przestrzeni, świetle, kontakcie międzyludzkim na scenie czegoś nowego, przetestowalibyśmy najdziwniejsze sytuacje. Znany repertuar zyskałby świeżą postać, nowe warunki eksploatacji przyprowadziłyby nowe sensy. Aktorzy grający w maseczkach popracowaliby nad dykcją, uruchomiliby ręce i oczy. Wyobrażacie sobie, co działoby się na widowni, jaki dreszcz przeszedłby po ludziach, gdyby w scenie miłosnej aktorka lub aktor nagle zdjęli maseczkę? Jakiż byłby to akt desperacji erotycznej, jaki gest zaufania wobec partnera i bohatera. Albo wyobraźcie sobie nagich aktorów, ale za to z maseczkami na twarzach. W tańcu na odległość. Granica między sceną a widownią znów byłaby nieprzekraczalna, nikt nie łamałby czwartej ściany zejściem do ludzi, miedzy rzędy. Wróciłaby tiulowa zasłona ze spektakli Lupy, podkreślająca sceniczny obraz, albo szyby lub przeźroczyste ściany z pleksi na granicy światów fikcyjnego i rzeczywistego. Być może nie byłoby szansy grać ciurkiem sześciogodzinnego widowiska, jak Capri Lupy, trzeba by było dzielić je na godzinne części, całostki, epizody. Pomyślcie – tydzień z Malapartem w Powszechnym! Jak wtedy działałaby percepcja widza? Zamiast przesytu – wieczny niedosyt, poczucie zbyt szybkiego wyrzucenia ze świata, niemożność przykucia się do bohatera. Światy Lupy zaczęłyby istnieć w innym tempie, jeden akt musiałby obronić się jednego wieczoru, w tym zadekretowanym przez ministerstwo, godzinnym, bezpiecznym, sanitarnym limicie wspólnego przeżywania.
Trzeba robić teatr w trudnych warunkach. Lepszy teatr w obostrzeniu niż teatr w Internecie. Jak mawiał Stanisław Barańczak: „Poezja zaczyna się wtedy, gdy potrzeba wypowiedzi zderza się ograniczeniem”. Ograniczenie już jest.
Póki co nie widzę w teatrze desperacji powrotu. Ligi piłkarskie forsują systemy powrotu, lobbują, pokazują, co można zrobić, żeby było bezpiecznie, a teatr czeka, aż ktoś na górze zadecyduje, co wolno. Niemcy organizują imprezy techno, ale dla zmotoryzowanych uczestników, wracają kina samochodowe. A tymczasem czeskie teatry oświadczają, że nie opłaca się im grać w salach dla mniej niż stu osób i to jeszcze przy rozsadzeniu widowni. Włoscy aktorzy odmawiają gry w maskach na scenie, bo taki był pomysł powrotu. Chryste Panie, Włoch, aktor z ojczyzny komedii dell’arte nie chce grać w maseczce, półmaseczce! Wszyscy legendarni wykonawcy ról Arelkina, Pantalona i Dottore przewracają się w grobach. Fakt, zwykle mieli zasłoniętą inną połowę twarzy, usta były na zewnątrz, ale przecież nie jest to niedogodność, której w erze mikroportów nie można ominąć. Doświadczenie społeczne ostatnich dwóch miesięcy, a zwłaszcza dwóch ostatnich zamaseczkowanych tygodni, podpowiada mi, że zdolność mojej komunikacji sklepowo-urzędowo-towarzyskiej wzrosła trzykrotnie. Unosimy brwi, przewracamy oczami, mrugamy, robimy „wielkie oczy”. Flirty nabrały nowego wymiaru. Jestem za testowaniem maseczek na polskich scenach. W ramach równości – zniknie wreszcie problem z aparycją i wiekiem aktorek i aktorów, w maseczkach wszyscy są w tym samym wieku i podobnej urody. Kwestia dublur nabierze nowego znaczenia. Gwiazdy będziemy się tylko domyślać pod maseczką! I jaki to będzie, czy raczej byłby, piękny obyczaj oklaskowy: przy standing ovation kłaniający się zespół ściąga maseczki i pokazuje twarze! Gest zawierzenia siebie publiczności i gest ostatecznego podziękowania. Tak wyglądam naprawdę i nie boję się was, kochani nosiciele. Jestem wolny. Dzięki swojej sztuce.
13-05-2020