K/292: Kronika prawie towarzyska
Prześniona rewolucja
Trochę mnie zaskoczyło, że w czasach walki z przemocą w teatrze nikt z aktorów i reżyserów młodego pokolenia nie podniósł kwestii przemocowych recenzji teatralnych. Nie wyliczył tekstów, które podważyły samoocenę artysty, wpędziły go w nałóg lub doprowadziły do odejścia z zawodu. Nie zacytował fragmentów przekraczających dozwoloną granicę. Czyżby polskiej krytyce było rzeczywiście więcej wolno? Taka specyfika zawodu, bo ktoś musi przecież czasem powiedzieć prawdę? A może jakoś tak wstyd się przyznać, że dostało się łomot od recenzenta, zazwyczaj słuszny? Przypuszczam, że powód jest inny: młoda krytyka, towarzysząca młodemu, rewolucyjnemu teatrowi zreformowała się sama pewien czas temu i po prostu nie pisze tekstów ze złego teatru, pomija spektakle twórców z innego pokolenia, obchodzi szerokim łukiem przebrzmiałe konwencje sceniczne. I problem się sam rozwiązał. Byłbym jednak ostrożny w otrąbieniu sukcesu samooczyszczenia. Uporczywe niepisanie o kimś jest jeszcze bardziej obraźliwe niż krytykanctwo na każdym kroku. Bo niepisanie oznacza po prostu, że artysty nie ma, nie liczy się, nie warto się nim zajmować. Och, jak to boli.
No name
Na portalu Teatrologia.info bardzo ciekawie rozwija się publicystyka Rafała Węgrzyniaka. Autor chwilowo zaprzestał pisania nekrologów, w których najważniejszym elementem było przypominanie, co wielki zmarły powiedział dobrego o pracy naukowej i publikacjach Rafała Węgrzyniaka, kiedy go spotkał, i za co polubił. Nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo, bo w końcu cudza śmierć jest tylko odbiciem, przeczuciem naszej własnej śmierci, ale głosy krytyki czy nawet podśmiechy, owszem, słyszałem. Jednak w ostatnich tygodniach ceniony felietonista wreszcie zajął się tym, co felietonistom wychodzi najlepiej – łapaniem bliźnich na gorącym niemoralnym uczynku oraz programowym tępieniem innych felietonistów. Od razu zaczęło mi się lepiej czytać Węgrzyniaka. Zwłaszcza że autor zrozumiał podstawową zasadę gorącej felietonistyki – lej zwłaszcza tych, do których ci z pozoru najbliżej. A przynajmniej ludzie myślą, że ci najbliżej. Ciosom w dyletantyzm Piotra Zaremby przyglądałem się z wielką uciechą, ale i z pewną dozą melancholii, bo w Kołonotatniku jeździliśmy po Zarembie zanim to stało się modne. Rafał Węgrzyniak jako felietonista ma już tylko jedną wadę: z premedytacją nie wymienia nazwiska krytykowanego osobnika. Przeciwnik jest częścią środowiska teatralnego, ma jakiś zawód i poglądy, oczywiście bywa istotą ludzką, ale jego imię w tekście felietonisty zostało ztabuizowane. Węgrzyniakowi nie może ono przejść przez gardło. Zastanawiałem się, czy wynika to z wrodzonej delikatności autora (nie chce zaatakowanemu robić przykrości do końca, a nuż zaatakowany nie domyśli się, że to o nim) czy z jego, Węgrzyniaka, lęku przed napisaniem/wypowiedzeniem nazwiska wroga. Bo być może część potęgi przeciwnika kryje się właśnie w jego imieniu, imię go przywoła, imię go rozsławi („nie ważne co i jak, byle po nazwisku” – powiada stare aktorskie porzekadło wypowiadane po lekturze złych recenzji). Zauważcie, że w ramach tej samej zasady Władimir Putin nigdy nie nazywa Nawalnego Nawalnym. Bo Nawalny nie zasłużył na nazwisko, samo zapamiętanie przez Putina familii i otczestwa byłoby z wielkim honorem dla dysydenta i podżegacza. Dlatego Putin nie pamięta, Putin podmiotowość Nawalnego ignoruje. Żeby uniknąć tak kompromitujących współzachowań (bo jednak Putin to nie jest pieszczoch polskiej inteligencji, nawet tej o konserwatywnym rysie, nawet tej) zachęcałbym Węgrzyniaka do zmiany obyczaju przemilczania nazwisk. Przeciwnik, który ma twarz i nazwisko, powraca po wielokroć w kolejnych felietonach, staje się, chcąc nie chcąc, dobrym znajomym autora, felietonista familiaryzuje się z nim, oswaja z jego błędami i dziwactwami. Zaczyna rozumieć jego stanowisko. Po jakimś czasie nawet go lubi. I wtedy trzeba znaleźć sobie nowego bohatera. Żegnaj, panie Rafale.
Mansplaining
Od 21 maja do 4 lipca zaplanowałem sobie euforycznie 38 spektakli do obejrzenia. Chodzi o premiery i kilka zaległości. Nic, tylko teatr na żywo. Żadnego Internetu. Idźcie na drzewo ze streamingami. Jest wiosna, teatry już otwarte. Aż do wakacji… A potem zorientowałem się, że przecież w czerwcu zaczyna się Euro. Mecze będą, od dwóch do czterech dziennie. Więc teraz siedzę i skreślam, skreślam, skreślam spektakle kolidujące. A potem przywracam, przywracam, przywracam… Usiłuję zapomnieć, że równolegle z Euro będzie w tym roku, w tym samym terminie Copa Americana. Już wiem, o czym będę myślał na Onko Weroniki Szczawińskiej.
Luzy
Przepisy dotyczące liczby widzów w teatrze ciągle mówią o konieczności sprzedaży biletów tylko na 50 procent wszystkich miejsc siedzących. Tymczasem w komunikacji publicznej można już pakować ludzi na full. Co jest bardziej niebezpieczne (tak na logikę i wyobraźnię przestrzenną): sala teatralna czy przedział w pociągu? Wnętrze autobusu czy foyer? Siedzenie naprzeciw siebie bez maseczek czy obok siebie w maseczkach? Złośliwość tej władzy nie zna granic.
Wyznanie
Napiszę to cichutko i tylko w tym miejscu, żeby się teatry nie zorientowały. A mnie się obyczaj siadania co drugi fotel w teatrze podoba. Mogę wygodnie oprzeć łokcie na oparciu, wykręcić się w lewo lub w prawo, położyć torbę na sąsiednim miejscu. Nie muszę czuć bliskości innego anonimowego widza. I przestały mnie wkurzać tulące się do siebie pary zakochanych. Czasy, kiedy tulono się do krytyków, dawno przeminęły. Ludzie trzymają się od siebie z daleka, ale dzięki temu są bardziej zatopieni w scenicznym świecie. Skończyło się zaglądanie w komórki i Wyświetlaczowy Mściciel ma po lockdownach nieco spokoju. Rzecz jasna – te 50 procent utraconych wpływów z kasy to problem dla budżetu instytucji, aktorom też się chyba gorzej gra, bo podświadomie myślą, że pusto na sali, że spektakl się nie podoba, nie chodzi się na niego. Bardzo, ale to bardzo wstydzę się tego, że mnie osobiście dobrze teraz na widowni. Dobrze jak nigdy.
The Fletcher Memorial Theatre
A gdyby tak stworzyć nowy teatr za pieniądze MKDNiS, w którym premiery przygotowywaliby wszyscy niezatrudnieni od dłuższego czasu reżyserzy, tworzący blogi pełne jadu i pretensji do całego świata? Po trzech latach od ostatniej produkcji dostawaliby z automatu niezły budżet, trzy miesiące prób i grupę również bezrobotnych aktorów. Wyobrażacie sobie, jak oni by pracowali, jak żarłocznie pochłaniali czas na próbach, jak realizowali pomysły genialne, aczkolwiek niemożliwe? Bardzo proszę pana ministra o rozważenie sprawy i powołanie takiej instytucji. Chodzi wszak o uzdrowienie życia publicznego, lek na frustracje środowiska. Przecież człowiek teatru wszystko odda za możliwość pracy, bo praca na scenie przywraca sens jego życiu. Zrealizowane w ramach jednego sezonu spektakle brałyby udział w festiwalu, którego zwycięzca mógłby dostać szansę reżyserowania na jednej ze współprowadzonych przez ministerstwo scen. Zespół aktorski zmieniałby się co dwa lata, niewypromowani artyści musieliby się poddać rocznej karencji. Teatr powinien nazywać się Scena Nadziei i szefowaliby mu dyrektorzy w okresie przejściowym, między jedną dyrekcją a drugą, zmieniając się, dajmy na to, co pół roku. Powiedzcie mi, czemu nie jest to możliwe w kraju, który chce przekopać Mierzeję Wiślaną? No czemu?!
Kolejka
Kiedy jakiś rok temu niewinnie wytknąłem profesorowi Grzegorzowi Niziołkowi, że pracuje dla Jakuba Skrzywanka jako dramaturg, podczas gdy osobiście wolałbym, by został w zakonie krytyków i badaczy polskiego teatru, nie podnosiłem publicznie kwestii, która tliła się gdzieś pod podszewką tej obserwacji o przechodzeniu krytyki na drugą stronę teatru. Tak, wyznaję, zazdrościłem profesorowi Niziołkowi jak cholera, podświadomie żądałem demokratycznego, otwartego dostępu wszystkich krytyków do Jakuba Skrzywanka. Wiem, że profesor Niziołek jest krytykiem największym i najzacniejszym, gdzie nam wszystkim do niego, ale może by się tak czasem Skrzywankiem podzielił? Kto wie, może profesor Dariusz Kosiński, autor wystawionego we Wrocławskim Teatrze Lalek dramatu o św. Franciszku też chciałby pracować ze Skrzywankiem, jakąś nową adaptację mu pokazać. Może Aneta Kyzioł chciałaby zadebiutować? A Michał Centkowski? Nie zapominajcie o Michale! Michała, traktuję niemal jak własnego marnotrawnego syna i zawsze chciałem dla niego jak najlepiej – jeśli marzy o pracy ze Skrzywankiem, niechże więc Skrzywanek chociaż nad synem się zlituje… To dlatego sukces szczecińskiego Kaspara Hausera, znów z dramaturgią Niziołka, bardzo mnie zasmucił, bo zawsze smucą mnie monopole. Jakaż była jednak moja radość, kiedy zobaczyłem, kto współpracował ze Skrzywankiem przy Gargantui i Pantagruelu, świeżej koprodukcji teatrów z Opola i Torunia! Paweł Soszyński z „Dwutygodnika”! A więc jest nadzieja. Skrzywanek przemyślał problem i zrozumiał, że musi dzielić swój czas między wszystkich krytyków i wszystkich recenzentów. Witold Mrozek, recenzent „Gazety Wyborczej”, który ma już parę dramaturgii na koncie, byłby następny w kolejce. Jacek Kopciński, naczelny „Teatru”? Czemu nie. Wszak pomagał Passiniemu przy Pudełku wg Białoszewskiego, ba – nawet wystąpił w tym spektaklu i przynajmniej głosowo zakasował głównego aktora z obsady. A może Piotr Morawski, szef blogów na stronie miesięcznika „Dialog”, by chciał? Wnioskując z emocji, jakie budzi jego pisarstwo u czytelników, i on chciałby, mniemam, ze Skrzywankiem podramaturżyć. A ja, ja? Przecież naprawdę znam się na wojskowości starożytnej i gdyby Skrzywanek wymyślił sobie scenariusz teatralny o wojnach diadochów albo podjął temat „Dyslokacja legionów rzymskich nad dunajskim limesem” byłbym właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Po dłuższym jednak zastanowieniu dotarło do mnie, że klucz doboru krytyków do projektu Skrzywanka jest jednak inny. I tu kończy się buffo. Nie słyszałem, żeby Paweł Soszyński był specjalistą od francuskiej literatury XV-wiecznej. Skrzywanek nie szuka specjalistów z niszowej dyscypliny naukowej typu Olga Śmiechowicz, wykorzystywana przez Klatę w jego projektach antycznych. Skrzywanka oprócz krytyka-dramaturga muszą interesować również miejsca ich pracy, potencjał PR-owski, zasięgi i lajki. Współpraca z krytykami-dramaturgami daje same korzyści reżyserowi. Niezależnie od cech charakteru czy sprawności pisarsko-adaptatorskiej krytyk, redaktor naczelny, autorytet zawodowy, wnosi w momencie współpracy jeszcze jedną wartość dodaną. A mianowicie przychylność magazynu, który współtworzy. Magazyn oswaja się z twórczością reżysera, uznaje za pierwszą ligę, bo przecież redaktor nie pakowałby się relację z twórcą drugoligowym. Czy zatem redagowane przez Grzegorza Niziołka „Didaskalia” nie piszą już od jakiegoś czasu o Skrzywanku, bo szef pisma akurat z nim współpracuje? Piszą, oczywiście, że piszą, przecież nie można milczeć o tak ważnej premierze, tak ciekawym młodym reżyserze! Trzeba napisać. Co najwyżej nie pokażemy Niziołkowi wcześniej tej recenzji, niech ma profesor niespodziankę. Czy z kolei w imię standardów i idei bezstronności krytyki „Dwutygodnik” umieści Skrzywanka na jakiejś czarnej liście z racji współpracy z Pawłem Soszyńskim? Ależ skąd. Przeciwnie, Skrzywanek dzięki współpracy z Soszyńskim trafi do kręgu bardzo ważnych twórców nowego pokolenia, a tylko takimi zajmuje się „Dwutygodnik”. Albo zawsze w nim był, a teraz tylko będzie jeszcze bardziej. Na bank coś o Skrzywanku się ukaże, może wywiad, może tekst o kolejnej premierze. Branie krytyka na dramaturga to trochę takie małżeństwo z dobrym posagiem. Oczywiście nie posądzam Jakuba Skrzywanka o cynizm i wykorzystywanie naiwnych krytyków, ale czy naprawdę w tym kraju, w którym roi się od bezrobotnych dramaturgów, wolno zabierać im potencjalne miejsce pracy i dłubać adaptację z szanowanym krytykiem? Żeby było jasne – nie zarzucam Skrzywankowi, że sobie załatwia same pozytywne recenzje, to nie może być deal przysługa za przysługę. Podejrzewam, że jako przyszły szef artystyczny Teatru Współczesnego po prostu dba o swoją markę, umie poruszać się w opiniotwórczym gronie, pracuje ze znajomymi. Z wybitnymi krytykami może pracować tylko wybitny reżyser, to jest bezdyskusyjne i bardzo logiczne. Więcej – strategia Skrzywanka może okazać się wielce potrzebna teatrowi, aktorom, realizatorom w trudnych czasach, kiedy trzeba bić się o uwagę widza i tylko trochę źle wygląda. Troszeczkę. Troszuńkę. Naprawianie polskiego teatru – na przykład w ramach Skrzywankowej działalności w Gildii – nie powinno polegać na tworzeniu nowego układu przeciwko temu staremu.
No to cykl
Dwa tygodnie temu świetny wywiad w „Newsweeku” z Mikołajem Grabowskim. W zeszłym równie dobry z Janem Klatą. Cieszy mnie, że zaczynamy słuchać polskich reżyserów, co mają do powiedzenia o Polsce, polityce, środowisku, repertuarze, widowni. Zastanawia mnie jednak, kto będzie następny w cyklu. Na razie wygląda na to, że redaktorzy od Tomasza Lisa idą kluczem dyrekcji w Narodowym Starym Teatrze w XXI wieku. „Newsweek” rozmawia z byłymi dyrektorami sceny przy Jagiellońskiej. Jeśli to prawda, za jakiś czas powinna zostać opublikowana rozmowa z Markiem Mikosem. Proponowane tematy: polityka bliskowschodnia USA, 500+ a teatr, PiS i promocja czytelnictwa, Rady Artystyczne w teatrach publicznych, repertuar po pandemii. Nie mogę się doczekać dokończenia cyklu i co poniedziałek biegam do kiosku. Przedwczoraj nie było…
Plus minusowy
Skoro już jesteśmy w Krakowie: redaktor Michał Olszewski, odpowiedzialny za sobotnie wydanie „Gazety w Krakowie”, prywatnie wielki fan futbolu, ekspert i kibic, bardzo stracił w moich oczach, obdarzając w rubryce Plusy i minusy tygodnia wielkim minusem klub piłkarski Cracovia. W ramce była adnotacja, że nie godzi się grać o utrzymanie, gdy w poprzednim sezonie było się mistrzem kraju. Racja, wszystko prawda, tyle że Cracovia zdobyła jedynie Puchar Polski. To nie to samo, co wygranie Ligi. Ekspert powinien o tym pamiętać, jeśli nie pisał sam, powinien sprawdzić, co wypisuje redaktor. Z Michała Olszewskiego śmiali się w Krakowie nie tylko kibice Wisły. Jak się łatwo domyśleć, od tego momentu bardzo uważnie czytam wszystko, co napisze Michał Olszewski, bo przestałem ufać jego eksperckim predyspozycjom. I od razu zostałem wynagrodzony. W Plusach i minusach z poprzedniego tygodnia oferował wielki plus dyrektorowi Waldemarowi Raźniakowi za to, że Jan Klata znowu wyreżyseruje spektakl w Narodowym Starym Teatrze. Rzeczywiście, bardzo to odważne ze strony dyrektorów Raźniaka i Bukowskiego, bo to jak zapraszać Donalda Tuska na wyborczą konwencję PO, wolałbym jednak, aby redaktor Olszewski dał szefostwu Starego plus na przykład za ogłoszenie programu na przyszły sezon, odważny zestaw tytułów, otwarcie na młodych reżyserów, zaproszenie kilku ważnych nazwisk ze średniego pokolenia twórców. W tym i Klaty. Nie wiadomo, czy to się wszystko uda, ale plany są póki co przyzwoite. No, ale żeby dać taki plus, trzeba by przeczytać program nowej dyrekcji w całości i umieć go zanalizować. A Olszewski umie wyłowić z tego gąszczu tylko jedno nazwisko – Jan Klata.
Dola translatora
Maciej Stroiński celebruje od jakiegoś czasu swoją spektakularną przemianę: umarł bezkompromisowy recenzent-troll o nicku Destroix, narodził się stateczny tłumacz, wielbiciel długich zdań i eleganckiej leksyki – Translaix. W piśmie „Teatr” przeczytałem jego esej o pułapkach, jakie może nieść ze sobą nowy przekład sztuki Johna Patricka Shanleya Doubt: A Parable, którą możecie Państwo pamiętać z inscenizacji Piotra Cieplaka i Norberta Rakowskiego, choć wtedy jeszcze nazywała się Wątpliwość. Na pierwszy rzut oka tekst Stroińskiego jest tekstem zawierającym lokowanie produktu. Bo skąd, jeśli nie od autora, dowiedzielibyśmy się, że takie nowe tłumaczenie powstało, że jest do wzięcia i rzecz jasna o niebo przewyższa poprzednią wersję? Ale to tylko pozór. Stroiński, owszem, reklamuje się za przyzwoleniem redakcji, zachęca reżyserów i dyrektorów do zainteresowania jego robotą, jednak najbardziej interesują go nomen omen wątpliwości tłumacza podczas pracy, drastyczne wybory najtrafniejszych rozwiązań, unikanie pułapek semantycznych, mozolne poszukiwania kontekstu, wieczne dylematy z synonimami. Czyta się rozważania autora z prawdziwym współczuciem, wzdychając ze zrozumieniem, jak ciężką robotę ma tłumacz, nie to, co recenzent czy felietonista, który obraca słowem pierwszym z brzegu, intuicyjnie i pośpiesznie. Ale zaraz pojawiają się pytania, czemu Stroiński opisuje swoją katorgę nad Shanleyem, a milczy o okolicznościach, w których tłumaczył Oskara Wilde’a? Domniemywam, że przekład Wilde’a był jednak nieco trudniejszy, w końcu co skomplikowanego może być w przekładzie popularnej, realistycznej sztuki, w której bohaterowie mówią dość prostym angielskim? Tymczasem Stroiński przekonuje czytelnika, że co krok to psychologiczna szarada lub obyczajowa dwuznaczność. Sięgam dla porównania po zbiór esejów Małgorzaty Łukasiewicz Pięć razy o przekładzie i wywiady Krzysztofa Bartnickiego o jego spolszczeniu Finnegans Wake. I tu, i tu te same narzekania. Tomasz Mann, James Joyce i John Patrick Shanley nie brali jeńców wśród tłumaczy. Czy jednak zawsze trzeba się przyznawać, że było trudno? Może autorzy przekładów powinni mamić nas wizją łatwości i szybkości swojej pracy? Słynna recenzja Andrzeja Chłopeckiego, który przed laty napisał o opublikowanych wówczas partyturach Krzysztofa Pendereckiego, skupiała się na precyzyjnie zaznaczonych (z pomocą różnokolorowych flamastrów) zmaganiach kompozytora z kolejnymi problemami strukturalnymi utworu. Chłopecki celnie zauważył, że są to zadania, które rozwiązuje się na pierwszym roku studiów kompozytorskich i właściwie Penderecki nie ma się czym chwalić w ukazywaniu tej strony swojego procesu twórczego… Skandal był niewyobrażalny. Po lekturze tekstu Macieja Stroińskiego obiecałem sobie, że odtąd po każdym odcinku Kołonotatnika pojawi się odcinek specjalny, tłumaczący intencje autora, przybliżający czytelnikom piekło blokad twórczych i ujawniający warianty tekstu, które odpadły przy ostatecznej redakcji.
Najbardziej pasjonujący fragment rozważań Macieja Stroińskiego dotyczy w jego tekście procesu wymyślania nowego tytułu dla Doubt: A Parable. Translaix nie chce powtarzać rozwiązania poprzedniego tłumacza. Udowadnia, że tytuł Wątpliwość nie brzmi dobrze po polsku, zwłaszcza z domniemanym podtytułem Przypowieść. I w końcu obwieszcza z dumą, że ma tytuł własny, świeży, oryginalny i chwytliwy, który za chwilę podbije polskie sceny. Wątpliwość będzie się teraz nazywała po prostu – Nie wiem. Nie wiem, czy nowy tytuł jest wiernym oddaniem intencji autora, mogę się w tej kwestii nawet zgodzić ze Stroińskim, owszem, podoba mi się ta fraza, ale widzę w niej pewną fundamentalną wątpliwość, czyli podatność na deformację, żart i nieporozumienie. Tłumaczowi powinna zapalić się w głowie czerwona lampka, gdyby na przykład wyobraził sobie skutki następującego dialogu potencjalnych widzów:
– Wiesz co, grają dzisiaj w teatrze?
– Nie wiem…
– A to szkoda.
I po sprawie, on myśli, że jej nie podoba się akurat ten tytuł, ona, że chłopak nie interesuje się teatrem. Nikt dalej nie drąży sprawy, po prostu nie idą na Nie wiem.
Powiedzmy jednak, że chłopak zorientuje się, dlaczego zaszło nieporozumienie, i następnego dnia jest bardziej przygotowany do rozmowy:
– A dziś już wiesz, co mają na afiszu w naszym teatrze?
– Wiem: Nie wiem.
– Och, Damian, ty jesteś jak zawsze taki niezdecydowany…
– Przecież mówię, że Nie wiem!
– Nie wiem? Nie wiem! Zawsze to „nie wiem”. Dobrze, no to nie idźmy…
I kłótnia gotowa, a może nawet rozstanie.
Inny przykład – chłopak zafascynowany nowo poznanym kolegą, o którym wie, że występuje w teatrze, pyta go w trakcie przybarowej pogawędki:
– Jak się nazywa sztuka, w której grasz?
– Nie wiem.
– Naprawdę?
– Tak. Nie wiem.
– Rozumiem. Bardzo ci współczuję… Chcesz telefon do znajomego lekarza?
Tym razem chłopak zadający pytanie odbiera odpowiedź za próbę brutalnego zakończenia rozmowy, kolega najwyraźniej odpowiada tak, żeby się natręta pozbyć. Przecież nie można „nie wiedzieć”, w czym się gra, nawet jak gra się w Nie wiem. Chyba że olewa się swoją pracę albo ma się początki Alzheimera.
Z drugiej strony nagabywany aktor może poczuć się urażony skalą zdziwienia pytającego. Po co to całe „naprawdę?”. To jest aż tak zła sztuka? Co to w ogóle za „współczuje”? Jak on śmie krytykować tak na niewidzianego… A może to jakiś katol? I oburza się, że gram w sztuce o personelu naziemnym kościoła? Niech spada.
Dobrze zapowiadający się związek zostaje zduszony w zarodku. Niestety to nie koniec. Tytuł Nie wiem może narobić jeszcze więcej bałaganu w środowisku teatralnym. Wyobraźmy sobie taki oto dialog rozegrany na przykład w gwarnym bufecie w przerwie między próbami. Dawno niewidziany reżyser przychodzi na kawę po rozmowie z dyrektorem. Podbiega zdolny aktor:
– Panie reżyserze, panie reżyserze, dzień dobry, jak miło pana widzieć, nad czym pan będzie u nas pracował?
– Jest taka sztuka Nie wiem. Czy zgrasz u mnie?
W wypowiedzi kuluarowej aktor, któremu składana jest propozycja, może zrozumieć to zdanie opatrznie, wystarczy, że z emocji nie dosłyszy pytajnika. I zapis sensu wypowiedzi reżysera będzie wyglądał tak:
– Jest taka sztuka… Nie wiem, czy zagrasz u mnie.
W tym przypadku aktor odpowie tak samo, jak ów widz, który nie dostał odpowiedzi na to, co akurat grają w teatrze…
– Jaka szkoda…
Reżyser zdziwi się odmową, ale domyśli się, że aktor tej sztuki akurat nie ceni, owszem, zagrałby u niego, ale wolałby pracować nad innym tytułem… I już po roli, może nawet przyjaźni.
Translaix jednak pozostał Destroixem, tylko że w kamuflażu.
Z ostatniej chwili
Jak się dowiadujemy, idea Macieja Stroińskiego przekładu znanych tytułów na frazy z dominującym czasownikiem zainspirowała środowisko autorów tłumaczących polską klasykę na angielski. Zaproponowano nowe, chwytliwe tytuły dla dobrze znanych utworów:
Odprawa posłów greckich – Coming Back from Troy
Kordian – Maybe I Will Kill Somebody
Balladyna – She Is Guilty!
Dziady – Who Are You?
Śluby panieńskie – I Promise (Not to Marry Men…)
Wesele – Talking and Fucking
Ślub – I’m Only Dreaming
26-05-2021