AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/277: Akcelerator antyfrekwencji

 

Nadchodzi kryzys, jakiego nie było. Samorządy obcinają budżety festiwali, odwołują zasłużone cykliczne imprezy. Aktorzy nie grają, więc nie zarabiają. Jak się dowiadujemy z prasy: Marcin Januszkiewicz został kurierem, Barbara Garstka pracowała w sklepie meblowym, póki nie zamknęli sklepu meblowego, oszczędności reżyserów skończą się, jak Małgorzacie Wdowik, nawet przy bardzo rozsądnym nimi gospodarowaniu, najpewniej na samym początku roku 2021. Wszyscy liczą, że teatry otworzą się jakoś po 17 stycznia i liczą, jak długo będzie się instytucjom opłacać eksploatacja spektakli według narzuconej przez rząd zasady 25 lub 50 procent zajętych miejsc na widowni, bo powrót pełnych sal to przez najbliższe półtora sezonu raczej czyste science fiction. Wygląda na to, że od nowego roku w polskim teatrze będzie grany tylko jeden utwór dramatyczny, oparty nie na słowie, a na wielkim pisku: to będzie piszczała bieda. Pisk przechodzący w zawodzące wycie i rozdzierający skowyt. W ramach solidarności zawodowej będę przychodził nocą pod zamknięte teatralne gmachy i głośno szlochał. O ile będzie wolno wyjść z domu i nie zasłabnę gdzieś na ulicy. I będzie to jedyna poza oglądaniem streamingów w necie dostępna mi działalność krytyczna. Nie zazdroszczę polskim artystom niezwiązanym ściśle z branżą telewizyjną, filmową, dubbingową czy audiobookową, ale najbardziej nie zazdroszczę dyrektorom scen polskich. Spoczywa na nich wyjątkowa odpowiedzialność – wymyślenie repertuaru, który prawdopodobnie nie będzie grany, nauczenie się zasad uprawiania odpłatnej sztuki w Internecie, mus ocalenia integralności zespołów, zadbanie o ich kondycję psychiczną i klasową, ratowanie godności freelancerów współpracujących z teatrem, zachowanie przynajmniej podstawowego kontaktu z publicznością – choćby przez obiecywanie, że wszystko jeszcze wróci do normy, przypominanie, że teatr nie umarł i jest potrzebny, że w kupie raźniej bo ludzkość nie wymyśliła nic lepszego i wspanialszego niż kupa: kupa ludzi przeżywająca sztukę razem w jednym miejscu.  

W chwili, gdy trwa awantura o algorytm i niesłusznie wysokie zapomogi, jakie z Funduszu Wsparcia Kultury dostały podmioty okołomuzyczne, zdaniem opinii publicznej całkowicie na taką pomoc nie zasługujące, polski teatr jest wyjątkowo zgodny, raczej dziwi się polskiej rozrywce, że skoczyła sobie do gardeł, bo ponowne przejrzenie wniosków opóźnia wypłaty, bo lada chwila wyrzucą do kosza cały wysiłek negocjacyjny środowisk teatralnych, walczących i debatujących miesiącami o takie ministerialne wsparcie. Oczywiście nawet gdy te pieniądze w końcu wpłyną i zostaną wydane do końca grudnia, nie tylko na waciki, dyrektorzy polskich scen będą mieć nadal wiele niewesołych przemyśleń. Niektórzy pożałują, że zamiast prowadzić teatr popularno-rozrywkowy uparli się na profil hermetyczno-artystyczny, inni już to wiedzą, żałują co najwyżej, że zajęci prowadzeniem teatrów, zapomnieli o konieczności dołożenia do zakresu swoich obowiązków także działań w ramach managementu zespołów disco-polo. Połączenie obu kwot wsparcia mogłoby teraz podratować niejedną polską scenę i jej załogę. Z ciekawością obserwuję, jak dyrektorzy polskich scen rozpaczliwie rozglądają się na boki: w poszukiwaniu pomysłów na trudny czas, dodatkowych pieniędzy i jakichkolwiek strukturalnych kół ratunkowych. Ktoś ma w gabinecie listę płac w instytucji i między jedną a drugą kawą bawi się w skreślanie – kwot i nazwisk. Bo wie, że nie da się w kryzysie ocalić wszystkich. Że etaty pójdą pod nóż i żadne związki, żadne strajki, żadne apele o solidarność i nawet lincz fejsbukowy tego nie zatrzyma. W grze jest nie tylko „polityka zaciskania pasa” i nawet nie strategia „dmuchania na zimne”, są już tacy managerowie teatrów, którzy proponują zasadę „szklanka wody zamiast”. Z ogromnym zaciekawieniem przeczytałem, co mówi Andrzej Wyrobiec, były polityk i były skarbnik PO, a obecnie nowy dyrektor krakowskiego Teatru Bagatela, w wywiadzie udzielonym Natalii Grygny z portalu LoveKraków.pl. A powiedział tak:

„[Nasz]teatr stał się ofiarą własnego sukcesu. Duża liczba granych spektakli i duża liczba widzów spowodowała uśpienie czujności. Nie chcę tego nazwać jazdą bez trzymaki, ale czasami się rozpędzamy i nie zastanawiamy się, czy przypadkiem za zakrętem nie będzie znaku ostrzegawczego. Oczywiście nikt nie był w stanie przewidzieć koronawirusa, ale mógł przewidzieć inne zagrożenia, na przykład: a co się stanie, jeśli my tych biletów nie sprzedamy i w jakiej sytuacji ekonomicznej znajdzie się firma?” (https://lovekrakow.pl/aktualnosci/teatr-bagatela-stal-sie-ofiara-wlasnego-sukcesu_37550.html).

Wypowiedź dyrektora była autoryzowana i – jak mniemam – wygłoszona  w stanie absolutnej przytomności umysłu, aczkolwiek w sytuacji zaniepokojenia stanem płynności finansowej prowadzonej przez niego od niedawna, zamkniętej na głucho od marca placówki. Andrzej Wyrobiec martwi się jednak nie o teatr w kryzysie, tylko o teatr odnoszący komercyjne sukcesy. Po kilkukrotnym przeczytaniu zapisu dyrektorskich lęków zastanawiałem się przez dobrą chwilę, czy te wstrząsające zdania oddają stan ducha tylko Andrzeja Wyrobca czy może większości dyrektorów scen polskich? I czy to jeszcze „dmuchanie na zimne”, czy już „szklanka wody zamiast teatru”. Otóż Andrzej Wyrobiec między wierszami żąda bezwzględnego odejścia od reguł rynkowych w polskim teatrze (a raczej tej namiastki, jaka u nas jako tako funkcjonowała). Nie tylko w dobie kryzysu, ale w ogóle. Nazwijmy jego propozycję przykazaniem „czujności wobec sukcesu”. Sukcesu komercyjnego, artystycznego, frekwencyjnego. Oczyma wyobraźni widzę dyrektorów scen polskich i w ogóle wszystkich dyrektorów teatrów na świecie, którzy wdrażają w życie zasadę autorstwa dyrektora Andrzeja Wyrobca. Jak może wyglądać „czujność wobec sukcesu” w praktyce? Otóż wyznający ją dyrektorzy ograniczają na stałe liczbę miejsc na widowni, bo skoro na ten tytuł cała sala jest regularnie wyprzedawana, to na pewno nie uda się jej sprzedać na kolejną premierę (ekonomiści używają w tym wypadku specjalnego przelicznika zwanego „pewnikiem Wyrobca”). Tną również koszty na promocję, bo lepiej, żeby za dużo ludzi nie dowiedziało się o premierze, jeszcze będą chcieli przyjść do teatru. Owszem, można by grać oklaskiwany gorąco tytuł choćby dwa miesiące bez przerwy, ale dla bezpieczeństwa lepiej ściągnąć go po tygodniu. Bo jak przyjdzie za dużo widzów na artystyczne wydarzenie, to tym bardziej będzie kłuła w oczy ich nieobecność na kolejnym, powiedzmy takim sobie przedstawieniu wyprodukowanym przez ten sam teatr. Zamiast więc poprawiać jakość premiery, która przychodzi po spektaklu, który odniósł sukces, lepiej w ramach ekonomii „czujności” pogorszyć jakość premiery, która dobrze się zapowiada (tak działa „akcelerator ujemny Wyrobca”). Równajmy w dół, niech sukces nas niemiło nie zaskoczy… Empatia przede wszystkim! Jeśli spektakl reżysera X zwróci w eksploatacji trzykrotnie poniesione nakłady, to reżyserowi Y, którego premiera padła i nikt na nią nie chce chodzić, będzie o wiele bardziej przykro niż gdyby jego dzieło poprzedzał tylko „taki sobie” spektakl. Umiar, drodzy panowie, umiar! Nie wychylać się, nie rozpędzać teatru, nie zgarniać całej puli. Im wyżej wyjdziesz, tym upadek będzie dłuższy, prawda? (Łacinnicy mieli na to nawet termin: humilitatem Wyrobiorum.) Dlatego dyrektorzy wyznający „zasadę czujności” mogliby pojechać na ceniony festiwal, ale nie pojadą, żeby się nie zachłysnąć nagłą popularnością, bo przecież nie zawsze będą zapraszać na festiwale produkcje z ich teatru, a jak zaproszą teraz, to nie zaproszą później! Uniknijmy spodziewanej przyszłej przykrości! Lepiej, żeby teatr zarobił mniej niż więcej, bo jak przyjdą trudne czasy, to nierozpieszczeni finansowo aktorzy nie odczują kryzysu aż tak mocno, jak ci rozpieszczeni. Co innego przecież zarabiać 5000 i spaść do 1500 zł miesięcznie, a co innego zarabiać 2000 zł i skończyć na 1500. Braku pięciu stów nie odczuwa się tak mocno, jak braku trzy i pół tysiąca, prawda? Za pięć stów załoga nie wywiezie dyrektora na taczkach, za utratę dochodu w wysokości trzech tysięcy pięciuset – już się zdarzało. Teatr, który utrzymuje się w głównej mierze ze sprzedaży biletów, jest ułudą wolnego rynku, sukces nie powinien być miarą niczego, sukces teatru nie powinien zależeć od frekwencji, tylko od wysokości finansowego wsparcia od organizatora. Walczmy nie o widza, walczmy o hojnego organizatora. O jego czułe wsparcie zabiegajmy, jego starajmy się nie rozłościć, bo jak zakręci kurek z pieniędzmi, teatr się wywróci. Bieda będzie. Ta, co piszczy.

I teraz przenieśmy się w polską teatralną przyszłość, w której wygrała zasada „czujności wobec sukcesu”, wejdźmy niezauważeni na pierwszą generalną. Dyrektor wyznający zasadę „czujności wobec sukcesu” ogląda pierwszy raz przedpremierowy przebieg i ku jego przerażeniu okazuje się, że spektakl jest niemożebnie śmieszny, rozśpiewany jak trzeba, do tego perfekcyjnie zagrany, choreografia jak z Broadway’u, światła jak z Hollywood… Dyrektor ze szkoły Wyrobca podchodzi zakłopotany do reżysera i mówi: „Panie Janku, jest tak świetnie, że aż za dobrze. I to właśnie mnie niepokoi. Nie może tak być. Za bardzo podniesiemy poprzeczkę. To jazda bez trzymanki! Ludzie będą chcieli przyjść do teatru, będę musiał wstawić dodatkowe pokazy, krytyka dobrze napisze! Kto widział takie fanaberie? Same kłopoty będą. Co ja, na przykład, powiem pana koledze, który zrobi u nas po panu normalną premierę? Że dobre, ale Jankowi wyszło lepiej? Co powiem aktorom z tamtej obsady? Że zagrali gorzej od Jankowych? Krytyka napisze, że to słabe, co się dzieje, przecież pańskie, Panie Janku, przedstawienie było tak dobre. Organizator, niech Bóg go ma w opiece, pomyśli, że mamy kryzys, że dołujemy, poziom premier spadł. Publiczność po takim hicie będzie rozczarowana każdą kolejną naszą propozycją. Mnie uczono inaczej: żeby był upadek, musi najpierw być wzlot. Nie ma wzlotu, nie m upadku. Ja się na żaden upadek nie piszę. Panie Janku, bardzo pana proszę, niech pan pogorszy to przedstawienie. Nie chce Pan? Jak to, Pan nie może pogorszyć, nie umie Pan pogorszyć? To ten reflektor panu zabieram, usuwamy kluczową scenę, tak, cenzura, a tej aktorce w blond peruce proszę powiedzieć, że grała za darmo”.
 
Oczywiście nie brniemy w te piętrowe żarciki tylko po to, żeby pośmiać się z błyskotliwych diagnoz z dziedziny ekonomii teatralnej nowego, sympatycznego skądinąd, dyrektora krakowskiej sceny. Nie takie absurdy wygłaszali w mediach czołowi liderzy polskiego teatru, a teatr się od tego nie wywrócił. Zatrzymujemy się przy słowach Andrzeja Wyrobca, bo naszym zdaniem jest w nich przejaw szerszej tendencji. Oto przychodzi do polskiego teatru pokolenie dyrektorów nie-artystów, dyrektorów ściśle związanych z polityką organizatora, reprezentujących jego interesy w placówce. I mają na klapie marynarki przypiętą plakietkę „Pilnuj, nie ryzykuj!”. Teatr ma przetrwać, ale z tym rozwojem to poczekajmy…

Najnowsza historia polskiego teatru dowodzi, że ogólnopolskie sukcesy scen samorządowych często wprawiają władze samorządowe w głęboką konfuzję. A po co nam taki kłopot? Sukces? Zaraz artyści zażądają zwiększenia budżetu, będą chcieli sukces skonsumować. Nakręcą spiralę roszczeń! Więcej widzów to więcej problemów, będą pochwały, ale będą i protesty, szum i dyskusje medialne. I wtedy zaczną się nam przyglądać. Ile dajemy i na co, zaczną się porównania z innymi podobnymi placówkami w tym kraju. Że niby tam dostają więcej, a nie mają sukcesu, a my mamy, choć nasz teatr dostaje mniej. I trzeba będzie akcelerować dodatnio. Instytucje powinny działać w ciszy i skupieniu, to nie są czasy na prężny rozwój! Etaty są? Są! Produkcja jest? Jest! Widzów paru przyszło? Przyszło! To czego chcieć jeszcze? Dlatego w pandemii urzędnicy od lokalnych teatrów nie lobbują w rządzie na rzecz otwarcia scen choćby na minimalne widownie. Zachęcają do działalności online, w końcu będą płacić podstawowe postojowe. Teatr publiczny uwolniony od walki o widza nie staje automatycznie bliżej teatru artystycznego, eksperymentalnego, progresywnego. Przeciwnie – traci kontakt z prawdziwą bazą widzowską, skupia się na zaspokajaniu potrzeb elity lub pionu urzędniczego. W dobie ustawicznych streamingów i pokazów rejestracji spektaklu jako odbiorca mam bardzo mały wpływ na przebieg widowiska, nie współtworzę ad hoc jego sensów. Uczestniczę w solennym rytuale podtrzymywania tradycji.

Niebezpieczeństwo ścisłych związków myślenia dyrektora z myśleniem organizatora wzrasta tysiąckrotnie w czasach kryzysu, w chwili, gdy teatry pozostają zamknięte. A nawet jak się już otworzą, walki na noże z lokalnymi politykami z czasów wrocławskiej dyrekcji Krzysztofa Mieszkowskiego, wyszarpywanie pieniędzy na koszty stałe, wojna szarpana w mediach, szantaże emocjonalne i artystyczne skończyły się nieodwracalnie. Nowa pokoleniowa fala dyrektorów nie widzi swojej misji jako potrzeby zarażenia teatrem urzędników, zmuszenia ich do przyjęcia założenia, że teatr ma swoje obowiązki, ale i specjalne prawa, że pieniędzy na sztukę jest zawsze za mało. To raczej grupa administratorów, strażników bezpieczeństwa budżetowego. Oni wylewają oliwę na wzburzone wody. Koniec z emocjami wokół teatru. Teatr zawija się w kokon i liczy, że przetrwa sam, bez ludzi.

25-11-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone