K/287: Kołonotatki o rewolucji (2)
1.
Facebook – jakie to fajne, piękne i potrzebne miejsce. Chodzę po nim z otwartą gębą i w ogóle nie tęsknię za znów zamkniętym polskim teatrem. Bo to tutaj bije dziś puls polskiego życia scenicznego. Seks, zdrada i przemoc. Prawdziwe dramaty i zwroty akcji! Sąd doraźny, konfesjonał i miejsce kaźni. Ileż tu ścieżek i objawień! Ileż tropów teatrologicznych i kryminologicznych! Ani się obejrzę, a mija tydzień. Lektury i pośpieszne zapiski.
Piątek: Dawid Ogrodnik oskarża Beatę Fudalej o przemocowość w pracy ze studentami. Sobota: Beata Fudalej mówi, że oskarżenia Ogrodnika i innych osób to podłość i nieprawda. Nie przeprasza. Niedziela: były student Ogrodnika, Aleksander Kurzak, oskarża Ogrodnika o to samo, o co on oskarżył Fudalej: przemoc, krzyk, wyzwiska. Poniedziałek: Dawid Ogrodnik udziela wywiadu „Newsweekowi”, tłumaczy sytuację i studenta przeprasza. Wtorek: Ewelina Marciniak ogląda stare zdjęcia ze swoich spektakli, wspomina i przeprasza aktorów i współpracowników, że była, jaka była. Środa: Alina Czyżewska udostępnia anonimowy post osoby współpracującej niegdyś z Marciniak, w którym zwarta jest teza, że jedno ogólne przepraszam nie wystarczy, że Marciniak uprzedza atak, trzeba przeprosić wszystkich osobiście, każdy przypadek wyjaśnić oddzielnie, wybaczenia nie ma. Czwartek: artystów z offowego Teatru Krzyk z Maszewa przeprasza reżyser Marek Kościółek, wyjaśnia się wreszcie, dlaczego przez wszystkie te lata bardzo go lubiłem i bardzo się go bałem. Piątek: Paweł Tomaszewski ujawnia, jak przebiegała praca nad jego teatralnym debiutem w Plastelinie w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Groza. Obłęd. Prokurator. Tomaszewski przeprasza wszystkich, którzy później musieli pracować z Wiśniewskim, że ich nie ostrzegł, nie zostawił świadectwa. Człowiek czyta i płacze. Gehenna młodego aktora puszczonego na stracenie, w łapy deprawacji i nałogu. Tomaszewski oskarża swoich pedagogów z krakowskiej PWST: Agnieszkę Mandat, że nie dostrzegła w nim ofiary, i Krzysztofa Globisza za alkoholową nieobecność w roli opiekuna roku. Pierwszy raz od pięciu lat zapalam papierosa z nerwów. Sobota: Poniedziałek. To znaczy Jacek Poniedziałek przeprasza za awanturę z Yacinem Zmitem zakończoną rękoczynami, zasłabnięciem koleżanki aktorki, interwencją policji, adwokatów i odwołanym spektaklem Powrotu do Reims. Ukarany naganą Poniedziałek prosi o drugą szansę, tłumaczy, że jest w trakcie odwyku i bardzo pracuje nad sobą, uczy się panować nad atakami agresji i wybuchami poczucia wyższości. Zmit nie przeprasza, bo czuje się ofiarą. Boję się, że już po spektaklu albo po tej obsadzie. Niedziela: Na facebookowym profilu „Spod dywanu teatru polskiego” mamy przełom w sprawie. Jest. Odnaleziono zagubione ogniwo osobowe między księżmi-pedofilami a molestującymi reżyserami-przemocowcami. Jeden z kontrowersyjnych twórców spędził dwa lata w seminarium. Podoba mi się ten tok myślenia. Widziałem raz Włodzimierza Staniewskiego, jak wyszedł z zabytkowego kościoła, obciągnął kurtkę, popatrzył na drugą stronę ulicy i poszedł dalej. Prosto do Gardzienic. Poniedziałek: w poniedziałek nie ma co żartować ani z tragedii Poniedziałka, ani ze skali rozliczeń w polskim teatrze. Niech to pędzi, niech to się gmatwa. Przypływ sprawiedliwości trwa. Wtorek: był taki spektakl terapeutyczny w Teatrze Ludowym przed laty. Reżyserowała Inka Dowlasz, opowiadała o transmisji przemocy z pokolenia na pokolenie, od człowieka do człowieka. Spektakl nosił tytuł Bici biją. I dzieje się znów, teraz, dziś, tyle że w Internecie.
2.
Marek Beylin w „Dialogu” nr 3/2021 postuluje utworzenie „archiwum przemocy w teatrze przy Gildii Reżyserów”, dokumentującego nie tylko „winy lecz także zawsze możliwe akty samonaprawy sprawców”.
Celem tej biblioteki świadectw ma być katalogowanie i udostępnianie informacji „o tym, czy i jak środowisko wspierało ofiary, zachowanie wiedzy o przemocowcach”. Archiwum takie – rozmarza się Beylin – nie tylko piętnowałoby artystów toksycznych, ale „także rzucałoby im linę, bo wiedząc, że ich zachowania nie rozpłyną się w niepamięci, byliby bardziej skłonni, by zawalczyć o odzyskanie przyzwoitości”. Felietonista „Dialogu” chce w tej bibliotece występków i ekspiacji „uwzględniać to, co do przeszłości dodaje teraźniejszość, w tym przypadku teraźniejsze zachowania przemocowców. Z czego wynika, że archiwum przemocy mogłoby się również stawać archiwum wybaczenia. (…) Archiwum przemocy organizowałoby także środowiskową samowiedzę – argumentuje Beylin i nieskromnie puentuje – Jakby co, chętnie pomogę”.
Nie do końca wiem, w czym i jak mógłby pomóc środowisku Marek Beylin? Czy w ramach prac społecznych odbierałby telefon zaufania i spisywał w laptopie aktorskie opowieści z dreszczykiem? Kwalifikował, które wspomnienia ze szkoły teatralnej czy pracy nad spektaklem nadają się do prokuratury, a które nie? Czy zostałby w końcu wielkim budowniczym i postawił gdzieś na Pradze gmach Teatralnej Biblioteki Przemocy albo Archiwum Scenicznego Wstydu? Czy zgłasza się na pierwszego bibliotekarza, archiwistę wirtualnych fiszek? A może chce ferować wyroki, który z byłych przemocowców teatralnych już odkupił swe winy, a który nadal potrzebuje reedukacji? Wizja zaprowadzenia sprawiedliwości w relacjach i wspomnieniach, wizja modyfikowanej pamięci o twórcach i potrzeba słusznych korekt wizerunkowych zostaje przez Beylina zmaterializowana na kilku stronach dialogowego felietonu i w wielu strzelistych zdaniach. Czasy rewolucyjne wymagają jednak zwięzłości, więc pozwolę sobie w jednym zdaniu zawrzeć to, co proponuje Marek Beylin. Otóż chodzi o to, żeby każdemu artyście w Polsce założyć teczkę osobową. Taką teczkę, w której są spisane wszystkie czyny i rozmowy, oskarżenia i usprawiedliwienia, przekroczenia i nadużycia. Teczkę zarchiwizowaną, ale jednak dostępną na życzenie – aktora, reżysera, dyrektora, urzędnika, krytyka. Bo przecież tylko tak można kultywować środowiskową samowiedzę. Zamiast plotek i rozproszonych świadectw zainteresowani rysem osobowym artysty, z którym mamy współpracować, dostawalibyśmy po prostu plik dokumentów z pieczątką Archiwum. Jestem pewien, że w tej jakże słusznej pracy można sięgnąć po doświadczenia w ewidencji operacyjnej osławionego Pionu C peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa. A wszystko po to, żeby dyrektor zastanawiający się, czy zatrudnić aplikującego o pracę reżysera, mógł wykonać tylko jeden telefon zamiast wielu i powiedzieć: „Dajcie mi tu, Beylin, teczkę Skrzywanka”. I reżyser Skrzywanek przychodzi do gabinetu na rozmowę z dyrektorem, a ten siedzi za biurkiem z nosem w niebieskiej teczce i rzuca od niechcenia: „Powiedzcie mi najpierw, Skrzywanek, co tam się wydarzyło w Szczecinie, jak robiliście Kaspara Hausera, bo relacje aktorów mi się nie pokrywają”.
Marek Beylin jest zbyt wyrafinowanym intelektualistą, żeby nie wiedzieć, do czego mogą służyć takie archiwa. No, nie służą tylko teatrologom, tak samo jak IPN nie jest tylko bronią w ręku historyków.
Zresztą gdyby nawet takie archiwum wykorzystywać tylko ku przestrodze i pamięci, oprowadzać po nim wycieczki licealistów, czytać co pikantniejsze historie przekroczeń, to jak uda nam się zdefiniować w pełni przemoc w teatrze? Bo przecież to nie tylko mobbing i molestowanie, tresura i wyzwiska. Jak zmierzyć niesprawiedliwe wywieranie presji, szantaż emocjonalny, dyskomfort jednej grupy twórców związany z nieprzygotowaniem do pracy drugiej grupy twórców zaangażowanych do tego samego projektu? Przemoc nie jest tylko werbalna i fizyczna, zły wpływ i wampiryzm emocjonalny również mogą uczynić pracę w teatrze niemożliwą. Co zrobić z zawalaniem terminów, niedotrzymaniem obietnic, nieobecnościami duchowymi na próbach i spektaklach, ułomnościami psychicznymi i fizycznymi, wywołującymi stres u partnerów? Czy dramaturg, który do pierwszej generalnej nie dostarcza tekstu aktorom, jest winien przemocy, czy nie jest, bo moim zdaniem jest? Czy reżyser wykorzystujący aktorów do pracochłonnych badań terenowych, improwizowania tekstu, pod którym podpisze się ktoś inny i ktoś inny zgarnie honorarium przekracza dobre obyczaje w teatrze, czy nie, bo moim zdaniem przekracza. Archiwum Przemocy Teatralnej im. Marka Beylina musiałoby mieć więcej działów niż Biblioteka Narodowa, nazwać i skatalogować każdy rodzaj nagannej niedogodności w pracy na scenie. Przecież to kwestia ludzkiej wrażliwości: coś, co rani jedną osobę, niekoniecznie jest problemem dla drugiej, ale niewysłuchanie tej pierwszej musi być zbrodnią.
I co na przykład zrobić ze zdarzeniami niejednoznacznymi, obustronnie przemocowymi? Katalogować tylko tę bardziej wiarygodną relację, czy zostawić dwie fiszki. Dam przykład takiego węzła moralnego.
Onegdaj na premierze Proroka Ilji Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Ondreja Spišáka zaobserwowałem podczas ukłonów następujący wypadek. Tytułową rolę grał w spektaklu Andrzej Seweryn, była to rola główna, popis wybitnego aktora szukającego dla siebie nowego wyzwania. Seweryn był otoczony aktorską młodzieżą i zdarzyło się tak, że wychodzącego na końcu do owacji Seweryna zasłonił młody aktor. Zagrodził mu drogę na proscenium, wypiął się pupą na brzuch Seweryna. Oburzony i wściekły gwiazdor odepchnął brutalnie debiutanta i przedarł się przez aktorską ciżbę na przód sceny. Hipotetyczna relacja młodego aktora mogła być taka: „Panie prokuratorze, Andrzej Seweryn popchnął mnie na scenie. Zrobił to z pogardą. Mogłem się przewrócić i ośmieszyć. Zawstydził mnie. Zranił. Tak nie wolno traktować młodych aktorów! To przemoc nie tylko fizyczna”. Hipotetyczna relacja Andrzeja Seweryna: „Teatr, drodzy państwo, to także hierarchia, nie wolno obrażać starych aktorów. Jeśli dopiero zaczynasz, grałeś na scenie ogon, nawet na oklaskach pracuj na mistrza, nie odbieraj mu oklasków, nie zasłaniaj, kiedy idzie po swoje brawa, chce się ukłonić widzom w podzięce. Młody aktor obraził mnie, wypiął się na moją pracę, doświadczenie, maestrię. To ageizm i upokorzenie. Nie chcę na scenie specjalnych praw, te sobie wywalczę, chcę szacunku i uwagi. Moje zasługi, moje zasługi!”.
Zagadka dla Marka Beylina: która z tych relacji nadaje się do umieszczenia w Archiwum? Moim zdaniem obie, bo za oboma jest krzywda i ból. Są równoważne. Patrzyłem na tę sytuację i nie umiałem rozstrzygnąć, kto miał rację. Obaj aktorzy ją mieli, a mimo to zachowanie obu miało charakter przemocowy?
Archiwum Marka Beylina ma badać także sprawy z przeszłości w celu właściwej oceny moralnej dawno zmarłego artysty. No to czas na historię drugą. Znaną z anegdoty Jerzego Stuhra. Początek lat siedemdziesiątych, bankiet w Starym Teatrze. Konrad Swinarski siedzi na podłodze między Anną Polony i Jerzym Stuhrem. Stuhr widzi, jak lewa ręka Konrada wodzi po udzie Anny Polony, nagle czuje drugą rękę reżysera na swoim pośladku. Zdumiony zwraca głowę w stronę reżysera, a ten mruga do niego i mówi: „Właśnie to nazywamy w Krakowie symultanką!”.
Nie ulega wątpliwości, że powyższa anegdota powinna znaleźć się w Archiwum Teatralnej Przemocy w dziale Molestatorzy Polskiego Teatru. Kogo jednak obciąża najbardziej? Biseksualnego Konrada Swinarskiego? Annę Polony, która nie zagregowała na umizgi reżysera? Jerzego Stuhra, który nie obronił ani Polony, ani siebie i nie doniósł do prokuratury, tylko zamienił incydent w dykteryjkę? Wkładamy to do wszystkich trzech teczek czy winny jest tylko Swinarski?
Trzecia historia jest mocnym argumentem za tezą Beylina, że trzeba dawać artystom, którzy zbłądzili, drugą szansę, bo może się poprawią. W tym przypadku posłużę się przykładem z własnego doświadczenia. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych miałem poprowadzić w Radomiu debatę o współczesnych inscenizacjach gombrowiczowskich, o tym, jak młodzi reżyserzy czytają i wystawiają autora Ślubu. Jarzyna był zajęty, Warlikowski zajęty, na festiwal dali radę przyjechać jedynie Bartłomiej Wyszomirski i niemający ostatnio dobrej prasy Grzegorz Wiśniewski. Debata miała odbyć się rano o godzinie 9 w klubie festiwalowym. Zarządziłem zbiórkę reżyserów i krytyków wieczorem przed zdarzeniem. Biesiadowaliśmy. O północy wygoniłem wszystkich spać, przeczuwając poranne kłopoty z jasnością pytań i odpowiedzi. Jakież było moje zdumienie, gdy koło godziny 2 w nocy do moich drzwi hotelowych zaczął się głośno dobijać Grzegorz Wiśniewski. Walił w drzwi oboma pięściami i szlochał, prosił, krzyczał: „Łukasz wpuść mnie! Proszę! No wpuść!”. Nie wiedziałem wtedy, w jakim celu miałbym otworzyć tamte drzwi, co może jeszcze ważnego powiedzieć mi w nocy przed poranną debatą Grzegorz Wiśniewski. Dziś jestem nieco bardziej świadomy, znając z medialnych doniesień zwyczaje takiego, na przykład, Włodzimierza Staniewskiego, mogę więc śmiało przypuszczać, że chodziło o wyprasowanie koszuli, tudzież nagły masaż karku. Gdybym to wtedy wiedział, bez wahania otworzyłbym drzwi zaprzyjaźnionemu reżyserowi i wspomógł w potrzebie. Ale wtedy nie wiedziałem. Walenie w drzwi nie ustawało. Bałem się otworzyć. Jedyne, na co się zdobyłem, to odpowiedź specjalnie wytrenowanym falsetem: „Nikogo nie ma w domu”. Wiśniewski, usłyszawszy to kultowe zdanie, wybuchnął śmiechem. Śmiał się i śmiał, i nie mógł przestać. Walenie ustało, usłyszałem tupot nóg na korytarzu. Oczywiście nie opowiadam tej historii o niespełnionej przemocy po to, żeby pochwalić się błyskotliwą ripostą i pokazać, że poczucie humoru ratuje ludzi z najgorszych nawet opresji. Ważny dla naszego archiwum jest ciąg dalszy tej nocy. Grzegorz Wiśniewski pobiegł potem na dworzec, chcąc w absolutnym poczuciu winy z Radomia natychmiast uciec. Zawalić debatę, wypiąć się na Gombrowicza. Niestety, był koniec lat dziewięćdziesiątych. O drugiej trzydzieści nic, żaden pociąg z Radomia nie odjeżdżał. Grzegorz Wiśniewski pochodził trochę po pustym mieście i jak niepyszny wrócił do hotelu. Przespał się, a rano błyszczał w debacie. I jest to moim zdaniem dowód, że artysta z nieczystymi intencjami, artysta o krok od przemocy, może jednak przemyśleć swoje zachowanie i uczynić coś dobrego dla innych. Wiem, że atmosfera wokół Grzegorza Wiśniewskiego gęstnieje, że oskarżenia sypią się z każdej strony. Dlatego świadomie rozjaśniam, relatywizuję obraz oskarżonego. Zostawiam promyk nadziei na odkupienie. Moja historia z happy endem powinna być perłą Archiwum im. Marka Beylina.
A teraz dużymi literami: uważam, że o przemocy w teatrze trzeba rozmawiać, trzeba wskazywać winnych, szukać rozwiązań. W natłoku idei i dróg naprawczych pojawiają się jednak pomysły idiotyczne od samego początku. Nikt nie broni Markowi Beylinowi napisać książki o przemocy systemowej w dziejach polskiego teatru, jednak tworzenie instytucji, katalogu, zbioru opowieści rozmaitej proweniencji dostępnych dla każdego jest także rodzajem przemocy. Pomyślcie: jeśli w tym archiwum znajdą się obok siebie historie bliskie w charakterze tym trzem, które przytoczyłem, to czy będziemy choć trochę mądrzejsi w temacie: jak walczyć ze złem w teatrze? Oskarżenia wprost, zawiadomienia do prokuratury to zawsze będzie ułamek opowieści o przemocy w teatrze, reszta zdążyła zmienić się w swawolne opowieści, pikantne wspomnienia, przyczynki do biografii. Dajmy sobie spokój z archiwum. Mam nadzieję, że Gildia nie będzie się wygłupiać…
3.
A teraz historia z zupełnie innej, równoległej i równie ważnej rewolucji. To znaczy takiej, w której marzymy o zachowaniu status quo i kibicujemy dobrej kontrrewolucji. Jest to na pewno jedna z niewielu naprawdę pozytywnych wiadomości ostatnich miesięcy. Otóż okazało się, że do konkursu na dyrektora Teatru Modrzejewskiej w Legnicy zgłosił się tylko jeden kandydat. Jeden. Nazywa się Jacek Głomb i prowadzi ten teatr od 27 lat. Mówcie, co chcecie, ale dla mnie to piękny i słuszny gest, symbol środowiskowej solidarności. Oznacza, że nie znalazł się żaden łamistrajk, żaden karierowicz, żaden pseudoreformator, nikt nie chciał skorzystać z okazji i przejąć legnickiego teatru z pomocą marszałka województwa dolnośląskiego. Wszyscy ludzie teatru: z lewicy, prawicy i naszego zdroworozsądkowego liberalnego środka, zachowali się wreszcie po prostu przyzwoicie. Stało się to, co powinno się było stać parę razy wcześniej przy innych konkursach. Kiedy środowisko teatralne jednoczy się wokół jakiejś idei czy osoby, utrudnia władzy lokalnej czy ministerialnej wszelkie machinacje. Decyzja o wyrzuceniu dyrektora traci merytoryczne podstawy, intencje władzy zostają obnażone: nie ma się za kim schować, część retoryki pokonkursowej zostaje pozbawiona sensu i racji. Oczywiście sam start Głomba jako jedynego kandydata w konkursie nie oznacza wcale, że Głomb ocalał, że Głomb jest bezpieczny i wygrał. Jeszcze nie. Ale brak kontrkandydatów jest jak wybór przez powszechną aklamację, potwierdza autorytet reżysera w środowisku i podejrzenie, że póki co nie sformułowano lepszego pomysłu na prowadzenie sceny publicznej w Legnicy. Nie wiem, kto będzie w komisji konkursowej, bo to się okaże na dniach, i nie wiem, jak komisja oceni ofertę dyrektorską Głomba, czy w ogóle rekomenduje go na to stanowisko, a jeśli rekomenduje, to czy marszałek zatwierdzi kolejną kadencję szefa legnickiej sceny. Trudno jednak będzie teraz urzędnikom argumentować, że program Głomba był słabszy od konkurenta, że inne wizje podobały się komisji bardziej. Póki co jest jeden pomysł na Legnicę. Skoro nie wymyślono innego, znaczy, że ten jest najlepszy, że nikt nie dał rady podważyć jego założeń. Jeśli członkowie komisji uważaliby, że istnieje, powinni byli chyba sami startować w konkursie, prawda? Choćby po to, żeby idea się nie zmarnowała.
Podobno Jacek Głomb wysłał wraz ze swoją ofertą 115 rekomendacji od ludzi teatru. Za jego kandydaturą optowały osoby skądinąd hołubione na prawicy: Piotr Tomaszuk i Patryk Kencki. Patryk Kencki w swojej laudacji dyrekcji Głomba odwoływał się do sumień i wiedzy przyszłych członków komisji. Wypunktował, że to od nich zależy los legnickiego zespołu, że niegłosowanie na Głomba udowodni tylko ich niewiedzę, brak orientacji we współczesnej historii polskiego teatru, działanie na szkodę i podwójne standardy. Cenię sobie ten tekst, a właściwie list otwarty, i bardzo za niego doktorowi Kenckiemu dziękuję, bo może się okazać, że głos Kenckiego będzie głosem przeważającym szalę. Albowiem mam takie podejrzenie, że Kencki apeluje sam do siebie lub do kolegów z portalu Teatrologia.info, skąd bardzo często ministerstwo rekrutuje ekspertów do komisji konkursowych. Sam Kencki w paru komisjach już zasiadał i akurat ich wybory były dość szlachetne. Jednak nie byłbym sobą, gdybym nieco złośliwie nie przypomniał, że o podobną, co w przypadku Głomba, solidarność i przyzwoitość, o nieułatwianie władzy kontrowersyjnych zmian personalnych apelowaliśmy w podczas konkursu na dyrektora Instytutu Teatralnego. Wtedy niestety pojawił się jeden jedyny kandydat-rozłamowiec, startujący przeciwko Dorocie Buchwald. Nazywał się Patryk Kencki. Cieszę się, że kilka lat później Kencki rozumie już, że słuszniej jest dyrektorów bronić, niż ich obalać. Że są w polskim teatrze sprawy wspólne, w ramach których powinniśmy się jednoczyć niezależnie od poglądów politycznych i pozycji w świecie naukowym. Wtedy takim dobrem był Instytut, teraz jest Legnica. Jak pali się dom rodzinny, to nie kłócimy się ze szwagrem o to, kto wyjada z lodówki kiełbasę połtawską. Z sympatii do odmienionego Patryka Kenckiego jestem gotów przyjąć, że wówczas z cichym poparciem ministerstwa do władzy w Instytucie rwał się jakiś inny Patryk Kencki, całkowitym zbiegiem okoliczności noszący to samo nazwisko, co nasz Patryk Kencki. Tamten zły Kencki przegrał i zniknął, dobry Kencki z nami pozostał. Słucha mądrych rad wróża Łukasza i znów ma rację.
A więc za Głombem są wszyscy. W styczniu byłem pesymistą, teraz mam już cichą nadzieję. Wtedy bałem się, że już pozamiatane, w desperacji liczyłem, że Głombowi ostatecznie pomoże ulica, czyli wywołane pandemią, kryzysem i zamordyzmem władzy przesilenie polityczne, demonstracje, protesty i strajki o takiej skali, przy której problem obsady dyrekcji w Legnicy będzie dla dolnośląskich aparatczyków bzdetem niewartym uwagi. Teraz pojawiła się właściwie dużo lepsza opcja: podział klubu Bezpartyjnych Samorządowców, widmo utraty większości na Dolnym Śląsku przez PiS i koalicjanta. Podobne procesy zachodzą już w województwie świętokrzyskim. Monolit się sypie. Kłótnie wśród ludzi marszałka, polityczne gry i targi o stanowiska mogą poprawić sytuację Głomba. W czasie zamętu nie podejmuje się kontrowersyjnych roszad personalnych, wbrew logice, wbrew dobrym urzędniczym obyczajom, bo może to wykorzystać jakiś świeży wróg. Marszałek Przybylski nigdy nie miał łatwo z uzasadnianiem swoich nominacji, a teraz jest chyba pod ścianą. Nie ma się kim zasłonić, na kogo zrzucić odpowiedzialności. Powtarzam: nikt nie rzucił rękawicy Jackowi Głombowi. Zachowajmy optymizm w parszywych czasach.
Cdn.
31-03-2021