K/291: Oko Jacka Poniedziałka
Wydany przez W.A.B. (Nie)dziennik Jacka Poniedziałka to książka rewolucyjna, która opublikowana w czas rewolucji bardzo autorowi zaszkodziła. A miało być tak pięknie, czyli ostro i szczerze. Spowiedź dziecięcia wieku, ikonicznego aktora pokolenia młodszych zdolniejszych w teatrze, naczelnego geja III RP: zapis ostatnich kilku lat aktywności zawodowej i prywatnej, wypady w przeszłość, uzupełnianie poprzedniej książki, babranie się w traumach i przekroczeniach… Książka Poniedziałka udaje dziennik, ale nim nie jest. To raczej „miejscownik”, „dwubiegunnik”. Pisarz w aktorze uaktywnia się w miastach i realizowanych w nich projektach artystycznych, miłosnych spotkaniach, gościnnych występach, alkoholowych imprezach i narkotykowych szaleństwach. Nowy Jork, Ciudad de México, San Lucas el Grande, Palermo, Cancún, Manchester, Amsterdam i niestety Warszawa. Poniedziałek opowiada z detalami, co mu się przydarzyło tu i tam, kogo spotkał, kogo przeleciał, co powiedział, podpatrzył, co mu się przypomniało. Jest zawzięcie niedyskretny, demaskuje kolegów z teatru i ich chwilowe zapomnienia. Jakby nawet w największym upodleniu i pod wodospadem używek zawsze jakaś część jego obserwowała wszystko, co się dzieje, rejestrowała następstwo zdarzeń, katalogowała, kto z kim i czemu wszyscy z Poniedziałkiem. Jak każdy tonący, uzależniony od seksu, narkotyków, alkoholu, łapie kolegów za szyje, czując, że idzie na dno. Gaśnie światło, urywa się film. Aktor budzi się i myśli o tym, co się zdarzyło, ale krótko – bo zaraz próby, plan zdjęciowy, samolot, narada artystyczna, konferencja prasowa. Chwila po przebudzeniu, moment gorzkiej refleksji lub euforii, że się jednak przeżyło, ocalało po tej nocy, zostaje zapamiętany na zawsze. Poniedziałek może go parę miesięcy później zapisać, zanalizować. Ta chwila już z niego nie wyjdzie. Bo dla Poniedziałka jest życiem, jest miastem.
W kontrze do tych miejsc wzlotu i upadku, miast grozy, pychy i grzechu znajduje się w (Nie)dzienniku ośrodek pod Krakowem leczący z uzależnień, nazywany przez pensjonariuszy jakże celnie Guantanamo. I tam aktor Warlikowskiego schodzi świadomie na drugi plan, naprawdę staje się tylko okiem, przygląda się towarzyszom niedoli, próbuje ich zrozumieć, opisać, współodczuwać z nimi. Idzie za ich życiorysami, patrzy na cierpienie wypisane na twarzach, ukrywane w rozmowach, zachowaniu, gestach. Oko Poniedziałka jest wtedy okiem autora szukającego bohaterów, okiem reżysera demaskującego fałsz gry, to oko współczujące, prawie nie mruga. Gdzież temu oku do oka poprzedniego, zabawowego, uwodzicielskiego, oka miastowego o rozszerzonych źrenicach, zamykającego się z rozkoszy – w seksie czy chlaniu. To oko podkrakowskie jest dobre, ludzkie. Trzeba to jednak jasno powiedzieć: fragmenty książki dotyczące terapii, kiedy Poniedziałek skupia się na innych ludziach i próbuje zrozumieć strategie lecznicze oraz intencje wychowawców, są nudne jak flaki z olejem. Nic a nic nas ci anonimowi chorzy nie interesują, są to życiorysy i przemyślenia wkurzająco banalne. (Nie)dziennik żyje naprawdę tylko wtedy, gdy Poniedziałek spowiada się z tego, co nabroił. Czytelnik trzyma wtedy za niego kciuki, by przetrwał do kolejnego rozdziału, nie zaraził się AIDS, żeby nie zamordowali go na warszawskiej Pradze, a tylko zgwałcili i okradli, żeby kolejny meksykański kochanek okazał się przystojny i czuły, a autor nie musiał znowu udawać orgazmu. Owszem, wiemy, że Poniedziałek ocaleje, bo ktoś przecież tę książkę podpisał, ale napięcie jest. Czy wyrzucą go wreszcie z Teatru Nowego? Jak zareaguje ciało aktora po zjedzeniu całej paczki grzybów? Ile wyniesie kara, jaką będzie musiał zapłacić za odwołanie spektaklu w Niderlandach? Kogo obrazi, z kim się pokłóci, o którym z kochanków powie, że był jednak dość brzydki? To nie jest historia grzecznego chłopca, im bardziej czytasz (Nie)dziennik, a czytasz go szybko także po to, żeby go już mieć za sobą, tym bardziej nie możesz otrząsnąć się z brudu wielkich miast i wielkiej sztuki, którym oblepia się autor.
To książka śliska i lepka od szczerości i pożądania. Poniedziałek jest w niej głównie ciałem pośród innych ciał, mieszkającym na okrągło w gejowskim Tinderze i tylko czasem po hotelach na całym świecie. Poniedziałek patrzy na inne ciała, ciała wspomina, zachwyca się ciałem swoim i woła: „Chwilo trwaj!”. Czytelnik jest zakładnikiem jego przygód i masochistycznego samozachwytu. Ważna rzecz – Poniedziałek jeszcze za ten samozachwyt nie przeprasza, nie czuje się winny, przeprosiny zaczęły się później na Facebooku, po sprawie z Yacinem Zmitem.
Dwóch panów pożarło się na próbach Powrotu do Reims, Zmit nie oddał Poniedziałkowi pożyczonego tysiaka, Poniedziałek zwyzywał go od bezdomnych, doszło do rękoczynów, szantażu – policja, psycholog, omdlenie świadkującej temu aktorki. Zmit upublicznił konflikt w mediach, opisał szczegóły sporu, uznał się za ofiarę bardziej znanego kolegi, wredny charakter Poniedziałka i jego ekscesy w pracy zespołowej dołączono do rewolucji godnościowej i pokoleniowej w teatrze. Przerażony Poniedziałek przepraszał z całego serca, tłumaczył się, że jest na odwyku, że idzie ku dobru, ale jeszcze puszy się i miota. Nie kontroluje każdego odruchu, proces przemiany jeszcze się nie zakończył. I wszystko to ledwo kilka tygodni po wydaniu niegrzecznego (Nie)dziennika, książki o tym, że zło jest kolorowe i pasjonujące, a naprawa siebie, autoanaliza i detoks – cholernie nudne.
Poniedziałek z książki, pięknie upadający, zgubnie zaczadzony smarem życia, nie skleja się mi nijak z Poniedziałkiem w ekspiacji, w pragnieniu chrześcijańskiego przebaczenia od braci aktorskiej. Jeśli mam do wyboru – jako postać literacką lub tylko medialną – Poniedziałka Łobuza i Poniedziałka Syna Marnotrawnego – to oczywiście wybieram drania. Bo ten drań jest w swoich draństwach przynajmniej uczciwy. Poniedziałek kajający się na Facebooku za to, że dręczył młodego kolegę, brzmi jak osowiała Krysia dukająca sylaby na spotkaniu AA. Wiem, że trzeba się oczyścić, leczyć i poprawić, cieszę się jako człowiek, że Poniedziałek wybrał życie i trzeźwość, ale jako czytelnika i obserwatora fascynuje mnie jedynie Poniedziałek w upadku. Sposób, w jaki zmienia się w oko obserwujące własny zamęt i niekonsekwencje, jak osadza się w oku cyklonu i myśli, że nie ma na niego mocnych. Oczaruje śmierć, przetrzyma heroinę, przeżyje atak czterdziestu gejowskich komandosów. Próbowałem sobie wyobrazić, jaką książkę mógłby napisać wyleczony Poniedziałek: żyjący w stałym związku, budzący się rano szczęśliwy, bo ktoś przyniósł mu śniadanie do łóżka. Po porannej kawie brałby książkę z półki i czytał, czytał, czytał, a potem dzwonił do Stanisława Skarżyńskiego z przeprosinami, że znowu coś przeczytał. Opowiadałby nam o tych kolejnych książkach na stu i więcej stronach kolejnego dziennika, opisywał piękno przyrody za oknem i bezstresowe próby u Weroniki Szczawińskiej polegające na dyskusji o wyższości ornitologii nad logopedią. Chcielibyście coś takiego czytać? Bo ja nie.
Opisując barwnie chlanie, ćpanie i przygodny seks, Jacek Poniedziałek w tej brudnej, złej książce, od której ciężko się oderwać, wywala prawdę o swoim trudnym charakterze. Jak już powiedzieliśmy, zmienia się w bohatera literackiego, przy którym Genet i Charles Bukowski to cienkie bolki. I robi sobie tym w dzisiejszych czasach, w tym stanie społecznego wzmożenia w środowisku, prawdziwą antyreklamę. Jaki dyrektor zatrudniłby go na etat po przeczytaniu (Nie)dziennika, gdyby, dajmy na to, wyleciał z Teatru Nowego i nie chcieliby go tam nawet jako bukinisty na Madalińskiego? Czy ktoś da reżyserować w swoim teatrze komuś tak nieodpowiedzialnemu? Przecież Poniedziałek najadł się dragów jak głupi przed wyjściem na scenę tylko dlatego, że posłuchał rady sprzedawcy w amsterdamskim coffeeshopie. Aktor ma w sobie naiwność dziecka potrzebującego porad w najbardziej trywialnych momentach życia, bo akurat czuje się samotny. A co będzie, jak kiedyś w teatrze Poniedziałek zapyta elektryka, wskazując na gniazdko: „Co to jest i do czego służy?”. Niech no elektryk dla żartu odpowie mu: „Włóż pan tam drucik gołą ręką, to pan zrozumiesz”. W świetle wielu wyznań z (Nie)dziennika nie jest to wcale sytuacja niemożliwa. Poniedziałek z Meksyku, Amsterdamu i warszawskiej Pragi drucik by włożył. Można go za to kochać, można zaśmiewać się do woli, ale zaczynam wątpić, czy da się z nim pracować. Czy ludzie teatru będą poza Nowym chcieli mu zaufać, zamówić dzieło, wejść razem na scenę? Po opublikowaniu tej książki w tych czasach Poniedziałek powinien założyć teatr prywatny i jak Joanna Szczepkowska grać monodramy w piwnicy. Nie chciałbym, żeby taki epilog dopisano do jego książkowej spowiedzi, ale być może właśnie tak się stanie. Przyszło przecież do teatru pokolenie, które nie wybacza, nie widzi żadnej wartości w zarażaniu świata własnym chaosem. Wybitność aktorska i towarzyska Poniedziałka nie usprawiedliwia już w ich oczach toksyczności jego zachowania w teatrze, w grupie twórczej. Jeśli aktor wywinie jeszcze jakiś numer, dużo gorszy niż to starcie dwóch samców alfa w Powrocie do Reims, gilotyna spadnie. (Nie)dziennik będzie wertowany na wszystkie strony w poszukiwaniu haków na Poniedziałka, reporterka „Gazety Wyborczej” już to zresztą zrobiła, starając się udowodnić tezę o przemocowości aktora, o jego skłonności do poniżania i bicia ludzi w kontekście awantury ze Zmitem.
W „brudnej” książce Poniedziałka można znaleźć dowody i na inne zbrodnie: ktoś nieżyczliwy mógłby potraktować fragmenty o inicjacji seksualnej aktora, napisanej w konwencji znanej z prozy Rotha czy Kosińskiego, jako dziecięcą pornografię. I zawiadomić prokuraturę. Można wyjąć z (Nie)dziennika tekstowe podkładki do pracy o fundamentalnej nielojalności autora wobec firmy go zatrudniającej, nonszalanckim demaskowaniu i outowaniu bliskich współpracowników. Osobiście mam pretensje do Poniedziałka jedynie o plastyczny opis jego erotycznych zachowań z „reżyserem Krzyśkiem” w krakowskim kinie Atlantic w połowie lat dziewięćdziesiątych. Rozumiem, że to czułe wspomnienie, ale szczegóły wzajemnego rothowskiego brandzlowania pod kurtkami mógłby sobie Jacek darować. Zwłaszcza że chodziłem wtedy do tego kina i co rusz złościłem się, że siedzenia się lepią (myślałem, że po rozlanej coli). I teraz już wiem, jak bardzo się myliłem… W jednej chwili zapomniałem o wszystkich obejrzanych tam filmach i zastanawiam się gorączkowo, czy aby Jacek z Krzyśkiem nie siedzieli choć raz akurat za mną. A jeśli siedzieli, to czemu nic nie powiedzieli? Znaliśmy się wówczas luźno, ale znaliśmy. Polska teatrologia wybacza, ale ma żal o uporczywą własną nieświadomość. Za chwilę pójdę na nową premierę tego reżysera i dużo wysiłku będzie mnie kosztowało podczas pierwszych scen spektaklu ocalenie jego dignitate, wyparcie spod powiek tego ośmieszającego obu artystów opisu. Wiem, że miłość na nic nie zważa, ale niech przynajmniej Poniedziałek nad moimi wspomnieniami się zlituje.
Przyznaję. Są jednak w książce popularnego aktora dwa momenty, w których jestem z autorem tak blisko, jak tylko się da. Empatycznie. Cieleśnie nawet. Nie, nie chodzi o historię zerwania przyjaźni z Redbadem Klynstrą, podminowaną politycznie, choć to kolejny mocny ekshibicjonistyczny kawałek. Nie mam na myśli również absurdalnego i bolesnego opisu utraty nieopłaconego grobu rodzinnego (tę historię akurat wykorzystano w spektaklu Michała Borczucha Kino moralnego niepokoju). (Nie)dziennik dotknął mnie osobiście w chwili, kiedy Poniedziałek opowiada, że jechał rowerem po Nowym Jorku i nagle złapał gumę. Co nie znaczy, że ktoś rzucił w niego odpakowaną prezerwatywą, a aktor schwytał ją jedną ręką, drugiej nie odrywając od kierownicy. Nie, skądże, zawartość sąsiednich stron i pomieszczonych na nich wspomnień może być myląca. W tym przypadku chodzi o coś bardzo trywialnego. Poniedziałek naprawdę łapie gumę, czyli po prostu przebija dętkę. Wyobraźcie sobie – Manhattan, drapacze chmur, beton i szkło, tłumy ludzi, żółte taksówki, klaksony, Broadway, Bronx, Brooklyn, cholera wie, gdzie to było, a Poniedziałek stoi z tym rowerem, nie ma łatek ani zapasu i nie wie co robić. Prowadzić rower? Zostawić go na pastwę losu? W filmowym Nowym Jorku wielki polski aktor ma rower z flakiem. Spóźni się na próbę do Garbaczewskiego. Prawie się w tym miejscu popłakałem. Tylko jeden rowerzysta zrozumie drugiego rowerzystę. Jego strach i bezradność.
I jeszcze jedna chwila emocjonalnego zjednoczenia z aktorem. Kiedy Poniedziałek robi sobie wycieczkę rowerową w przerwie od zdjęć do filmu w Meksyku, jedzie na wysokości powyżej 3000 metrów n.p.m. przez dzikie okolice nad martwym jeziorem z agresywnymi wałęsającymi się psami. Niby cieszy się, że dobrze mu się oddycha, spogląda z zadowoleniem na pracę mięśni brzucha, tylko lekko martwiąc się zanieczyszczoną przyrodą, ale z tyłu głowy już szczekają wściekłe bestie. Każdy, kogo taka wataha kiedykolwiek goniła na bezdrożach w obcym kraju, doceni grozę tej sytuacji. Nie przejąłem się zbytnio zbrodniczymi kochankami Poniedziałka, bogać tam niszczące mózg dragi, idźcie na chrup z finansowymi karami za warcholstwo w teatrze! To właśnie obraz samotnego rowerzysty otoczonego sforą ujadających psów na meksykańskim pustkowiu sprawił, że nie spałem całą noc. Oko Poniedziałka znalazło się nagle w mojej głowie. I za ten strach bardzo mu dziękuję.
12-05-2021