AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/297: Witoldiki wakacyjne

Odyseja. Historia dla Hollywoodu, reż. Krzysztof Warlikowski,
fot. Magda Hueckel  

Demostenes nazywał swoje mowy przeciwko Filipowi II Macedońskiemu i jego agresywnej polityce wobec Hellady – filipikami. Jak więc nazwać teksty, które nie zgadzają się ze sposobem uprawiania krytyki teatralnej przez recenzenta „Gazety Wyborczej” Witolda Mrozka? Mrozkoliki, witoldiki? Drugi wariant podoba mi się bardziej – można by pod nim jak pod wspólnym mianownikiem zmieścić również teksty wymierzone przeciwko Witoldowi Gombrowiczowi, Witoldowi Pyrkoszowi i Wielkiemu Księciu Witoldowi. Literaturoznawcy, historycy teatru i Litwini powinni być mi wdzięczni za ten neologizm. Nie wiem tylko, co na to sam zainteresowany – Witold Mrozek. Czy obrazi się, czy przyklaśnie tej inicjatywie terminologicznej?

Uważam, że jednym z kluczowych elementów krytyki teatralnej jako dziedziny pomocniczej literatury jest spór, starcie racji i wizji teatru. Przeciwnikiem nie jest, nie powinien być, artysta, tylko inny krytyk, którego poglądy, strategie twórcze i styl obecności w polskim życiu teatralnym wkurzają nas niemożebnie. Polemizujemy z nim nie dlatego, że go nie lubimy, czy uważamy za złego człowieka. Przeciwnie – chcemy go uratować, z przyjaźni nazwać błąd, jaki popełnia, pokazać konsekwencje jego niesłusznych poglądów – dla niego osobiście i polskiego teatru en masse. Chcemy ocalić jego pióro i wrażliwość przed wejściem w miejsca i sytuacje, z których już nie ma odwrotu. Właśnie w takich chwilach pojawiają się witoldiki.

***
Przeczytałem w czerwcu dwa artykuły Witolda Mrozka na temat polskich festiwali teatralnych i zacząłem się zastanawiać nad zawartymi w nich propozycjami rebrandingu wybranych krajowych imprez. W tekście zatytułowanym Festiwal szansą dla młodych („GW” z 4 czerwca 2021) Mrozek zaczyna od słusznej interwencji w sprawie niedofinansowanego w tym roku przez ministerstwo koszalińskiego festiwalu M-Teatr, od lat jednego z najważniejszych przeglądów dla twórców młodych. Artykuł jednak bardzo szybko skręca w stronę krytyki obecnej formuły festiwalu i jego dyrekcji. Dwoje odpytanych przez redaktora ekspertów – reżyserzy Weronika Szczawińska i Maciej Podstawny – stawia diagnozy i podpowiada rozwiązania ratunkowe. Podstawny chce, żeby koszaliński festiwal wyglądał dokładnie tak, jak wygląda sopocki festiwal Non-Fiction. Gdybym był Mrozkiem rozmawiającym z Podstawnym, zadałbym reżyserowi pytanie pomocnicze: A po co w Koszalinie dokładnie taki sam festiwal jak w Sopocie? Nie wszystkie festiwale nadmorskie powinny chyba funkcjonować według tych samych reguł, prawda? Wyobraźmy sobie, że Podstawny proponuje, żeby tak przeorganizować Festiwal Kontrapunkt w Szczecinie, żeby przypominał Festiwal Szekspirowski w Gdańsku. Podstawny może być również niezadowolony z obecnej formuły krakowskiej Boskiej Komedii i w związku z tym zaproponować poszerzenie jej o spektakle zagraniczne tak, by było jej bliżej do wrocławskiego Dialogu. Idea klonowania festiwali nie jest mi obca, przerabialiśmy ją na wszystkie strony w latach dziewięćdziesiątych w każdym polskim miasteczku, które porywało się na robienie przeglądu teatralnego. Jako że przedstawienia scen repertuarowych były poza zasięgiem finansowym organizatorów, na każdy taki prowincjonalny festiwal przyjeżdżały te same spektakle tych samych offowych teatrów. Off miał źródło utrzymania, lokalna publiczność – spektakle na miarę kulturalnych miejskich ambicji, polskie życie teatralne – coś w rodzaju narodowego teatralnego ksero. Przejadło mi się to po kilku latach, tak samo jak samorządom i publiczności. Od tego czasu jestem zwolennikiem unikalności festiwalowej. Owszem, można łączyć elementy, które się sprawdziły w kilku miejscach, miksować je do woli i czekać, aż wyłoni się z tego miksu nowa formuła, ale jednak nie kopiowałbym nawet najbardziej genialnego przeglądu w skali jeden do jednego.

Podstawny ma wizję: w Koszalinie przydałoby się „jak najwięcej eventów na plaży. Myślę, że to by pościągało krytyków”. Założenie, że polska krytyka, zwłaszcza krytyka feministyczna, tylko marzy o tym, by wyskoczyć z ciuchów na gorącym piasku plaży w Mielnie i po całym dniu plażowania dotrwać do wieczornego performansu, koncertu czy spektaklu, jest czystą intelektualną brawurą. Podstawny wierzy, że połączenie dwóch elementów: polskiego krytyka lub polskiej krytyczki oraz plaży tuż po sezonie, jest gwarancją sukcesu festiwalu. Rozumiem, że za czasów jego dyrekcji w Wałbrzychu i zimowego festiwalu, który organizował Teatr Szaniawskiego, tradycją było, że krytycy przyjeżdżali na narty lub piesze górskie wycieczki po pas w śniegu. Ach, to stąd te wszystkie ważne teksty o przełomowym wałbrzyskim festiwalu, które wtedy czytałem. Koszaliński festiwal przyszłości, zreformowany pod kierunkiem Podstawnego, przekupujący polską krytykę wizją bezkarnego plażowania pod pretekstem branżowego festiwalu, prowokuje mnie do imaginacyjnej przechadzki nadmorskim brzegiem.

Idę, klapki w dłoniach, laptop w plażowej torbie. Na płyciźnie chlapią się wodą jak dwa młode tygrysy Michał Centkowski i Paweł Soszyński, muszę wejść głębiej w wodę, bo Witold Mrozek buduje z mokrego piasku zamek z fosą i mostem zwodzonym, dalej za parawanem leży Jacek Sieradzki i czyta „Rzeczpospolitą”, nieco dalej Jacek Cieślak siedzi na stosiku „Dialogów” z ostatniego półrocza i nakłada sobie listek na nos, żeby go słońce nie poparzyło. Bliżej linii drzew owinięty ręcznikiem Patryk Kencki rozczesuje długie do pasa mokre włosy, obok na kocu leżą Katarzyna Waligóra w czarnym kostiumie jednoczęściowym i Katarzyna Niedurny w kostiumie czerwonym ale dwuczęściowym. Rafał Węgrzyniak zasnął i chrapie, Jagoda Hernik-Spalińska napełnia piaskiem kubełek i drapie się plastikową łopatką po nodze, Aneta Kyzioł ćwiczy jogę, nie – już przestała, teraz naciera kremem ramiona i właśnie macha do mnie: „Drewniak, połóż się tutaj, masz parasol? Potrzebuję cienia”. Jezu, jaki to byłby piękny festiwal. Podstawny ma rację. Chyba… chyba, że we wrześniu w Koszalinie, a zwłaszcza w Mielnie, będzie lało jak z cebra i krytycy przez tydzień nie wyjdą z hoteli i domów wczasowych. Widzieliście kiedyś wczasowiczów nad morzem wkurzonych na to, że ciągle pada? Słyszeliście te wiązanki pod adresem bałtyckiego wybrzeża, nadmorskiego klimatu, państwa polskiego? Krytycy to ludzie zazwyczaj grzeczni i dobrze wychowani. Ale pogoda robi z ludźmi straszne rzeczy. Wyobrażam sobie festiwalowe recenzje po tygodniowych opadach w Mielnie, jeśli głównym pretekstem przyjazdu luminarzy krytyki polskiej byłaby plaża.

W artykule Mrozka ekspert Podstawny udaje, że złośliwość polskiego klimatu jest mu obca, ekspertka Szczawińska zna na wylot potrzeby koszalińskiej publiczności. „Największym sukcesem festiwalu – utrzymuje Szczawińska – byłoby, gdyby laureaci naprawdę regularnie tu pracowali. I żeby ich spektakle naprawdę były tu grane”. Szczawińska w przeszłości wygrała jedną z edycji M-Teatru, w nagrodę zrobiła w Koszalinie fenomenalne przedstawienie – Jak być kochaną. To doświadczenie pozwala jej dziś mówić, słusznie, że spektakle festiwalowych laureatów „są grane wyłącznie dla honoru domu, wysyłane na inne przeglądy, ale nieobecne w mieście”. I tu pojawia się charakterystyczny wobec dyrekcji Bałtyckiego Teatru Dramatycznego przytyk: „Mam wrażenie, że kierujący koszalińskim teatrem traktują publiczność dość zachowawczo i protekcjonalnie. Zupełnie niepotrzebnie”. Domniemam, że Szczawińska jako dyrektorka tej sceny rozciągnęłaby repertuar M-teatru na cały sezon, grała poszukujące przedstawienia poszukujących młodych artystów non stop, dla każdej widowni, nawet szkolnej. Diagnozy ekspertów od teatru i festiwali mogą być trafne i superpomocne pod warunkiem, że trafnie dobierzemy ekspertów. Otóż mam to do siebie, że żadnej opinii Weroniki Szczawińskiej na temat prowadzenia teatru w mniejszym mieście nie biorę poważniej, bo tak się składa, że wiem, jak wyglądała jej polityka dyrekcyjna w Kaliszu. Zakończyła się już po jednej kadencji ku uldze zespołu, publiczności i lokalnych władz. Następny dyrektor, Bartosz Zaczykiewicz, musiał od nowa budować zaufanie do repertuaru teatru, zatrzeć wrażenie artystowskiej sceny prowadzonej przez grupkę ekspatów tłumaczących autochtonom, jak mają żyć, co myśleć i po co chodzić do teatru. Pomysł, by biedny koszaliński teatr, grający kilka dni w tygodniu, obsługujący publiczność szkolną, emerycką, mieszczańską, serwował program a la Komuna Warszawa jest naprawdę absurdalny. Aż dziwię się, że został sformułowany przez osobę, która przeżyła w tym mieście kilka miesięcy, pracując nad swoją premierą. Nie chodziła po ulicach, nie rozmawiała z ludźmi, nie oglądała innych produkcji teatru? Ja akurat oglądałem Jak być kochaną w siedzibie niezadługo po premierze i, jak pamiętam, za dużo widzów nie było. To był zwyczajnie trudny, hermetyczny (choć piękny i mądry) spektakl. Robienie w Koszalinie warszawskiego repertuaru to przepis na samobójstwo dyrektora. Idea wspierania młodych twórców jest mi bliska, ale nie aż tak, by zamordować jakiś sympatyczny prowincjonalny teatr.  

Po lekturze tekstu Witolda Mrozka wydaje się, że artykuł interwencyjny, który z pozoru żąda pomocy dla skrzywdzonego festiwalu, a tak naprawdę domaga się jego radykalnego rebrandingu – formuły i personaliów – może posłużyć ministerstwu do utrzymania swojej decyzji o niefinansowaniu M-teatru w przyszłości. Skoro jest to festiwal wymagający zmian, to może dobrze, że nie daliśmy na niego pieniędzy, prawda? Damy, jak się zmieni. Damy, jak Bałtycki Teatr Dramatyczny będzie nowoczesną sceną młodych twórców, będzie przyciągał progresywną publiczność, teatrologów z Warszawy i Krakowa. No i krytyków. Przecież jest plaża. Czemu by mieli do Koszalina nie przyjechać?   

***
Drugi artykuł Mrozka o polskich festiwalach teatralnych nie został opublikowany w „Gazecie Wyborczej” ani nawet w „Gazecie Stołecznej”. Nie wiem, czy ma to związek z wewnętrznym konfliktem „Wyborczej” z Agorą S.A i portalem Gazeta.pl, czy z jakimiś zawirowaniami wokół postaci recenzenta. Witold Mrozek umieścił go na Facebooku i był to lament nad upadkiem Warszawskich Spotkań Teatralnych. Krytyk wspominał czasy, gdy dyrektorem stołecznego festiwalu był Maciej Nowak, i stwierdzał wprost, że wtedy był to festiwal największy. Nikt tak jak Maciej Nowak nie robi festiwali. Sprawdziłem szybko, czy Maciej Nowak robi jakiś ważny festiwal w Poznaniu przy teatrze Polskim, ale chyba nie. Bliscy Nieznajomi i Metafory Rzeczywistości to projekty odziedziczone po dyrekcji Pawła Szkotaka, Metafory w ogóle zostały zawieszone, a o Bliskich Nieznajomych trudno powiedzieć, że jest to najbardziej gorący festiwal krajowy. W Warszawie Nowak trafił na dobry czas dla teatru, przyzwoity budżet i konsensus publiczności na temat tego, co jest obecnie dobrym i modnym teatrem. Dziś tej zgody nie ma. Gusty części krytyki i sporej grupy publiczności wyraźnie się rozjechały. Mrozek zasypuje organizatorów tytułami, które powinny przyjechać do Warszawy, żeby festiwal odzyskał należną mu rangę. Prawdę mówiąc, wymienia jeden taki tytuł sprzed dwóch sezonów i jest to wrocławska Genialna przyjaciółka w reżyserii – jakżeby inaczej – Weroniki Szczawińskiej. Z nieznanych mi powodów Mrozek nie proponuje warszawskiej prezentacji jakiegokolwiek przedstawienia Macieja Podstawnego, choć ja sam wymieniłbym ze trzy jego premiery zasługujące na warszawskie pokazy. Tylko ta Szczawińska i Szczawińska… Mrozek narzeka na brak promocji, patronatów, banerów, zeppelinów na warszawskim niebie ciągnących za sobą wstęgę WST; że nie ma recenzji, ekipy telewizyjne nie czyhają na widzów wychodzących z sali po przedstawieniu z prośbą o błyskawiczną sondę: „Jak bardzo to było nowoczesne?”. W związku z tym tegoroczne WST były dla niego festiwalem modelarzy i wędkarzy, emerytów i elektoratu PiS. I pewnie dlatego sam nie pisał, sam nie chodził. Mrozek ubolewał, że przyszła na spektakle mieszczańska warszawka, a nie elity z okolic Teatru Powszechnego i Krytyki Politycznej. To prawda. Publiczność progresywnych scen i publiczność WST to są w tej chwili dwa różne światy. Ale, zapytajmy redaktora Mrozka wprost: czy dobre festiwale to tylko festiwale nowego teatru, teatru walczącego? Prawie wszystkie tytuły z programu WST podpisali twórcy młodzi (Szumiński, Stępień, Piaskowski) lub średniego pokolenia, wczorajsi idole (Strzępka, Rubin). Czy dziś niektórzy są już tak bardzo passe, a propozycje repertuarowe innych nie mieszczą się w Mrozkowej wizji współczesnego teatru? Boję się, że warszawski krytyk posługuje się najprostszym możliwym podziałem festiwali – dobre są te, na których mogę obejrzeć spektakle trafiające w gust mój i moich przyjaciół, złe i przebrzmiałe zapraszają spektakle, które mnie nie obchodzą, zrobili je ludzie, których nie cenię. Jest jeszcze jedno możliwe uporządkowanie polskiego życia teatralnego, nieco bardziej skomplikowane. Mrozek dzieli je na festiwale pokazujące twórczość Weroniki Szczawińskiej (i te są dobre!) oraz na festiwale, na które nigdy nie pojechała – zło, zło tam się czai!

Mówiąc szczerze, nie wiem, co dzieje się z kryteriami, jakimi kieruje się ostatnimi czasy Witold Mrozek w ocenie polskiej rzeczywistości teatralnej. Domyślam się, że chciałby oddać sprawiedliwość twórczości Weroniki Szczawińskiej, dlatego nie umie sformułować zdania bez użycia rzeczownika „Szczawińska”, co przynajmniej na mnie działa jak płachta na byka. Nie dlatego żebym nie cenił twórczości reżyserki, cenię i oklaskuję, sęk w tym, że nachalna promocja jest zawsze przeciwskuteczna. Zawsze. Weronika Szczawińska nie stanie się teatralnym number one od samego tylko wspominania jej nazwiska przez Witolda Mrozka. I razem nie uratują żadnego polskiego festiwalu.

***
Ostatnio czekałem na to, co napisze Witold Mrozek o najnowszej premierze Krzysztofa Warlikowskiego. Otwieram „Gazetę Wyborczą”, a tu wnikliwy, ogromny esej Michała Nogasia o Odysei. Historii dla Holywoodu. Jeśli redakcja „Wyborczej”, posiadająca w składzie najpoczytniejszego krytyka teatralnego w kraju, zamawia tekst o najważniejszej premierze sezonu u krytyka literackiego, może to znaczyć to tylko jedno. Być może Witold Mrozek napisał tekst zaczynający się od frazy: „Gdyby Weronika Szczawińska reżyserowała Odyseję…”, a kończył zdaniem: „Porażka Warlikowskiego mówi nam jedno: puls teatru bije dziś gdzie indziej – w spektaklach Weroniki Szczawińskiej”. A teraz wiesza sobie recenzję-esej Nogasia na ścianie, robi trzy kroki w tył i myśli, intensywnie myśli: dlaczego to jest takie dobre? Dlaczego on, a nie ja?

Gdybym był Witoldem Mrozkiem, dramaturgiem, zrobiłbym o tym spektakl z Michałem Buszewiczem, reżyserem.

07-07-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone