K/286: Kołonotatki o rewolucji (1)
1.
Przestałem się przyznawać taksówkarzom, lekarzom, listonoszowi, konduktorkom w pociągu, ekspedientkom w sklepie i na poczcie, rodzicom młodzieży ze szkoły córki, że mam jakiekolwiek związki z teatrem. Jakby co, jakby przycisnęli, przejmuję część tożsamości Anety Kyzioł i mówię, że piszę w Internecie o zagranicznych serialach. I mam spokój. Za nikogo się nie muszę tłumaczyć.
2.
Nie pamiętam już, kiedy mówiło się publicznie aż tak źle o polskich reżyserach, dyrektorach scen, aktorach i pedagogach szkół teatralnych. Chyba nigdy. Na pewno nigdy aż tak źle o wszystkich naraz. Teraz dawna branża dla wybranych i szczególnie uzdolnionych, profesja z misją, zaczyna być utożsamiana przez społeczeństwo ze wszystkim, co najgorsze. Stała się w powszechnym odbiorze przytuliskiem dewiacji i złych praktyk międzyludzkich, terenem łowieckim dla małych hitlerków. Ludzie krzywią się na hasło guru, mistrz, reżyser teatralny, jakby automatyczny wstręt do osób postawionych w oskarżenie, obsadzonych w rolach oprawców był mocniejszy niż współczucie dla ofiar. Przegrywa przekonanie, że to wszystko były anomalie: z każdym kolejnym osobistym świadectwem pokrzywdzonego triumfuje wizja przerażającego systemu opresji. W szkole, w instytucji, na próbach, w grupie, w dziele artystycznym wreszcie. Nie przesadzam. Teatr jaki jest, teatr jaki był, staje się synonimem zła, ukrycia, machinacji, wyparcia, nadużyć, przemocy. A dzieje się tak dlatego, że tylko w ten sposób można zrozumieć powody i skalę buntu ofiar. Ofiary nigdy nie są otoczone pomocnikami i sojusznikami, ofiary są otoczone złem.
3.
Bezdyskusyjnie – próbę uzdrowienia sytuacji wewnątrz mechanizmu teatralnego należało podjąć, trzeba było sprawy nagłośnić, pokazać palcem winnych, potępić błędy systemu, zawiadomić odpowiednie służby, wstrząsnąć środowiskiem. Mam szacunek dla wszystkich odważnych, którzy przerwali milczenie, walczyli o siebie i innych słabszych, o swoją godność i ich nietykalność. Czytam uważnie kolejne świadectwa. Podziwiam sygnalistów i tych, co szybko na sygnały zareagowali, wierzę, że teatr w końcu się uzdrowi, wdroży procedury naprawcze. Nie wiem tylko, co z tego procesu odnowy i prawdy zrozumie polskie społeczeństwo. Jaki obraz zostanie w nim na dłużej? Pamiętajcie: społeczeństwo mamy nie najmądrzejsze, ale za to pamiętliwe. Obawiam się, że w rankingu zawodów automatycznie podejrzanych ludzie teatru są już w jednej grupie z księżmi-pedofilami, bezwzględnymi komornikami i skorumpowanymi politycznie sędziami. I teraz trzeba będzie z tym żyć.
4.
Nie jest to oczywiście powód, żeby milczeć, zamiatać pod dywan, załatwiać sprawy we własnym gronie. Wierzę, że nie ma tematów tabu i świętych krów. Ząb za ząb, oko za oko, krzywda za krzywdę. Jeśli działamy w przestrzeni publicznej, podlegamy procedurze oceny i osądu. Skoro w polskim teatrze dzieje się źle, trzeba o tym otwarcie dyskutować. W czasie rewolucji moralnej zawieszony zostaje podział prawda/pogłoska, wina/podejrzenie. Tak, ustanowienie niesławy działa na ludzi odstraszająco, pokazowy lincz medialny może chyba powstrzymać zło, które dopiero gdzieś się czai. Ale co zrobić ze złem, które już się wydarzyło i nie zostało ukarane? Czy wystarczy je wskazać i nazwać? Lincz medialny bywa czasem jedyną odpowiednią i możliwą emocjonalną odpłatą gromady za wyrządzone jednostce krzywdy. Jedyną realną formą rozliczenia złych praktyk. Nie zaprowadza sprawiedliwości, jest spontaniczną reakcją na przeczucie, że dzieje się coś złego lub że kiedyś coś się działo. Ale trzeba powiedzieć to otwarcie – lincz to jednak lincz. Prowadzi do czasowej lub trwałej śmierci cywilnej oskarżonego. Osoba poddana samosądowi ma niewielkie pole manewru. Może przyjąć do końca pozę niesłusznie oskarżonego lub zdać samokrytykę. Ale walec i tak po niej przejedzie. Lincz nie wskazuje niewinnych, podczas samosądu obie strony stają się winne. Choć pewnie jedna nieco mniej.
5.
Krzyk jest fundamentem rewolucji. Krzyk jest bronią słabszych. Kiedy wielu woła to samo w tej samej chwili, to chyba muszą mieć rację. Póki ta racja nie zniszczy choć jednej przypadkowej ofiary. Tłum nie lubi niuansów, decydują prawidłowości, wiarygodność trybunów i oskarżycieli. Kara spada ze wszystkich stron.
6.
Do tej pory czarny PR unoszący się wokół polskiego teatru ograniczał się do jeszcze peerelowskiej zazdrości o wolne poniedziałki, do epickiego chlania i całkiem realnych narkotyków, plotek o rozwiązłości obyczajowej, oburzenia za świadome bluźnierstwa (Golgota Picnic, Klątwa Frljicia), wytykania dysproporcji zarobkowych, wkurzającego lud zaangażowania politycznego po niewłaściwej stronie i zdumiewających wybuchów środowiskowego elitaryzmu. Półtora roku temu opinię publiczną zelektryzowała sprawa dyrektora-molestatora w Bagateli, potem ujawnienie wieloletniej przemocy psychicznej i fizycznej w Gardzienicach, zdemaskowano metody pracy Pawła Passiniego z młodymi aktorkami. Powszechnej krytyce poddano zaszczepienie poza kolejką grupy artystów związanych z Teatrem Polonia. A teraz idzie tsunami sprawiedliwości przez polskie szkoły teatralne. W teatrach powstają komisje antymobbingowe, Internet huczy od nazwisk krzywdzicieli. Nie wygląda to dobrze. Oczywiście nie stawiam tych wszystkich spraw na jednej szali, próbuję raczej zrozumieć, jak radzi sobie w ich natłoku zwykły odbiorca, obywatel znający świat teatru ledwo ze słyszenia. No, źle sobie radzi. Czuje wściekłość i zdumienie. Nie wnika w niuanse, daje się ponieść emocjom. Kliknięcie w jedną sensację prowadzi go do wiedzy o kolejnym podlinkowanym przestępstwie. Masa krytyczna rośnie.
7.
News z wczoraj lub z przedwczoraj. Aktorzy ze szczecińskiego Pogotowia Teatralnego ukradli z subkont fundacji 2 miliony złotych zebranych od darczyńców na leczenie dzieci. Artyści, którzy dopiero co byli chwaleni za wrażliwość społeczną, misyjność, pojawiali się regularnie w lokalnych i prawicowych mediach, opowiadali, że na spektaklach „dla okruszków” płaczą razem z rodzicami chorych dzieci, zostali uznani za złodziei i malwersantów. Kim trzeba być, żeby okraść umierającego? – pytają internauci w komentarzach.
8.
News z wczoraj lub przedwczoraj. Prasa donosi, że osławioną akcję „na wnuczka”, bezczelne wyłudzenie pieniędzy od seniorów, zastąpiła akcja pod hasłem telefon od policjanta. Podobno cztery aktorki straciły milion złotych, przelewając na nieznane konto spore oszczędności, bo wezwał ich do tego funkcjonariusz ostrzegający ich przed atakiem bankowego hakera. „Aktorki – wiadomo, idiotki” – piszą rozbawione trolle.
9.
News z wczoraj lub z przedwczoraj. Stugębna plotka głosi, że znany warszawski reżyser i dyrektor wpuścił w budżet spektaklu koszty własnych implantów. Próbuję dopytać się, czy chodzi o zęby czy włosy, ale informator nie wie. Obiecuje zadzwonić, ale telefon milczy. Nawet policjanci nie dzwonią.
10.
W czwartek jestem za totalnym maglem: niech wszyscy opiszą wszystko. Wywalmy powszechnie, co kto wie, co kto słyszał. O tej, o tamtej. Niech prawda nas wyzwoli. Żeby było jasne, co ludzie o sobie myślą, reżyserzy o dyrektorach, pedagodzy o studentach, młodzi aktorzy o starych aktorach. Raz wybije szambo i będzie spokój. Będzie wiadomo, co i jak. Nikt nie zasłoni się niewiedzą, że nie miał pojęcia, kogo zatrudnia i z kim pracuje. Człowiek będzie miał wolność wyboru. Jak w tym starym żarcie rysunkowym Raczkowskiego: wysiada klient z taksówki, podbite oko, krew leci z nosa, i mówi: „Może i biją, ale są najtańsi”.
11.
Już piątek, a w piątek uważam, że należy jednak siedzieć cicho. Pochować notesiki z plotkami, nie ujawniać SMS-ów od dramatopisarzy. Niech mówią ofiary, a nie świadkowie. Po co komu samokrytyki oprawców, błagania o litość i zrozumienie? Chór głosów potępienia ze strony polskiej krytyki? Na co to komu w tym sporze? Nie wolno zagłuszać, nie wolno rozmywać problemu, nie zajmować opinii publicznej bzdetami i przyczynkami. Bo wtedy w kakofonii zginie ważne świadectwo, prawdziwe wołanie o pomoc.
12.
Sobota. E-teatr nie nadąża za relacjami z nieprawidłowości w nauczaniu teatralnym. Każdy portal otwiera własny wątek. Na Facebooku przybywa relacji prześladowanych i nazwisk oprawców. Jeszcze chwila, a zmiecie całą kadrę wszystkich trzech uczelni z filiami.
13.
Niedziela. W Onecie do rewelacji o metodach pracy Beaty Fudalej ze studentami został podlinkowany godzinny wywiad z aktorką, w którym opowiada do kamery o swojej karierze, mistrzach, wyborach repertuarowych, myśleniu o scenie, grze z partnerem, budowaniu postaci. Oglądam z ciekawości, dla eksperymentu pod tytułem „promieniowanie kontekstu”, i łapię się na tym, że nie wierzę w ani jedno słowo artystki, drażni mnie jej tembr głosu, ruch ręki, uciekanie ze spojrzeniem od widza. Wyobrażam sobie cały czas te nieszczęsne próby, które prowadziła. Stało się. Człowiek został naznaczony, opakowany. Wszystko, co zrobił w przeszłości, jest tylko funkcją jego dzisiejszego obrazu. Dawid Ogrodnik właśnie zmienił historię polskiego teatru. Powiedział na głos to, co się mówiło po cichu. Zrobił dobrze, ale historię zmienił.
14.
„Śpiewasz jak obrzygana sierota” – takim komentarzem słynna pani B., pedagog z wydziału lalkarskiego wrocławskiej filii AST zwykła opatrywać nieudane interpretacje wokalne na jej zajęciach. Molestowała studentów, obrażała studentki. Próbowałem sobie zwizualizować tę obelgę, a potem reakcję na nią. Czy sierota jest obrzygana, bo oddawała się niekontrolowanej womitacji zamiast śpiewać, czy jest obrzygana, bo ludzie nie mogli wytrzymać jak śpiewa? Taka uwaga właściwie wyklucza ripostę. Zwłaszcza studencką ripostę, wepchniętą do narożnika podległości, ograniczoną kindersztubą lub szacunkiem dla autorytetu lub pozycji w szkolnej hierarchii. Bo co tu odpowiedzieć? – „Pani też jest obrzygana”, „Wypraszam sobie!”, „Dzwonię do mojego prawnika!”? Trudno jest przebić brawurę „obrzynanej sieroty”… „Obrzygana sierota” to jednak nie wyzwisko typu „ty kurwo, szmato, chuju, debilu”. Ma charakter oksymoronu, porównania poetyckiego, metafory nawet. Sieroty zwykle są głodne, obdarte, zaniedbane, ale chyba nie od razu obrzygane. Z głodu się nie rzyga, bo nie ma się czym. Obrzygana sierota zostaje w głowie. Kiedy przyjechałem na studia do Krakowa, nikt mnie tak na uczelni nie nazwał, ale dzieci z osiedla raz biegły za mną i wołały „maupa, maupa”. Nie było się jak bronić. Nie pobiegnę przecież za 10-latkiem z bejsbolem w akcie słusznej zemsty. Więc „maupa” przylgnęła. „Maupę” pamiętam. Pani B. miała w sobie chyba owo dziecięce wyrafinowanie w waleniu między oczy tych, którzy nie mogą się odwinąć.
15.
Koledzy z krakowskiej reżyserii opowiadają, że profesor, aktor i reżyser Jerzy Goliński miał zwyczaj nazywać nieudane sceny lub złą grę aktorską „chujem w pomidorach”. Reżyserzy, których uczył, przytaczają to powiedzonko jako najcelniejszy, lapidarny komentarz do efektów ich pracy. Nikt się o to na Golińskiego nie obrażał. Czym „chuj w pomidorach” różni się od „obrzyganej sieroty”? Zawartością poezji w inkryminowanej frazie? Zdolnością do szybkiej wizualizacji? Maestrią językową? Poziomem absurdu? A może nie bolał, bo po prostu był wypowiadany do dorosłych ludzi, studentów reżyserii mających już jakieś studia na koncie. Był partnerskim żartem, dowcipasem w kręgu wtajemniczonych. Na polskich akademiach do studentów aktorstwa (w wieku 19 -23 lata) ciągle mówi się „dzieci”. Formuje się ich, otacza opieką, izoluje, naprowadza na aktorskie odkrycia. I tylko język obelgi jest dorosły.
16.
Za późno zorientowaliśmy się, że wyrosło nowe pokolenie teatralne. Artystów czułych na przemoc w języku, wierzących w wolność i równość w kolektywach twórczych, wątpiących w autorytety, wyrażających siebie po nowemu, bo rzeczywistość jest inna. Marzących o drodze na skróty przez teatr, bo nie ma czasu na czekanie, dorabianie się, ławkę rezerwowych. W tej chwili buntują się najmocniej studenci wydziałów aktorskich polskich szkół teatralnych, którzy w teatralnej hierarchii zawodowej zajmują miejsca najniższe – jest im jeszcze gorzej niż kobietom, wieloletnim aktorom drugoplanowym, młodym aktorom zaraz po szkole, nowym członkom zespołu, aktorkom po czterdziestce… To oni są na samym dole. To dzisiejsi proletariusze polskich scen, są najniżej w hierarchii i dlatego krzyczą najgłośniej. Jest to wołanie o partnerstwo i szacunek. Może kiedyś ktoś nazwie ich walkę „rewolucją obrzyganych sierot”.
17.
Niesmak i hejt bywają konsekwencją działań słusznych i potrzebnych. I jakoś trudno przejść nad tym do porządku. Przynajmniej ja nie mogę. Śnią mi się tajne procesy norymberskie, z których wszyscy: prokuratorzy, kaci, ofiary i obrońcy, wychodzą szczęśliwi i cali na biało. Wyrok wydany, kara jest, a dobro, miłość i uśmiech dookoła.
18.
Przypomniał mi się poznański spektakl Agaty Dudy-Gracz zatytułowany Ja, Hamlet sprzed chyba trzech sezonów. W zamierzeniu miało to być najszczersze, najintymniejsze, najbardziej rozliczeniowe przedstawienie reżyserki. Komentarz do współczesnego polskiego teatru, satyra na progresywnych reżyserów i stosunki władzy w teatrze. Ujawnienie patologii. Próba spowiedzi także z własnych iluzji i błędów. Poszedłem podekscytowany i zobaczyłem dość płaską opowieść o „teatrze w ogóle”, kilka przepisanych literacko historii znanych z teatralnych bufetów, z plotek, pogłosek, anegdot. Duda-Gracz uciekła w aluzje, nieprawdziwe realia, wymyślonych groteskowych bohaterów, upupiających każdy zdiagnozowany problem. Wsparła się autorytetem Szekspira, bezpieczną maską teatru w teatrze. Stworzyła figurę Ediego, reżysera-chłopca o niezasłużonej europejskiej renomie, który niszczy swoją rodzinę i współpracowników, demoluje finansowo i moralnie instytucję, w której realizuje Hamleta. Jest neurotykiem, kabotynem, potworem i głupkiem, ale sądząc z pokazanych przez reżyserkę „jego scen”, ma dryg do poetyckich obrazów, monumentalnych sekwencji zbiorowych, intuicyjnie czuje metaforyczny język teatru. No nie, w taką „pułapkę na myszy” nikt się przecież nie złapie – pomyślałem i zaraz to w Kołonotatniku napisałem. – Nikogo to nie dotknie, nikt się nie obrazi, nikt się w Edim nie rozpozna. Rozumiałem, co chciała powiedzieć reżyserka o mechanizmach karier, gwiazdach i autorytetach w polskim teatrze i jednocześnie widziałem, że teatr nie ma konwencji na taką opowieść, jeśli odrzuci formę docudramy, że prawnicy ostrzegli, zadziałała autocenzura i chyba jednak koniec końców lojalność wobec środowiska. Próbując sobie teraz przypomnieć swoje pretensje do tego przedstawienia, odkrywam, że pragnąłem nazwisk, dat, katalogu uzurpacji i przekroczeń. Teraz, od razu, kawa na ławę, gadajmy otwartym tekstem, jeśli w ogóle mamy gadać. Była na przykład u Dudy-Gracz scena, w której tresowana przez reżysera zdezorientowana, upokorzona i oszalała ze strachu aktorka oddaje mocz na scenie. Całe niemal środowisko wie, że coś podobnego wydarzyło się całkiem niedawno, wie, na czyjej próbie odbył się taki wypadek, kto był wtedy nagi od wielu godzin i przeciwko czemu zaprotestował, sikając na deski sceniczne. Niestety, nawet teraz, w czasie rewolucji, boję się przytaczać personalia, bo przecież ofiara, świadkowie i sprawca milczą. Nie widziałem tego na własne oczy, znam z drugiej ręki, dość wiarygodnej, ale jednak – drugiej. Nie dziwi mnie, że Duda-Gracz też tych nazwisk nie przywołała. Nie jest przecież rzecznikiem praw ani członkinią Armii Zbawienia. Tylko że bez konkretów znika cały sens gadania o tej i podobnych sprawach. Włożenie prawdziwego świadectwa o przekroczeniu w świat postaci fikcyjnych, przerysowanych, osadzonych w nieprawdziwym, absurdalnie działającym teatrze likwiduje całkowicie demaskatorski i parenetyczny charakter testimonialu. Normalny, niebranżowy widz uznać mógł scenę ze spektaklu Dudy-Gracz za fikcyjną, realizującą tylko schemat ludowego wyobrażenia teatru jako miejsca dla ludzi zdrowo pieprzniętych. Dlatego właśnie pozostałem nieufny wobec pseudorozliczenia Dudy-Gracz z własnym środowiskiem. Bo chyba już wtedy potrzebowaliśmy nazwisk, opisu sytuacji, w której ofiary, a nie świadkowie i plotkarze opowiedzą, co się dzieje za kulisami. Duda-Gracz prekursorsko rozpoznała gęstniejącą w środowisku atmosferę, ale nie mogła wskazać personaliów winnych. Robiła w końcu spektakl teatralny, a nie stronę na Facebooku. O, tu nazwisk jest pełno.
19.
Zeszły tydzień. Trójmiejski krytyk, Piotr Wyszomirski, wziął na poważnie postulaty części środowiska żądającego większej aktywności krytyki polskiej wobec przekroczeń, mobbingu i złych praktyk. Nie wolno milczeć, jak milczano w badaniach nad Gardzienicami! Wyszomirski napisał więc recenzję z Lilii Wenedy Grzegorza Wiśniewskiego. Coś powiedział wprost, coś ukrył w aluzjach, sugerował, że ani praca nad tą premierą nie należała do najłatwiejszych, ani efekt nie jest doskonały, ani nawet reżyser nie należy do rzędu postaci krystalicznych. Zamiast chóru wsparcia, braw ze strony zespołu, że wreszcie ktoś to powiedział, nadział się na ścianę oświadczenia Teatru Wybrzeże, że przeczytano tekst z niesmakiem, że są tam same insynuacje, żeby się nie wtrącać i nie wyręczać, bo już pracuje w teatrze kryzysowy zespół antymobbingowy. Czyli miałem rację, żeby siedzieć cicho. Nie da się zbawić teatru wbrew teatrowi.
20.
Pamiętam jeden wywiad z Janem Klatą sprzed kilku lat i słynną frazę: „Nie jestem w teatrze przyjemniaczkiem”, objaśniającą jego styl pracy, chyba jakieś furie i zgrzyty ze współpracownikami. W podtekście było, że teatr jest dla silnych osobowości. Jak Kantor i Grotowski. Generalnie się wtedy z Klatą zgodziłem. Ale minęło parę lat i już ten przyjemniaczek nie brzmi za przyjemnie. Ciekawe, czy dziś, w czasie tropienia przemocowców na polskich scenach, Klata powtórzyłby to samorozpoznanie? A może użyłby innego sformułowania? Podpowiadam: „Jestem człowiekiem kompromisu. Ale oczywiście w granicach rozsądku”.
Cdn.
24-03-2021