K/282: Smutne kawałki
1.
Jak to było do przewidzenia, hejt na Krystynę Jandę i innych zaszczepionych poza kolejką artystów trwał nieco ponad tydzień. Tylko tyle. Eksplodował, palił się jasnym żarłocznym płomieniem, osmalił sadzą, kogo się da i… właśnie dogasa. Kto nie zdążył się przyłączyć do publicznej masakry, już za późno, przegapił moment na okazanie wyższości i pogrożenie palcem niedawnym ulubieńcom i autorytetom. Napisanie ustawionej po nowemu biografii wielkiej polskiej aktorki (droga od bezdyskusyjnego artyzmu do symbolu postawy obywatelskiej, od wszechmocy wpływu do życiowego błędu przekreślającego wszystko, poddającego w wątpliwość za pomocą jednej małej dawki szczepionki dotychczasowe dobre uczynki). Gwałtowność powstańczego antyelitarnego zrywu w mediach była wprost proporcjonalna do jego krótkotrwałości. Gdyby któryś z zaatakowanych artystów wyjechał na dwutygodniowe zimowe ferie, odciął się od Internetu, zlikwidował konto na Facebooku, nie dzwonił do znajomych, a potem wrócił i z premedytacją nie sprawdził, co się wydarzyło przez cały ten czas w krajowych mediach, nie kopał, nie czytał starych wiadomości, mógłby dalej żyć w błogosławionej niewiedzy, przekonany, że nic się nie stało. Wróciłby do tego samego miasta, do tych samych znajomych, fani wciąż wierni i stęsknieni, dziennikarze życzliwi, przyjaciele mówią o człowieku tylko ciepło. Dziewięć, dziesięć dni po wybuchu afery wzmożenie moralne przygasa, czytam ostatnie głosy w sprawie, chwalące wolność mediów i czujność sygnalistów, wzywające artystów do samokrytyki i zadośćuczynienia. I tu powracający z ferii artysta nieco by się zdumiał, jeśli jednak czytałby aktualną prasę. Padają różne (jakby to elegancko rzec – bolszewickie?) propozycje – minister Niedzielski proponuje potępionym aktywność w ramach covidowego wolontariatu. Dziękuję z całego serca panu ministrowi zdrowia, że w całej swojej wyrozumiałości nie nakazał na drodze policyjno-administracyjnej skierować pozakolejkowych zaszczepieńców do kopania rowów antywirusowych wokół Warszawy, ministrowi zadrżała też ręka przed wysłaniem aktorów i celebrytów do obozu na reedukację. Widok usługujących narodowi dziarskich siedemdziesięciolatków byłby zaiste wart każdej ceny. Oto Krystyna Janda gotująca grochówkę dla żołnierzy Wojska Polskiego pilnujących w szpitalach, czy są wolne łóżka dla chorych z koronawirusem, czy dyrektorzy czego się da nie opychają na lewo ze szpitalnego asortymentu. A tam Krzysztof Materna pełniący obowiązki stróża przy bramie w posiadłości polskich covidowych milionerów, czyli braci Szumowskich. Wiktora Zborowskiego widzę jako ochroniarza wicepremiera Kaczyńskiego, chodzącego za nim krok w krok w eleganckim smokingu tylko po to, żeby swoim goliatowym wzrostem nieustannie podkreślać wielkość Najwyższego Przywódcy. Andrzej Seweryn mógłby zostać wysłany, jak nieodżałowany Foma Fomicz z powieści Dostojewskiego, na podkarpackie wsie, żeby polskich chłopów uczyć francuskiego. I tak dalej, i tak dalej. Postulat, by za szczepieniową bezkolejkowość wymagać od artystów-przestępców nie tylko skruchy, ale i zadośćuczynienia genialnie wpisuje się w moralność polskiego społeczeństwa, które wierzy, że jego własnym skurwysynom wszystko wolno i wszystko ujdzie na sucho, a tym celebrycko-elitarnym nie powinno.
Ale jak powiedziałem, ta emocja już skwierczy i dogasa, w następnym tygodniu już jej nie będzie, zacznie się Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i znów wszyscy będziemy dobrzy.
2.
Czytam kolejny list otwarty dyrektorów scen polskich apelujących do wrocławskiego marszałkowstwa, urzędników i samorządowców o niegmeranie przy legnickim Teatrze Modrzejewskiej, o rezygnację z ogłoszenia konkursu na stanowisko zajmowane od lat przez Jacka Głomba. W grudniu była internetowa akcja legnickich aktorów publikujących piosenki i filmiki w obronie szefa nadal akceptowanego przez zespół. Zastanawiam się serio, co można jeszcze realnie zrobić dla legnickiej sceny. Ile protestów podpisać, jak wiele opublikować tekstów tłumaczących nieracjonalność i przedwczesność tego posunięcia dolnośląskich władz – zwłaszcza w dobie pandemii. Dlaczego trzeba nieustannie powtarzać, że nie ma sensu psuć, czyli naprawiać na siłę instytucji, która dobrze działa. Cezary Przybylski i reszta propaństwowców z urzędu marszałkowskiego póki co upiera się przy swoim i nie wiem, co mogłoby ich z tego uporu wytrącić.
Teatr na wiele sposobów próbował w ostatnich latach i miesiącach powstrzymać szaleństwo decyzyjne organizatorów. Zazwyczaj się nie udawało, co najwyżej kandydata absurdalnego lub procedurę haniebną zastępowano nominantem w miarę akceptowalnym przy lekkim tylko nagięciu nie tyle przepisów, co dobrego obyczaju. Czy naprawdę jedyną bronią teatru przed urzędnikiem jest gest rezygnacji, zgoda na podejrzany kompromis, próba ocalenia nie siebie, a mitycznej substancji? Podejrzewam, że legnicki zespół za chwilę przećwiczy cały repertuar aktów oporu, jaki wypracowaliśmy ostatnio. Zmobilizuje się widzów, namówi całą teatralną Polskę na akcję solidarnościową, oflaguje teatr, pójdzie się z wizytą interwencyjną do urzędu, poprosi autorytety z tamtej politycznej strony o wsparcie. Można próbować ruchów zakulisowych, można szukać prywatnych kanałów dojścia do właściwych uszu, ust i móżdżków. W mediach zapiszemy oburzenie, prześwietlimy komisję konkursową. Ja przypomnę, że urzędowi marszałkowskiemu jeszcze się żaden konkurs na dyrektora teatru nie udał, powołam się na smutę we wrocławskim Teatrze Polskim i wielką nędzę tej sceny trwającą po dziś dzień. Nic tamta afera Cezarego Przybylskiego nie nauczyła. Polityk, który nie analizuje własnych błędów i nie działa tak, by ich uniknąć w przeszłości, gra co najwyżej w lidze Jacka Sasina, i nie chodzi mi o ligę stanowiskową tylko mentalnościową. Jeśli Bezpartyjni Samorządowcy ze sporą pomocą dolnośląskiego PiS przeforsują zmianę Głomba na drodze konkursu, będą mogli z dumą zmienić swoją nazwę – na przykład na Bezideowych Dyletantów albo Antydemokratycznych Pomagierów. Cała polska ironia – domaganie się w tym legnickim przypadku otwartego konkursu na stanowisko dyrektora teatru – jest działaniem wymierzonym w teatralną demokrację wspierającą zachowanie pozaproceduralnego status quo.
Jacek Głomb i jego zespół mają w tej chwili poparcie niemal całego środowiska dyrektorów, aktorów i recenzentów, a przeciwko lokalnego dziennikarza z „Gazety Piastowskiej”, każdym niemal tekstem próbującego przebić legnicki balon. Lokalny krytyk nie tylko sarka na nowe pandemiczne i internetowe produkcje Modrzejewskiej, zabrał się nawet za przeszłość. I nagle okazuje się, że artystyczny sukces takiej na przykład Ballady o Zakaczawiu był od początku kontestowany przez część krytyki nieakceptującej estetyki Głomba i pracujących w Legnicy reżyserów. Rozumiem, że pronarodowa krytyka będzie teraz szukała wszystkich negatywnych recenzji, jakie spektakle Głomba dorobiły się przez ostatnie 25 lat. Teza, którą trzeba udowodnić, jest prosta jak drut. Renoma legnickiej sceny to efekt automarketingu, zmowy elit krytycznych, indoktrynacji widza i fałszywego pojmowania misji teatru. Jak wróg narodu i postępowego społeczeństwa mógł tak długo utrzymać się na stanowisku? Recenzent „Gazety Piastowskiej” zanurza się w archiwach, czyta i główkuje, jak działa ten mechanizm wspierający Głomba. Wyłowił już opinie Piotra Gruszczyńskiego o kiczu w Balladzie o Zakaczawiu, zapewne za chwilę odkryje moją recenzję z Obywtela M. i wyjdzie mu, że Głomb z pomocą Kowalewskiego bardzo chciał gloryfikować postkomunistę Leszka Millera, tylko mu przedstawienie nie wyszło.
Zawsze moje obrzydzenie wzbudzali autorzy piszący o teatrze tak, by zadowolony był najbardziej największy nieprzyjaciel teatru. Recenzenci na usługach urzędu, partii, sekty. Pan z „Gazety Piastowskiej” wypisuje swoje pseudohistoryczno-teatralne analizy tylko po to, by przeczytali go urzędnicy od marszałka, by w razie wzrostu temperatury publicznej debaty na temat legnickiego teatru mogli wyciągnąć wydruki i wycinki na stół i argumentować, że teatr Głomba upadał od 25 lat, że nie cała krytyka go chwali, proszę, a panu Adamowi Kowalczykowi się nie podoba, on jest taki obiektywny, konserwatywno-narodowy, ale obiektywnie. Nic tak nie dziwi i nie przeraża, jak dobre pióro w służbie złego.
Chciałbym jakoś wesprzeć i pocieszyć Głomba i jego zespół, ale jestem zły, smutny i bezradny. Pisanie ma dziś siłę tylko wtedy, gdy korzysta z niego władza o złych intencjach. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek z Bezideowych Dyletantów czytał krytykę swoich zamiarów i posunięć. Kowalczyka czytają i poklepują.
Źle wygląda sprawa legnicka. Władza prze do konkursu, jak na razie nie ma żadnych dowodów, że będzie to tylko konkurs pro forma. Jeśli będzie pro forma to nie dla Głomba. Oczywiście Głomb powinien do niego stanąć, powinniśmy patrzeć na skład komisji, na nazwiska kandydatów. Znowu znajdą się karierowicze szukający swojej szansy w zamęcie, jaki trawi układ artyści-urzędnicy.
Mam nadzieję, że Legnicę uratuje ulica. Że na wiosnę stan społecznego wzburzenia będzie tak wielki, kryzys tak straszny, demonstracje antypisowskie i antykwarantannowe tak potężne, że marszałek będzie miał naprawdę ważniejsze rzeczy na głowie niż gaszenie kolejnego teatralnego pożaru. Sprawa Głomba zostanie przykryta naprawdę ważnymi sprawami i dla regionu, i dla Polski.
Nadzieja umiera ostatnia.
3.
Covidowe umieranie. Hurtowe i izolowane. Nieopłakane, nieprzetrawione tak długo jak trzeba. Znika aktor, reżyser i przez chwilę rozbłyska ci w głowie jedno wspomnienie. Oderwane, puste, bez konsekwencji.
Umiera Giovanni Castellanos przed premierą Ich czworo w Bagateli. A ty zdajesz sobie sprawę, że z kilkudziesięciu jego spektakli obejrzałeś może ze trzy. I nic z nich nie pamiętasz. Zawsze go lubiłeś, był to jeden z sympatyczniejszych ludzi z branży, miły, uśmiechnięty, promieniujący naiwnością i radością dziecka, które bawi się w teatr w obcym kraju. Nie chodziłeś na jego spektakle, bo uprawiał teatr środka, popularny, a o nim się nie pisze, nie analizuje, nie zostawia śladu w tekstach. Castellanos poza jednym przypadkiem nie wystawiał Latynosów w teatrze, poza Miłością w czasach zarazy nie zrobił żadnego Marqueza w Polsce, nie chciał być ambasadorem tamtej literatury, nie chciał tłumaczyć założeń tej wyobraźni naszym widzom. Castellanos póki co sprawdzał siłę rzemiosła teatralnego, badał sztuki dobrze skrojone, szukał tajemnicy śmiechu i efektu. Aż to „póki co” zmieniło się w „zawsze” i skończyło przedwcześnie. Covid trzasnął czterdziestolatka, który przyjechał do Polski, żeby robić polski teatr środka. I cisza po tej śmierci nie daje mi spokoju. Jak zapamiętać Giovanniego, żeby razem z nim zapamiętać jego teatr?
Ryszarda Ronczewskiego pamiętam z gdańskich ról u Zadary (From Poland with Love i Wałęsy Demirskiego), z Blaszanego Bębenka Nalepy, z Kroniki zapowiedzianej śmierci Klemma. Ale bardziej ze zdjęć. Pociągła, poorana zmarszczkami, stara twarz. Jak na nią patrzyłem, wydawało mi się, że Ronczewski miał zawsze siedemdziesiąt-osiemdziesiąt-dziewięćdziesiąt lat. Nigdy nie był młodszy. Urodził się stary, posągowy, znieruchomiały. To co grał w teatrze i co zdążył zagrać w powstającym filmie Smarzowskiego, miało chyba w sobie coś z ekspozycji „złego w Polaku”. Jakby Ronczewski z godnością nosił na twarzy polskie mroki, grzechy, winy. Kamienny grymas brał się z poczucia odpowiedzialności, aktor zdawał się baczyć, by to zło, zastygły niepokój i obraza nie rozpełzły się za bardzo poza rolę, poza tę twarz. Ronczewski patrzył na ciebie ze sceny, jakby mówił, że ta polskość to nie jest nic dobrego, nie zawsze jest czymś miłym i jasnym. Ani ta małomiasteczkowa, ani robotnicza, ani heroiczna. Ronczewski trzymał to zło, polskie zło, ludzkie zło, w twarzy, żebyśmy pamiętali, że starość to nie tylko szlachetność, to także ciężar tego, co się w życiu przeżyło, zobaczyło, zrobiło. Czytam, że w „drugim” Weselu Smarzowskiego komputer i dubler dokończą rolę Ronczewskiego. Że przygotowano specjalną maskę dla tego drugiego aktora. Znamienne – dobry człowiek, dobry aktor dający twarz polskiemu złu. Taka lateksowo-piankowa maska powinna być teraz u każdego z nas w domu.
Piotra Machalicę spotkałem raz w życiu. Jurorowalismy na festiwalu w Horyńcu i teraz to wspomnienie weszło we mnie i nie chce odejść. Pan Piotr nie miał najlepszego okresu, dyrektorował w Częstochowie, ale smucił się i pił. Spektakle oglądał, ale gadać o nich nie chciał. Siedzieliśmy długo w noc w knajpie, głównie milczał i puszczał nam kawałek Nohavicy Kiedy wreszcie odwalę kitę. W oryginale i w polskiej wersji. Piosenka wcale nie była elegijna, a drwiąca, przewrotna, cyniczna, szydercza, złośliwa. Płakał do tego kawałka, zapadał się w sobie, nawet głos – ten ciepły, dobry głos – mu gdzieś znikał. Jednego dnia wyszedł i zaśpiewał dla horynieckich widzów z zaprzyjaźnionymi muzykami recital z Wysockiego. A potem w nocy szybko przybiegł do stolika i znowu puszczał Nohavicę. Wydawało się, że oswaja się ze śmiercią, że płacze nad sobą. Ale to było przecież z dziesięć lat temu.
Machalica zaimponował mi paroma rolami w kinie i teatrze, ale najbardziej szanowałem go za jeden wywiad, w którym powiedział, że rolę Wierszynina w Trzech siostrach dokumentnie, kompletnie spartaczył. Wyznał zdumionej dziennikarce, że nie pracował uczciwie na próbach, myślał, że rolę „pyknie”, że co to dla niego, że coś zamruczy, uśmiechnie się w mundurze i wszystkie aktorki i widzki jego. A tu przyszła premiera i „dupa blada”, powiedział. Zobaczył, że postać nie ciągnie, że on jej nie rozumie, nie umie nią mówić ani w niej być. Machalica nikogo nie przepraszał ani reżysera, ani partnerów. Gadał o tej porażce jak o największym życiowym błędzie, sprzeniewierzeniu się powołaniu aktora. Miał na wyciągnięcie ręki cudownego bohatera, ale ręki nie wyciągnął, nie chciało mu się. „I jak po tym teraz żyć?” – pytał.
Nie jestem fetyszystą porażki. W tamtym wywiadzie uderzyła mnie szczerość – taka do spodu – Piotra Machalicy. Jakby wiedział, już wiedział, że porażki niczego nie uczą. Może dlatego do niektórych śmierć przychodzi w chwili, kiedy są szczęśliwi. Jak, podobno, do pana Piotra.
13-01-2021