K/269: Teatrzyk zielone oko
1.
Zmroziła mnie informacja, że władze Polskiego Radia (tak, ta piękna i efektownie ufryzowana pani prezes o klasycznie zaciśniętych ustach rzymskiej cesarzowej oglądającej właśnie z kamienną twarzą z mozaik, jak jeden gladiator rozpruwa brzuch drugiemu) rozważają ostateczną likwidację Programu Trzeciego. Agnieszce Kamińskiej nie wystarczyła śmierć Listy Przebojów na chwilę przed 2000 notowaniem, kompromitacja poprzedniej dyrekcji stacji z powodu cenzurowania anteny i walki z jedną piosenką Kazika Twój ból jest większy niż mój, drastyczny spadek słuchalności stacji. Pani Prezes z pisowskiego nadania nie przejęła się protestami słuchaczy, czarnym PR-em, jaki rozlał się po innych mediach. Nie wzięła pod uwagę nawet głosów z własnego obozu politycznego nawołujących do cofnięcia się o krok i nie masakrowania legendy. Z odejścia kilkudziesięciu redaktorów i prezenterów, postaci charyzmatycznych, uznanych mistrzów mikrofonu, współtworzących przez dekady klimat Trójki, właściwie się w Polskim Radio ucieszono: baba z wozu, koniom lżej. Niech sobie robią za własne i słuchaczy pieniądze to Radio Nowy Świat. Przecież zawsze o to chodziło – przeorać sentymenty i zabić nostalgię, jeśli to nie nasza nostalgia i nie nasze sentymenty, wyrzucić niewyrzucalnych, utrącić etos inteligenckiej anteny, pokazać, że naprawdę przyszło nowe i może wszystko. I nic wam już nie zostawimy. I nie będzie niczego. Ludzie prezes Kamińskiej wywracają właśnie antenę, grają inną, „nietrójkową” muzykę. Nie wystarczyło przejęcie pasma publicystycznego, żeby opowiadać o rzeczywistości zgodnie z narracją władzy, w Trójce przeszkadzała nawet muzyka i nazwiska ludzi, którzy ją nadawali w swoich audycjach.
Przyznam się, że przez chwilę wierzyłem, że tymczasowemu dyrektorowi Kubie Strzyczkowskiemu uda się uratować choć część tożsamości stacji. Że Trójka bez największych jeszcze trochę pociągnie, do jakichś lepszych czasów. Że przynajmniej będą udawać, że to wciąż to samo. Że dostaną zgodę na robienie własnych serwisów, rozmowy ze słuchaczami na antenie bez cenzury. Jako wielbiciel iluzji karmiłem się tą wizją prawie trzy miesiące. Niestety, Strzyczkowski nie wywalczył nic – zarząd nie przeprosił Marka Niedźwieckiego i jego ekipy za wyssane z palca, nigdy nieudowodnione zarzuty o manipulację przy układaniu listy przebojów. Odwołano go tak, jak się odwołuje w państwie PiS: nagle i z podaniem wykluczających się powodów. Nie ma Listy, nie ma Zapraszamy do Trójki. Ci, których Strzyczkowski ściągnął z powrotem, zaraz pewnie odejdą, bo kto chciałby pracować pod szefem, który nazywa się Michał Nazarkiewicz-Jodko, bo używając felietonowego prawa do niewinnego żartu z osób publicznych, już w samym nazwisku czujemy spory problem osobowościowy.
Koniec Trójki jest nie tylko końcem radia formacyjnego, radia, które wychowało wrażliwość kilku pokoleń polskich inteligentów, to także zapowiedź tego, jak będzie wyglądało meblowanie porządku medialnego przez najbliższe trzy lata.
Etap przejmowania wszystkiego (bo potrzebne są etaty dla swoich, bo trzeba indoktrynować totalnie, czuwać nad eliminacją niebezpiecznych newsów) przeistacza się oto w kolejną fazę pisowskiej rewolucji w kulturze, opatrzmy ją mottem: „Co nie jest nasze, musi zniknąć”. W tej fazie najważniejsza jest zemsta, proces odbierania przeszłości i wspomnień, kneblowania głosów, które zawsze obok nas były i z którymi chcieliśmy się zestarzeć. Podciągnąłbym tę strategię pod definicję czystego sadyzmu społecznego. Gnębienia konkretnej grupy: inteligentów-emerytów, którzy jeszcze nie tak dawno identyfikowali się z KOD-em i skrzykiwali na kolejne manifestacje. Przecież za dawną Trójką i jej muzyką nie tęskni młoda lewica, ruchy LGBT, aktywiści Szymona Hołowni czy Konfederaci. To nie była ich stacja, to nie są świeże fascynacje. Trójka nadawała przede wszystkim sygnał w przeszłość, komunikowała się z naszym dzieciństwem i młodością. Grała muzykę, której wtedy słuchaliśmy lub też chcielibyśmy usłyszeć. Dlatego dziś jest jak pomnik przeszłości, który właśnie ktoś wywraca, żeby zatrzeć ślady przestępstwa. Pomnik wali się z hukiem, wzbija się pył, słychać głosy protestu i oburzenia, ale kiedy już leży, tłumy idą dalej. Bo nikomu nie będzie się opłacało go wskrzeszać. Ludzie, dla których był ważny, powoli znikają. Młoda generacja nie bardzo wie, o co cała ta awantura, bo przecież chodzi w niej nie tylko o wolność w eterze. Pani prezes Agnieszka Kamińska i jej pretorianie robią od miesięcy przykrość słuchaczom-weteranom i, excusez le mot, „starym ludziom” z trójkowej redakcji, dla których gadanie do mikrofonu było często ostatnim fajnym zawodowym zajęciem, mimo oficjalnej emerytury. Nazwijmy to wrażliwym byciem w kontakcie ze swoim pokoleniem, poczuciem, że się jest potrzebnym, że uczciwie zapracowało się na szacunek i miłość radioodbiorców. Nie mówi się tego wprost w przestrzeni publicznej, bo wytykanie wieku legendarnym redaktorom jest jakby nie fair, głosy są zawsze młode, ale wojna PiS-u z Trójką to ageizm w czystej postaci. Czyszczenie obywateli 60 plus. Wywalanie z pracy starych i mądrych i przyjmowanie na ich miejsca cynicznych gówniarzy. Radiowcy nie są górnikami, ostatni fani Trójki nie pójdą w pochodzie przez miasto, nie zagrożą strajkiem, nie zapalą opon na ulicy i nie zdemolują witryn sklepowych. Można porąbać ich razem z ich autorytetami medialną siekierą. I nic wielkiego się nie stanie. W dobie kryzysu, w czas pandemii. I tak zapewne nigdy nie zagłosowaliby na PiS.
Metoda ostatecznego unicestwienia Trójki może być jednak wykorzystana przy zabawach władzy z innymi niepokornymi instytucjami. Nie podoba się nowy dyrektor, nowa linia programowa? To likwidujemy. To zwalniamy wszystkich i powołujemy w to miejsce nową strukturę – narodową, nieobciążoną wywrotowymi skojarzeniami. Z inną, posłuszną załogą. Co z tego, że bez odbiorców? Skoro nikt tego nie chce słuchać po zmianach, znaczy – nie jest potrzebne. Będzie można za chwilę zamknąć na cztery spusty, a zaoszczędzone środki rozdać naszym.
W rewolucji pisowskiej skończył się czas namawiania na wspólną drogę, przekonywania, że jak odpuścicie, to będzie nam razem fajnie. Nowa strategia władzy, jakiej będziemy doświadczać przez najbliższe lata, to strategia walca. Przyjechał i równa teren. Do zera.
2.
Trójkowy Teatrzyk Zielone Oko tym różnił się od Teatrzyku Zielona Gęś Gałczyńskiego, że „na gęsi” umierało się ze śmiechu, a „na oku” ze strachu. Na początku lat osiemdziesiątych to już była audycja z brodą, cieszyła się zasłużoną sławą najlepszego radiowego dreszczowca, rodzice kilka razy upewniali się, czy na pewno nie będę się bał, czy zasnę później spokojnie. W sobotnie wieczory po godzinie 23 radio na chwilę cichło, zapadało się w pełnym niepokoju oczekiwaniu. Czasem wydawało mi się, że na amen zgasło, że ktoś je odłączył, zniknął sygnał, ale tylko na parę sekund. Potem pojawiało się znajome skrzypienie otwieranych drzwi i to było przejście do tej innej rzeczywistości – w której wiesz, że stanie się coś złego, choć póki co słychać tylko ciężkie kroki po schodach. Ktoś szedł na strych, na ostatnie piętro i nagle rozlegał się przeraźliwy krzyk kobiety i ryk atakującej bestii. Potem wywołujący ciarki dżingiel i zapowiedź kolejnej opowieści z dreszczykiem, słuchowiska grozy, błyskotliwego radiowego kryminału. Bałem się, ale siedziałem w ciemnym pokoju i słuchałem dalej.
3.
Radia słuchało się przede wszystkim po to, żeby nagrywać. Żeby mieć trójkowe piosenki i płyty na własność, na swoich kasetach. Piosenki nagrywało się na Liście Przebojów, albumy w audycjach autorskich i tematycznych lub pod koniec magazynu Zapraszamy do Trójki, czyli o 17.30 i 18.30. Najpierw leciała strona A, po godzinie strona B płyty. Redaktorzy informowali, jaką taśmę należy przygotować, jeśli, nie daj Bóg, jedna ze stron była dłuższa niż standardowe 30 minut. Trójkę odbierałem najpierw na radiomagnetofonie Kasprzak. Nie był to najlepszy model, bo przycisk nagrywania wyskakiwał sam z siebie w połowie kawałka. Żeby mieć płytę lub piosenkę w całości, wkładałem czerwoną kasetę Stilon Gorzów lub przywieziony z zagranicy BASF, sprawdzałem czy rozbiegówka przesunięta we właściwe miejsce, a potem zatrzaskiwałem klapkę, stałem przy magnetofonie i trzymałem przycisk palcem. Pięć minut bez ruchu, bo zelżenie nacisku powodowało nieczystości w nagranym dźwięku. Taśma, przycisk, palec. I tak przez kilka godzin z przerwami na zapowiedzi. Kciuki bielały, ręka drżała ze zmęczenia, jeśli trzeba było nagrać całą stronę premierowej płyty, puszczanej w którejś z audycji. Potem nauczyłem się wkładać ołówek między grzbiet przycisku a obudowę. Ręce były wolne, można już było pisać w trakcie słuchania. Cały czas ćwiczyliśmy refleks: nagrywanie trzeba było wcisnąć natychmiast po zapowiedzi prezentera, żeby mieć piosenkę w całości od pierwszej nutki. Kiedyś akurat wyłączyli prąd po zapowiedzi Idź precz! Perfectu i dźwięk wrócił dopiero po tytułowym krzyku Markowskiego. Przez kilka miesięcy, zanim zdobyłem płytę, myślałem, że tak właśnie zaczyna się ten kawałek, nie dopuszczałem możliwości, że jest przed nim jakieś gitarowe intro. W innych programach Polskiego Radia tego kawałka Perfectu akurat nie grano, bo podejrzewano, że chodzi w nim o wezwanie Jaruzelskiego do odejścia. Kaseta z piosenkami z Trójki w autorskim układzie nagrywajacego była najbardziej pożądanym prezentem miłosnym w podstawówce. Ważniejszą deklaracją uczuć niż wpis w pamiętniku…
4.
Aby zagłosować na Listę Przebojów Programu Trzeciego, prowadzoną przez Marka Niedźwieckiego, trzeba było kupić kartkę pocztową i znaczek. Poprawnie zaadresować, wpisać tytuł utworu, podpisać się i wysłać w poniedziałek, żeby na pewno do soboty doszła, inaczej głos był nieważny, nie przechodził na następny tydzień. Najpierw głosowało się na jedną, potem na trzy, w końcu na pięć piosenek. I potem czekało się z niecierpliwością na notowanie, licząc, że te moje głosy coś zmienią, uratują kawałek przed spadkiem z Listy albo prestiżowego miejsca. W okolicach roku 1983 chodziło o to, żeby przebić Autobiografię, żeby wreszcie jakaś piosenka była dłużej na miejscu pierwszym i w ogóle na Liście. Wierzyliśmy, że są takie utwory, które nigdy nie spadną z Listy. Niedźwiecki narobił raz sobie kłopotów, dopuszczając do powrotu Autobiografii jako symbolu Listy. Wróciła na jedno notowanie i do zestawu do głosowania, zdjęto ją zaraz potem, bo okazało się, że słuchacze lawinowo głosują na stare piosenki: Telefony Republiki, Kocham cię, kochanie moje Maanamu, i Liście groziło utknięcie w przeszłości na zawsze. Asystenci Niedźwieckiego eliminowali stosy kartek wypełnionych tym samym charakterem pisma. A przynajmniej my wierzyliśmy, że liczenie głosów jest uczciwe. W czasach fałszowanych wyborów i przekonania, że w telewizji kłamią, Lista była jedynym wiarygodnym testem aktywności społecznej. To, czego chciała większość, wygrywało. Wiedzieliśmy, że Niedźwiecki w innych audycjach gra muzykę bliższą jego sercu, że gust ma inny, jego faworyci rzadko, jeśli nie wcale, wygrywali kolejne notowania. To budziło szacunek. I zapewniało Niedźwieckiemu dobrą reputację. Lista była też sprawdzianem popularności innych audycji i siły oddziaływania reszty redaktorów Trójki. Czy wejdzie na nią coś z ciekawostek Kaczkowskiego, jak sprawdzają się utwory od Beksińskiego? Byliśmy dumni, że dzięki Liście są w Polsce przebojami utwory, które przeszły na Zachodzie bez echa, jak choćby Bird of Paradise Snowy White’a czy Moonlight in Somosa Roberta Planta.
Dziś myślę, że to regularne głosowanie na Listę wyrobiło w całym pokoleniu nawyk chodzenia na wybory, desperackiego głosowania na swoich, bo przecież każdy głos jest ważny, może zmienić układ utworów. Warto się skrzykiwać po sąsiedzku, warto pójść na tę pocztę i wydać parę złotych. Lista Przebojów Programu Trzeciego jako pierwsza lekcja demokracji w schyłkowym peerelu? A tak. Lista jako forma kontroli nad rzeczywistością! Tezy tej będę bronił do śmierci. W słuchaniu Listy nie chodziło już w pewnym momencie o to, kto wygra, tylko o konstelację piosenek. Ile Kultu w pierwszej dziesiątce? Jak wysoko wskoczy nowość z pominięciem tak zwanej „poczekalni”, w której nie puszczano piosenek w całości? Co lepsze: Republika czy Klaus Mittfoch? Jaka tym razem będzie proporcja piosenek polskich do zagranicznych? Intrygowało mnie falowanie nastrojów słuchaczy, ich przekonań, że coś na pierwsze miejsce nie zasłużyło, zestawienia na podium hitów, które w ogóle do siebie nie pasowały. A jednak ze sobą rozmawiały… Marek Niedźwiecki w porównaniu z innymi redaktorami, jak Piotr Kaczkowski czy Tomasz Beksiński, mało czarował słowem, nie tłumaczył tekstów, nie bawił się w cytaty, nie błaznował i nie zagadywał utworów. Był takim trochę sympatycznym robotem do odczytywania statystyk: „W notowaniu 315, 13 tygodni na liście, z miejsca 24 na 7, pierwszy singiel z drugiej płyty”… Cały czas głośno liczył i to liczenie miało zapewne charakter terapeutyczny dla całego pokolenia. Wprowadzał nas w tajniki gematrii. Za liczbami kryła się przyjemność i zaskoczenie, sprawiedliwość dziejowa i zmienność trendów. Niedźwiecki był Kaszpirowskim przed Kaszpirowskim liczącym z telewizora: adin, dwa, tri… Numery kolejnych wydań Listy pokazywały, że owszem czas płynie, ale życie nie zmienia się za bardzo – skoro nadal jest Lista, utwór mogą spotkać tylko trzy rzeczy: awans, pozycja bez zmian lub spadek.
Uprawialiśmy z Niedźwieckim kult okrągłych liczb: dobić do setnego notowania Listy i świętować, do 500, do 1000. Wyrzucenie go z radia trzy wydania przed 2000 notowaniem uznałem za wyjątkową perfidię władz Polskiego Radia. To tak, jakby usunąć maratończyka z trasy biegu, kiedy widzi już metę. Zabrać stulatkowi tort na chwilę przed zdmuchnięciem świeczek. Podejrzewam, że Niedźwiecki liczył swój wiek nie latami, tylko notowaniami Listy. Zanim pojawił się Piotr Baron, każde wydanie bez Niedźwieckiego to było przedsięwzięcie ekstremalne – dla redakcji i słuchaczy, opowiadano o nich niezliczone anegdoty: jak Kaczkowski pomieszał kolejność, jak wygłupiał się Sito... Z ulgą witało się każdy powrót Niedźwieckiego. Wracał, żeby znowu było przewidywalnie i spokojnie w zestawieniu. Na początku prawie nikt nie znał pierwszych notowań, opowiadano o nich niestworzone historie: o piosenkach tak dobrych, że każda z nich mogłaby być numerem jeden, jeszcze nie było zwyczaju drukowania zestawień w młodzieżowych i muzycznych tygodnikach, najzagorzalsi fani spisywali kolejne wydania w specjalnych zeszytach w kratkę. Dostęp do nich był na wagę złota. Dałem pewnego dnia całego „Waryńskiego” koledze, żeby tylko pokazał mi notowanie 10.
Lista była dowodem, że radio żyje, zmieniała się razem z epoką. Można było w pewnym momencie oddawać głos telefonicznie, choć dodzwonienie się graniczyło z cudem. Moje regularne słuchanie Listy skończyło się w połowie lat dziewięćdziesiątych, bo w piątki wieczorem prawie zawsze już byłem w teatrze. Wracałem do Niedźwieckiego sporadycznie, z poczuciem doświadczania zastygłego czasu. Kojąca była sama świadomość, że Lista nadal istnieje, że Niedźwiecki wciąż ją prowadzi tak samo o tej samej porze dla prawie tych samych ludzi.
Oprócz obywatelskiego wzmożenia podczas każdego głosowania dostrzegam u siebie także inne wpływy głębokie Listy i Trójki. A czemu numerujemy Kołonotatniki, no czemu?
Bodaj w 1984 lub 1985 roku wysłałem Markowi Niedźwiedzkiemu kartkę z wakacji w Grecji. Do dziewczyny, w której się wówczas podkochiwałem, nie miałem śmiałości nic napisać, ale do pana Marka jak najbardziej. Chyba szło to jakoś tak: „Panie Marku, tu jest pięknie i ciepło: morze, piasek, góry. Tylko nie wiem, czy było to warte straty aż 4 notowań Listy…”. Niedźwiecki, dziękując potem słuchaczom na antenie za kartki z wakacji, nie pocieszył mnie ani słowem, dotknęło mnie to głęboko, jeszcze bardziej niż obojętność ukochanej z klasy. Może Niedźwiedzki wiedział, że raz utracone numery nie wrócą, że liczby nieodczytane na głos nie istnieją? Nie mogłem mu tego przez chwilę wybaczyć.
Długo nikt nie wiedział, jak wygląda. Pisało się do głosu. Wąsy i okulary zobaczyliśmy później, już w telewizji, i jak to mówią – taki Niedźwiecki nie za bardzo się przyjął. A teraz, po odejściu z Trójki i z Listy, pisze z rzadka na swojej stronie, chodzi po górach, sądzi się z Polskim Radiem, jest chyba w depresji. Może kombinuje, gdzie i jak zrobić to mityczne 2000 wydanie Listy. Albo rozumie, że to już naprawdę koniec. Benedyktyńska robota, trwająca nieprzerwanie od 1982 roku, nie będzie miała swojego monumentalnego zwieńczenia. Przecież nie da się wrócić do układu piosenek z maja 2020.
Jak to dziś podsumować, jak wytłumaczyć emocjonalny związek słuchaczy z zabawą w głosowanie, w awanse i spadki niszowych piosenek z Listy? Może to jednak była sztuka, taka, która liczy i porządkuje to, co urojone, nieuchwytne? Lista Przebojów Programu Trzeciego, czyli ponumerowane wspomnienia, lata, które przeżyliśmy przy muzyce w takim, a nie innym świecie, prowadzeni przez ciepły głos człowieka, który nie udawał guru, po prostu wiosłował liczbami, katalogował jakąś część świata w kolejnych notowaniach pełnych protest songów, piosenek do tańca i przytulania.
Marek Niedźwiecki był z tą swoją Listą trochę jak Roman Opałka liczący od zera do nieskończoności: nagrywający to liczenie na filmie, taśmach magnetofonowych, malujący liczby na obrazach. Cichnące, znikające w bieli cyfry… Niedźwieckiemu brakło do 2000 wydania Listy trzech kolejnych cyfr. Trójki liczb. I dlatego Trójki też już nie ma.
26-08-2020