AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/265: Języczek uwagi

Dorota Ignatjew, fot. Jakub Orzechowski  

1.
Wreszcie (czyli oczywiście ex post) poznaliśmy nazwiska kandydatów w konkursie na dyrektora Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Pomimo euforii przedstawicieli Urzędu Marszałkowskiego (wicemarszałek Zbigniew Wojciechowski) śmiem twierdzić, że poziom wcale nie był wysoki i rozumiem, czemu wzdragano się przed upublicznieniem danych kandydatów. Bo zestaw mówi jedną ważną rzecz – nikt z liczących się dyrektorów-zawodników, nikt z rozpoznawalnych artystów nie zdecydował się konkurować z Dorotą Ignatjew, dotychczasową szefową instytucji. Absencja poważnych kandydatów oznacza albo środowiskową akceptację dla status quo w Lublinie, albo niewiarę w uczciwość konkursu. Tertium non datur. Tym bardziej przykro mi, że startująca jeszcze raz do walki o własne stanowisko Dorota Ignatjew musiała ponieść tę porażkę – przepraszam – upokarzający remis, brak wskazania jakiegokolwiek zwycięzcy w konkursie. Wicemarszałek Wojciechowski albo kpi, albo jest teatralnym cywilem, skoro cieszy się z zainteresowania piątki (!) osób aspirujących do szefowania Osterwie. Ryszard Adamski był bohaterem przykrej afery obyczajowej w warszawskim Teatrze Akademickim, nagłośnionej przez dziennikarzy Superwizjera. Adam Sroka, ceniony niegdyś reżyser i dyrektor scen w Opolu i Radomiu, od kilku lat startuje we wszystkich konkursach dyrektorskich w Polsce i jest niewybieralny nawet dla prawicowych samorządowców. Lubię Marka Pasiecznego i jego kameralne spektakle, ale trudna sztuka kierowania instytucją jest w jakiejś mierze pochodną trudnej sztuki kierowania sobą. Paweł Kleszcz zagrał kilka lekarskich ról w filmach i serialach, więc chyba tak samo, jak dyrektorem teatru, może zostać dyrektorem Szpitala Wojewódzkiego, lubelski PiS powinien serio rozważyć tę propozycję. Złym pomysłem jest także, by dyrektorem teatru zostawał aktor, Witold Kopeć, przewodniczący zakładowej „Solidarności”. Z czterech znanych mi przykładów podobnej kariery – z reprezentanta zespołu na szefa-wizjonera-administratora – tylko jeden był udany. Skoro urząd ogłosił konkurs, był to znak, że nie akceptuje dotychczasowej dyrekcji i Dorota Ignatjew nie ma w nim żadnych szans. Mimo to wystartowała – z odpowiedzialności za zespół, za repertuar, za misję. Nie można jej było wybrać, bo to kompromitowałoby organizatora. Nie znaleziono nikogo w miarę przewidywalnego na jej miejsce, zdecydowano więc o braku decyzji.

Lokalny PiS i ministerstwo postawili na rozwiązanie kuriozalne: przegłosowano uchwałę o tym, że nikt nie spełnia kryteriów dyrektorskich. Podobno – mimo protestów części komisji. Jasne stają się w tym momencie słowa wicemarszałka Wojciechowskiego, że poziom konkursu był tak wysoki, że poprzeczka nie doskoczyła za kandydatami.

To nie był, proszę państwa, konkurs, to była kompromitacja.

Od jakiegoś czasu całe środowisko wie, że obowiązująca ustawa pozwala, by organizator konkursu tak dobrał sobie skład komisji, żeby mógł wybrać swojego faworyta. W Lublinie połączone siły urzędu marszałkowskiego i ministerstwa wyniosły pięć głosów – w komisji była też dla zachowania pozorów czwórka reprezentantów tak zwanego środowiska. W razie jedności frakcji urzędniczej każde nazwisko kandydata może zostać przegłosowane w stosunku 5:4. Ciekawsze od proporcji są jednak personalia. Przyjrzyjmy się nazwiskom członków komisji. Podaję je za artykułem redaktora Maciuszczaka w „Dzienniku Wschodnim”: Zbigniew Wojciechowski, Bożena Ćwiek, Andrzej Miskur – to urząd marszałkowski i okolice. Z ministerstwa przyjechała Agnieszka Komar-Morawska i często delegowany do komisji konkursowych przez Piotra Glińskiego wiceszef Instytutu Teatralnego, były lubelski krytyk teatralny Jarosław Cymerman. Był Paweł Łysak ze Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów oraz Jolanta Rychłowska, Ewa Leśniak i Marek Bijak z Osterwy.

Chyba nie tylko mnie zastanawia wyjątkowa pozycja Jarosława Cymermana w tej układance personalnej. Czwórka urzędników kontra czwórka artystów, a pośrodku były krytyk, człowiek zaangażowany w sprawy i idee Instytutu Teatralnego. Jezu, ludzie latami modlą się o taką sytuację przetargową. Jarosław Cymerman miał w swoich rękach los Teatru Osterwy, mógł samodzielnie, stojąc między grupą władzy a stroną środowiskową, zdecydować. Można było zabiegać o jego głos, można było liczyć na jego bezstronność, to znaczy prawo reprezentowania całości interesów polskiego teatru. Jeśli w jakimś hipotetycznym, choć chyba nieurojonym, rozdaniu ministerialni i marszałkowscy byliby przeciwko Ignatjew, a artyści za Ignatjew, głos Cymermana miałby tak zwaną siłę przeważającą. Przy takim podziale pierwszy raz od dłuższego czasu krytyk byłby języczkiem u wagi. Nieważne, kto przysłał na konkurs pana Jarosława Cymermana, i jakie on sam ma poglądy na temat dyrekcji Ignatjew. Wierzę, że kiedy zdarzają się takie sytuacje zerojedynkowe, krytykowi, badaczowi teatru, człowiekowi z Instytutu Teatralnego po prostu nie uchodzi głosować inaczej niż artyści. W sporze władza-środowisko nawet w sytuacjach mniej klarownych obowiązkiem krytyka jest być po stronie artystów. To nie jest chyba trudne do zrozumienia, do dostrzeżenia. Nie znam kulisów obrad konkursowych, tyle co z dostępnej wszystkim zdawkowej relacji Pawła Łysaka. Nie mam pojęcia, czy cała frakcja artystyczna głosowała za Ignatjew, pewnie nie, skoro startował też szef teatralnej „Solidarności”, ale trudno mi uciec od myślenia, że zjednoczone środowisko (czyli obejmujące także krytykę) mogłoby to lubelskie starcie wygrać 5:4. I organizator wpadłby w pułapkę, którą sam zastawił. Oczywiście Jarosław Cymerman jest wdzięczny ministerstwu za awans zawodowy, za oferowanie mu wpływu na wybór dyrektorów w wielu miastach w Polsce, ale sęk w tym (a raczej na tym polega każda gra z władzą, nawet z tą, którą kochamy), by z tej wdzięczności nie zmienić się w bezmyślną maszynkę do głosowania. Robienia tylko tego, co chce patron. Czasem trzeba ugryźć rękę, która karmi, solidnie wierzgnąć, inaczej pewnego dnia Jarosław Cymerman przegłosuje w dyrektorskim konkursie zwycięstwo konia Kaliguli.

2.
P.O. dyrektor Agencji Kreacji Teatru w TVP jest od końca maja krytyczka i redaktorka Kalina Zalewska. Informację o awansie Kaliny znalazłem dość przypadkiem w Wirtualnych Mediach. I nieco się zadumałem nad filozofią awansu. Nie jest to jakaś specjalna filozofia, ot co najwyżej „filozofia” typu „filozofii włosów” Vidal Sassoon. W gruncie rzeczy, jak trwa polityczno-kulturalny przeciąg, to jednych wwiewa, a drugich wywiewa. Dla niektórych takie koincydencje bywają miażdżące: niby jednymi drzwiami z TVP Kultura wychodzi pisarz Łukasz Orbitowski, drugimi wchodzi jako pani od teatru Kalina. Jak o tym napisać w duchu symetryzmu? Ją skusiła wizja czynienia dobra w instytucji, w której on nie wytrzymał z racji jego niedostatku? Kalina pewnie gorączkowo rozmyśla, co dobrego dla polskiego teatru można zrobić w jawnie już rządowo-propagandowej telewizji, dotkniętej na dodatek ostracyzmem części środowiska? Na takie stanowisko nie idzie się przecież, żeby tylko na nim być. Każdy, kto będzie programował politykę teatralną w telewizji, chce dokonać zmian, albo coś otworzyć, albo coś domknąć. Więc wyobrażam sobie, że Kalina siedzi i myśli, jak wydać choćby jedną setną z owych dwóch miliardów darowanych na telewizję przez prezydenta, u jakiego artysty istotnego – poza oczywiście Redbadem Klynstrą i Pawłem Woldanem – zamówi spektakl? Kalina zawsze była uczciwym krytykiem i podobało się jej to, co zwykle polskiej prawicy się nie podoba w polskim teatrze.

Pewien trop w kwestii jej marzeń repertuarowych podpowiada jeden z najnowszych felietonów Kaliny Zalewskiej na portalu Teatrologia.info. Nie zwróciłbym uwagi na niego, gdyby nie nowe zadanie zawodowe Kaliny. Pisze nie tak dawno Kalina: „Tęsknię za dawnymi przedstawieniami Demirskiego i Strzępki. Za talentem, z jakim potrafili nazwać zjawisko, ośmieszyć, przekłuć balon zadufania. Za energią, z którą rozsiewali po rozmaitych teatrach zarzewie buntu, w swoich spektaklach krytyczni wobec władzy. I to każdej władzy – politycznej czy opiniotwórczej”. Bardzo słuszne to słowa, nie zabija ich słuszności nawet sprostowanie (wynikające rzecz jasna z uważnej lektury), że w swoim tekście Kalina tęskni de facto za dawnymi spektaklami wściekłego duetu i jednym, nie wiadomo dlaczego – Remigiusza Brzyka. A może jest w tym felietonie poza zachwytem i nostalgią zawoalowane zaproszenie: droga Strzępko, drogi Demirski, wróćcie do telewizji, skoro już tu robiliście za naszej władzy serial Artyści, sfilmuję wszystkie wasze dawne przedstawienia! Szefostwu powiemy, że będą to zwłaszcza te, które waliły w PO i warszawskich liberałów (Tęczowa trybuna), w środowisko lemingów (Sprawa Jakuba S.), intelektualistów, artystów i architektów narodowej wyobraźni (Był sobie Andrzej, Andrzej i Andrzej), w balcerowiczowską wizję kapitalizmu wreszcie (Opera gospodarcza, Śmierć podatnika). A nawet przeniesiemy na ekran, póki zwierzchnicy się nie zorientują – Triumf woli czy Nieboską komedię. Wszystko powiem bogu! ze Starego Teatru. Lubiany w ministerstwie Marek Mikos będzie udawał, że to premiery za czasów jego dyrekcji, a nie Jana Klaty.

Powiem szczerze – jeśli dobrze odczytujemy intencje Kaliny Zalewskiej, byłby to czystej wody wallenrodyzm. Jeśli marzenie Kaliny o Strzępce i Demirskim w TVP ma się urzeczywistnić, trzeba argumentować politrukom z PiS i prawicowej opinii publicznej, że to dalej byłby spektakle polityczne, owszem, niby historyczne, ale na pewno wciąż mające siłę uderzeniową. Politycy zrozumieliby, że te stare spektakle biją dziś w obecną opozycję, a część widowni odebrałaby wyrafinowane odwrócenie narracji: to, co kiedyś było krytyką elit, dziś może być ich afirmacją, bo świata, jaki współtworzyły za czasów triumfów wściekłego tandemu już de facto nie ma. Oczywiście Kalina musiałaby jednak przemilczeć przed prezesem Łopińskim czy supervisorem Jackiem Kurskim premiery poznańskiego K. czy krakowskiej Bitwy warszawskiej. Udać, że to zrobił jakiś inny duet – na przykład Janiczak i Rubin. Nie jest to misja niemożliwa. Łopiński nie wygląda na człowieka teatralnie kumatego. Kalina, próbuj. Bo jakoś mniej wierzę, że w zapisanym na portalu Teatrologia.info planie Kaliny znalazł się pomysł na zrobienie w TVP przez Strzępkę i Demirskiego przedstawienia wymierzonego w partię, która aktualnie sprawuje władzę. To już nie byłby wallenrodyzm, tylko winkelriedyzm.

Kalina w swoim tekście tęskni za ostrością dawnych przedstawień duetu, zestawiając je automatycznie z melancholijnością dzieł najnowszych. I jakoś nie odpowiada sobie sama, czemu jedno zmieniło się w drugie. Z przyjemnością podpowiem pewien trop.

Otóż moja hipoteza jest taka, że bunt Strzępki i Demirskiego był buntem na czas dobrobytu i stabilizacji, był buntem sytych, a nie głodnych. Był możliwy wtedy, gdy trzeba było pokazać ludziom coś, co ma nas boleć, co uwiera wybranych, a powinno wszystkich. Strzępka i Demirski specjalizowali się w znajdywaniu wypartych win, w odwracaniu wektorów odpowiedzialności, w prowokowaniu widzów do intelektualnej pracy: a co jeśli nasza rzeczywistość została ufundowana na kłamstwie i nic nie jest tym, czym się wydaje, mimo że żyje się fajnie. Wolność jest, Europa jest, dostatek jest, teatr mówi, o czym chce. Duet podpowiadał, jak myśleć wbrew schematom, szukał nieoczekiwanych wrogów, kanalizował rozproszone napięcie społeczne. To było takie wskazywanie zła tam, gdzie go nie ma, nie widać, a powinno być. I dzięki teatralnej sztuczce, powtarzanej w każdym spektaklu, to zło pojawiało się tam, gdzie twórcy chcieli, byśmy je zobaczyli. Potem ze sceny teatralnej przenosiło się do rzeczywistości. Wierzyliśmy, że jest tak, jak mówią rozpolitykowani, kipiący od złych emocji artyści. W demokratycznym społeczeństwie taką strategię można nazwać otwieraniem oczu, widzeniem poprzez kolorowe zasłony. Jednak po paru latach, kiedy przyszło prawdziwe zło, to przyszło nie z tej strony, o której mówili Strzępka i Demirski i której się zawsze bali. Owszem, zdarzyła się katastrofa, tylko kto inny ostatecznie okazał się za nią odpowiedzialny. Pomimo tego, że „winni” od Strzępki i Demirskiego bardzo się starali zepsuć świat, wyręczyła ich inna siła. Czyli z duetem jest trochę tak, jak z prorokiem, któremu sprawdza się wszystko, co przewiduje, ale na odwrót. Państwo polskie miało zawalić się w 2012 roku za liberałów, a zawali się w 2020 za populistów. Trybuni ludowi ukradli więcej niż spekulanci, w przyszłości uświadomiony przez artystów polski lud zamiast na kanapową lewicę zagłosuje na faszystów w garniturach. Teatr Strzępki i Demirskiego stracił póki co swój pazur, bo dziś mniej więcej wiadomo, gdzie to prawdziwe zło pełza i się miota. Wściekły duet nie chce gadać o tym, bo boi się oczywistości, bo jest za uczciwy i zbyt inteligentny, by nazwać je dobrem. Co to za odwaga walnąć teraz w Kościół albo w PiS? W motłoch i parafiańszczyznę? W teatrze Strzępki i Demirskiego powtarzano by tylko oczywistości jak z tweetów Zbigniewa Bońka!

Z drugiej strony warszawski duet póki co nie może dalej być przeciwko młodej inteligencji i klasie średniej. Musiałby prowokować ją dla samej prowokacji i jątrzyć dla samej sztuki jątrzenia. I to jeszcze w czasach, gdy i tak dostaje od władzy po tyłku. Wszystko można powiedzieć o Strzępkach, tylko nie to, że lubią łoić w chórze. Dlatego nie walną w lewicę i oszczędzą resztki złudzeń hipsterów. No i tak się chyba jeszcze dobrze składa, że cele lewicy i centrum są dzisiaj chwilowo wspólne.

I dlatego duet chyba nie napisze już sztuki o tym, że żyją gdzieś w Polsce, na przykład w Warszawie, ludzie czasem tak dogłębnie dobrzy, że to całe dobro, które jest w nich, w ogóle nie pozwala im widzieć zła. W tym co mówią, co robią i gdzie pracują.

Szkoda pomysłu Kaliny, zaintrygował mnie, nie powiem, szkoda, nawet jeśli ona sama nie wie, że go miała, że go zwerbalizowała. Albo i nie.

3.
Publikowany dość regularnie na portalu Teatrologia.info i powtarzany, nie wiedzieć dlaczego, na zliftingowanym E-teatrze cykl epistolograficzny, a może nawet epistemologiczny, pod tytułem Listy do Madeleine Patryka Kenckiego ustanawia właśnie nową, dodajmy wręcz przełomową, formułę w dziejach polskiej felietonistyki. Nazwijmy ją „zapisywaniem osobistego szczęścia” (z greckiego: eftychia). Patryk Kencki jako felietonista – tycherós, czyli szczęśliwy (od greckiego określenia oznaczającego ulubieńca bogini Tyche, czyli Fortuny), nie podważa jak inni, błądzący dotąd po labiryntach literatury i krytyki, skażeni pychą felietoniści panujących powszechnie schematów myślowych, nie drwi z ludzkiej natury, nie tropi absurdów rzeczywistości, nie zaczepia polityków od kultury, z żadnym z artystów nie polemizuje, o nic nie walczy, niczego nie broni. Autora ostatniego póki co Listu do Koryntian, to jest oczywiście … do Madeleine (przepraszam, znowu mi się Grecy pakują do zdania), zajmuje wyłącznie on sam w stanie kontemplacji własnego życiowego spełnienia.

Felieton Kenckiego jest krótki, niemniej jednak pozwolimy sobie tu, w Kołonotatniku, na jego jeszcze dalej idącą twórczą kondensację, nazwijmy ją życzliwym streszczeniem w celu uwypuklenia pełni idei codziennego dobra i piękna, które opiewa autor. 

W pierwszym akapicie Korespondencji na początek lata dobry człowiek wstaje rano i głaszcze kotka. Za oknem świeci słońce. Łódź, w której autor obecnie mieszka w małym, ale wygodnym i jasnym mieszkanku, jest pięknym miastem. Dobrze zarządzana, mieszkańcy mają pracę i patrzą w przyszłość z optymizmem. Do teatrów blisko, da się wszędzie dojść piechotą, autor mógłby nawet wybrać się do jednego z nich, ale akurat grają tam spektakl dla dzieci o trzech świnkach, który jednak jest mu znany. Świadomość, że widział jakiś czas temu dobre przedstawienie, prowadzi autora do logicznego wniosku, że warto byłoby zobaczyć kolejne, a wtedy jedno dobro połączy się z dobrem drugim. To rozpoznanie (anagnōrismós) nastraja autora do działania, do podróży, do szukania teatru: rozentuzjazmowany postanawia szybko (ale bez zgubnego pośpiechu) gdzieś pojechać. Tyle możliwości, a wybór jeden! O, jest takie inne niż Łódź, ale też piękne miasto Tarnów, gdzie dyrektorowi Marcinowi Hycnarowi do realizacji Braci Karamazow udało się „zatrudnić młodych uzdolnionych aktorów i zaprosić do współpracy ciekawych reżyserów. Efektem tego były naprawdę udane przedstawienia”. Autor nadmienia, że obejrzał je „z przyjemnością i pewnym poczuciem nostalgii”. Możemy tylko zgadywać, jaka to była przyjemność i czego dotyczyła owa nostalgia autora, bo afirmatywny styl relacji zdawanej Madeleine wyklucza dokładniejsze szczegóły. Kiedy za „udane” przedstawienia odpowiadają „uzdolnieni” aktorzy i „ciekawy” reżyser, mądremu krytykowi fascynujący tekst pisze się właściwie sam. Autor następnie cieszy się, że w teatrze „odpoczął” (tu czujny czytelnik może się nieco zaniepokoić, bo, dalibóg, ciężko jest na serio odpoczywać w mrokach Dostojewskiego, jeśli uważnie słucha się bohaterów i podąża za piekłem ich spekulacji, ale może szczęśliwi ludzie tak mają: wszędzie dadzą radę nacieszyć się sobą i chwilą, a w następstwie tych zdarzeń właśnie solidnie odpocząć od zgiełku ludzkości) i wspomina mimochodem o innych swoich wspaniałych codziennych zajęciach. O działalności badawczej w Pracowni Teatru Dawnego, o inicjatywach Polskiej Kompanii Teatralnej, którą ma honor współtworzyć. Patryk Kencki cieszy się z odbytej, jak rozumiem niedawno, rozmowy z Jarosławem Gajewskim i Jackiem Kopcińskim w Instytucie Teatralnym po scenicznym czytaniu Pieśni świętojańskiej o Sobótce. Rozmowa, zdaniem autora, była bardzo udana, a goście zajmujący. Wszyscy jej uczestnicy zgodzili się na koniec, relacjonuje „felietonista szczęścia”, że jest za mało tekstów dawnych na rodzimych scenach. Autor daje do zrozumienia, że niezwykle lubi i ceni Jacka Kopcińskiego i Jarosława Gajewskiego, cieszy się też ze współpracy z Instytutem, serdecznie dziękuje dyrektor Elżbiecie Wrotnowskiej-Gmyz za złożoną mu onegdaj propozycję prowadzenia w podległej jej placówce regularnych wykładów o teatrze staropolskim. Wykłady te sprawiają autorowi ogromną przyjemność, wygłosił już pięć, cztery – równie interesujące – dopiero się odbędą. Zaintrygowani tematem i osobą prelegenta czytelnicy mogą je odnaleźć w serwisie YouTube, dowiadujemy się z felietonu. Albo poczekać na książkę, którą wyda Instytut na finał projektu. Patryk Kencki spieszy nas na koniec poinformować, że praca dydaktyczna zawsze niezmiernie go cieszyła, dając mu zawodową satysfakcję, dlatego ogromnie liczy na to, że w Instytucie Sztuki PAN uda się reaktywować studia podyplomowe dla teatrologów. Chętni do spotkania z ludźmi nauki i teatru online i na żywo mogą zyskać „wiedzę o współczesnym życiu teatralnym”, którą „będą mogli wykorzystać w działalności kulturalnej, dziennikarskiej i edukacyjnej”. Jeśli ktoś się jeszcze nie zorientował – informujemy, że właśnie w tym miejscu autor daje czytelnikom prosty przepis na szczęście (eftychia). Tu jest ten ukryty przekaz, najmocniejsza pochwała życia spełnionego. Jeśli nie wierzysz, że teatr daje ludziom szczęście, przyjrzyj się narracji Kenckiego. Im bliżej doktora Patryka się znajdziesz, tym silniej będziesz w jego życiowej euforii obecny. Można to nazwać również „ukrytym coachingiem”. Studiuj podyplomowo, studencie! Studiuj, a będziesz szczęśliwy.

Autor na koniec felietonu podkreśla z całą mocą, że „mnogość interesujących wyzwań i możliwość realizowania zawodowych pasji daje [mu] poczucie zadowolenia. Może zresztą to właśnie przynosząca satysfakcję praca pozwala we względnym spokoju przetrwać niełatwy czas zarazy”, aby Polska rosła w siłę, a ludzie, nie tylko pan premier, żyli dostatniej.

Felieton już napisany, wysłany, przyjęty, wyjątkowo szczęśliwy Patryk Kencki zamyka klapkę laptopa, głaszcze kotka po brzuszku, gasi światło w swoim przytulnym mieszkanku i zasypia w pięknym mieście Łódź. Łudzi go zamglony obraz, śni o teatrze dawnym albo o współczesnym, jaki z ciepłym uśmiechem na swoim wiecznie pogodnym obliczu od jakiegoś czasu próbuje współtworzyć i komentować. Za oknem nocne tramwaje i autobusy jeżdżą specjalnie cichutko, żeby nie zbudzić szczęśliwego człowieka sukcesu z jego szczęśliwego snu o sukcesie.

PS. Nie wiem, jak to się stało, ale naprawdę wierne streszczenie felietonu Patryka Kenckiego wyszło mi dwa razy dłuższe niż sam felieton. Dziwne, prawda?

08-07-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone