K/298: Pokłosie
1.
„Prokuratura Rejonowa w Świdniku umorzyła śledztwo w sprawie mobbingu i molestowania w Teatrze Gardzienice. Śledczy tłumaczą, że karalność czynów zarzucanych dyrektorowi Włodzimierzowi Staniewskiemu uległa przedawnieniu” – przeczytałem. Ta decyzja nie unieważnia oczywiście żadnego świadectwa złożonego przeciwko reżyserowi przez upokorzone kobiety, ale w jakimś sensie czyni z całej afery przedmiot badań wyłącznie historycznych. Były kiedyś, i owszem, błędy i wypaczenia, źle się działo, wiele osób ucierpiało, ale teraz, jakby co, proszę dzwonić do teatralnego IPN, nie udzielamy wyjaśnień, wszystko jest w papierach, archiwa zostały otwarte, można sobie teczkę z wycinkami zamówić, zapoznać się z materiałami i samemu wyrobić sobie opinię… Baner z takim napisem mógłby wisieć na którymś z gospodarczych budynków w Gardzienicach.
Nie ulega wątpliwości, że dzięki śledczym ze Świdnika Teatr Gardzienice przeniósł się w jeden dzień, za sprawą jednego dokumentu, z dotykalnej teraźniejszości w absolutną przeszłość. Tam dalej wszystko wrze, kotłuje się, krwawi. Tu – w teraźniejszości – wszystko jest chyba inaczej. Przygasło, ucichło. Dawne Gardzienice zniknęły, zasłonił je jakiś zliftingowany, nadmuchany przez ulgę nowy zespołowy twór. Domyślam się, że po ujawnieniu charakteru trwających przez dekady relacji Włodzimierz Staniewski-kobiety w Gardzienicach, przemieleniu ich przez media, po milionach moralnych potępień lub deklaracji lojalności zgłoszonych przez przedstawicieli środowiska, zakład pracy Gardzienice ma obecnie najbardziej przejrzyste zasady współpracy międzyludzkiej. Bo przecież wszyscy wiedzą, co było, i są ciekawi, jak jest teraz. Nieprawości wyławia się między jednym mrugnięciem powieki a drugim. Szefostwo teatru ma świadomość, że jeden błąd, jeden ochrzan za dużo, jedno prasowanie koszuli za daleko i telewizje znów będą koczować pod żelazną bramą z monogramem VS. Przecież podobnie było swego czasu z wędlinami firmy Morliny. Wykryto partię zielonej szynki, przyszły kontrole: zewnętrzne, wewnętrzne, i pół roku później Morliny reklamowały się sloganem: „Najlepiej skontrolowana szynka w Polsce”. Dziś „zmorlinowany” Włodzimierz Staniewski, jeśli w ogóle schodzi z pokoiku na wieży, trzyma się od aktorek, adeptek, recepcjonistek na circa about trzy metry. Rozmawia tylko z mężczyznami. I to najchętniej tymi z siwą brodą. Na wszelki wypadek, bo jakby coś nowego wyszło… Nie wiem, jak jest naprawdę teraz w Gardzienicach, ale chyba na pewno nie jest, jak było. W żadnej tak prześwietlonej instytucji by nie było. Czyli są to nowe Gardzienice. Tamte klasyczne, genialne i przemocowe zniknęły w mroku przeszłości… Prokuratura, czytamy dalej, po odfajkowaniu grzechów przeszłości i po podjęciu decyzji o pozostawieniu ich w przeszłości, zaznaczyła, że „nie dopatrzyła się także znamion czynu zabronionego” w podważaniu przez Włodzimierza Staniewskiego kompetencji pracownicy i krzyczeniu na nią, kontrolowaniu jej aktywności. To akurat w Polsce można robić. Nie mam żadnego podwładnego ani tym bardziej podwładnej, ale uważam, że wolność dla ochrzanu to wizja krzepiąca, bo gdybym kogoś takiego miał, to czasem chciałbym na niego/na nią krzyknąć, jeśli by coś zawalił/zawaliła. Nie za głośno, ale chciałbym mieć taką możliwość ekspresji. Oczywiście, tryb warunkowy jest tu konieczny: „gdybym tego podwładnego lub podwładną kiedyś miał”, na co się jednak nie zanosi. Świdnickie śledztwo daje tę nadzieję wszystkim pracodawcom, zsyła wolność do zrobienia spektakularnego opieprzu. Można krzyczeć, panie i panowie szefowie! Byle bez wyzwisk i gróźb karalnych.
Elżbieta Podleśna, jedna z aktorek Gardzienic sprzed lat i jedna z ofiar Staniewskiego, mówi dziennikarzom, „że pamięć się nie przedawnia. Ja wiem, jak było, Włodek”. To piękne, pełne bólu zdanie, które jednak znaczy dokładnie tyle, że przed całą aferą Elżbieta Podleśna wiedziała, jak było, i pan Włodek wiedział, jak było. Chyba że zapomniał, co też jest w zasadzie możliwe… Dziś pamięć wróciła do obojga, do wszystkich, którzy mieli kiedyś na ciele gardzienicki stempel. I do nas, którzy o tej sprawie dowiedzieliśmy się dzięki odwadze aktorek zmierzenia się z niewygodną pamięcią. To, jak było, zostało wypowiedziane. Podejrzewamy, że tak właśnie było, ale niepodważalnego wyroku, że było, nie dostaniemy. Żaden sąd się na ten temat nie wypowie. Na placu boju zostali teatrolodzy i kronikarze. Żeby pojawiło się zadośćuczynienie, żeby zadziałała sprawiedliwość, trzeba się było jednak nieco bardziej pospieszyć. I dlatego drugim pozytywnym aspektem świdnicko-gardzienickiej operacji przedawnienie-umorzenie jest lekcja dla wszystkich ofiar, że traumy przepracowywać trzeba szybciej, żeby wyrobić się na czas z oskarżeniem. No i trzeba jeszcze doliczyć kilka lat na opieszałość prokuratury i sądów. Ofiara nie dość, że jest ofiarą, musi jeszcze być ofiarą zorganizowaną. Okrutne, ale racjonalne.
2.
Długie, ale fajne – chciałoby się powiedzieć po dyplomowym spektaklu Marcina Wierzchowskiego z Filmówki. Fajne, ale za długie. Zresztą – cóż to jest czas w teatrze? To coś, co jest tylko tłem dla ciekawej historii, która się w nim opowiada. Pojechałem do Łodzi na przedstawienie To się u nas nie może wydarzyć. Wierzchowski i jego dramaturżka Ewa Mikuła zaplanowali je na 4 godziny i 45 minut. Spóźniłem się na pierwszą scenę (pociągi, taksówki, upał) niewiele ponad 5 minut i teraz pożera mnie panika, że z 4 godzin 45 minut spektaklu najważniejsze i najpiękniejsze rzeczy zdarzyły się w owych pierwszych 5 minutach. Że bez tej otwierającej dzieło sceny, a może dwóch, nie powinienem nawet próbować zrozumieć zdarzeń i obrazów, które nastąpiły później. Bo często dobre spektakle mają tak dobrą pierwszą scenę, że od razu mogą być obwołane bardzo dobrymi spektaklami. Wyobrażam sobie nawet tę sekwencję, od której zaczął Wierzchowski. Wyobrażam, a potem ona zaraz znika pod naporem scen kolejnych. Przepadło, nigdy się nie dowiem. Przyjrzyjmy się więc temu, co naprawdę zobaczyłem.
Generalnie spektakl dzieli się na dwie nierówne części/dramatyzacje – pierwsza trwa godzinę, druga trzy i czterdzieści pięć minut.
W pierwszej oglądamy wariacje na temat polskiego antysemityzmu z okresu międzywojennego. Na ekranie wyświetlają się informacje o linczach i przekroczeniach, płynie plugawa kronika zwykłej rasowej i klasowej nienawiści. Młodzi aktorzy Wierzchowskiego wcielają się w zwykłych Polaków tamtego czasu: rodzina przy stole kłóci się, czy kupować mięso u Żyda, ktoś relacjonuje przebieg pogromu, wylicza przypadkowe ofiary, ktoś zajmuje się losem dzieci podczas bicia rodziców i podpalania ich domów rodzinnych. Piosenka, scena zbiorowa, wstrząsający monolog. Widzimy młodych mężczyzn biegających wokół stołu, kilka nagich sylwetek w ciemności zaszczutych przez obławę. W intencji realizatorów jest to lekcja historii i prefiguracja Holocaustu. Pokazanie, jak tlił się w Polsce przed 1939 rokiem, jak zżerał dusze i ciała. Na scenie imaginacyjny talk-show z udziałem wyjętych z dwóch polskich trumien, rządzących od stulecia naszą polityką – Dmowskiego i Piłsudskiego. Wierzchowski właściwie zaciera różnice ideowe między nimi. Dmowski wypowiada głośno to, czego Piłsudski nie dopowiada, co urywa mu się w ustach na czas. Trochę tu klisz teatru dokumentalnego, trochę offowych powidoków. Wyprawa w przeszłość kończy się – przerwa – i jedziemy w przeciwną stronę. W polską przyszłość.
W drugiej części widowiska świat jest niby taki, jaki znamy, rzeczywistość jednak znacząco zbrunatniała. Za kilka lat Polska Wierzchowskiego i Mikuły nie będzie jeszcze przypominać państwa z Opowieści podręcznej, ale na pewno będzie państwem policyjnym, w którym osoby uznane za nienormalne stracą swoje podstawowe prawa. To już nie będzie hejt i bicie na ulicach, tylko usunięcie poza nawias społeczeństwa, policyjne łapanki, obozy reedukacyjne i przymusowe terapie. Łódzki spektakl przystawia nam lustro przeszłości i przyszłości, skleja w jeden mechanizm eksplozję antysemityzmu i sytuację, w której antyhomoseksualizm jest doktryną państwową.
Od strony literackiej i montażowej przedstawienie przypomina serial obyczajowy – taki cały ośmioodcinkowy serial Netflixa ściśnięty do trzech godzin z kawałkiem. Prezentowana w konwencji realistycznej futurystyczna wizja z przedstawienia ma cechy political fiction, ale nie jesteśmy w niej w gabinetach rządowych, tylko pośród młodych ludzi. W ich kawalerkach, na imprezach, w knajpach i klubach fitness. Poznajemy bohaterów, świadkujemy rozpoznaniom przez nich sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wali im się świat, zostają zdemaskowani lub ocaleni. Przyglądamy się psychologii postaci, rozwiązujemy biograficzne supły. Gromada bohaterów to system naczyń połączonych – znają się, uczyli się razem, pracują ze sobą. Noszą nazwiska jak postaci z Na Wspólnej czy M jak Miłość, mieszają mi się z prawdziwymi nazwiskami aktorów. Wierzchowski i Mikuła sprawdzają, co się może stać z grupą rówieśniczą w systemie totalitarnym.
Na scenę wchodzi chłopak (Jakub Jakubiec), raczej oferma niż bohater, bardziej tchórz niż zgrywus, i opowiada o trzech kolegach z klasy, o zdarzeniu, które ich połączyło, o sile i upokorzeniu. I jest już w tej otwierającej drugą część spektaklu historii podstawowy podział – na oprawcę, ofiarę i obserwatora. Ci trzej koledzy pójdą w różne strony: jeden zostanie funkcjonariuszem systemu, drugi spróbuje normalnie i uczciwie żyć, trzeci wyemigruje. Kiedy zaczęło się pęknięcie między nimi? Co sprawia, że w życiu wybieramy tak, a nie inaczej, stajemy po stronie dobra lub zła, choć wszyscy mieliśmy identyczny start, te same warunki brzegowe? Wierzchowski i jego zespół nie pouczają, nie stawiają diagnoz od razu, raczej idą za historią, gestami oporu lub kapitulacji. Wskakujemy w kilkuwątkową relację z gorącego tygodnia w Polsce. Trafiamy do azylu, w którym miesiącami ukrywają się osoby nieheteronormatywne. To taka poczekalnia przed przerzutem na Zachód, w świat wolnej miłości i respektowanych praw obywatelskich. Jesteśmy w siedzibie prokuratury, w celach i pokojach przesłuchań. Właśnie zatrzymano dziewczynę na jednej z demonstracji, posiedzi 24 godziny bez nakazu, oszalały ze strachu chłopak szuka jej po mieście. Śledczy tropią homoseksualne podziemie i szantażują opiekujących się wykluczonymi Samarytan. Obok toczy się normalne życie. Trochę jak ze słynnego zdjęcia, na którym grupa młodych Libańczyków z Bejrutu w wypasionej furze ogląda zgliszcza po izraelskich lub amerykańskich nalotach na dzielnice Hamasu, kolebki bojowników i radykałów.
Trzy światy: zaszczutych, obojętnych i represyjnych, spotykają się w tych samych punktach przecięcia, dochodzi do kluczowych rozmów, prezentacji argumentów i stanowisk.
Temat pierwszy to problem beznadziejnej ucieczki od okrutnego społeczeństwa i fałszu bliskich, odnajdywania nowej rodziny, przyjaźni ponad pożądaniem i płcią przez skoszarowanych razem w ukryciu żołnierzy LGBT+. Temat drugi to studium kompromisu: czego trzeba nie widzieć, żeby ocaleć, zejść z celownika. Temat trzeci – co zrobisz, kiedy zrozumiesz, że jesteś częścią zła? Odejdziesz czy zaciśniesz zęby?
Nie pierwszy raz Wierzchowski czule i mądrze prowadzi studentów szkoły teatralnej. Rozmiar spektaklu pozwala każdemu z nich wygrać temat postaci, cyzelować niuanse, uruchomić nieoczywiste pokłady. Ogląda się potem ten czternastoosobowy łódzki team jak kompanię normalsów i freaków pomieszaną w jeden roztwór. Z tego rocznika Filmówki najbardziej podobał mi się Jakub Sierenberg, który dostał szansę zagrania tego złego – prokuratora, który chce rozbić antysystemową opozycję, zinfiltrować gejowskie (wiem, jak to brzmi) podziemie. I może sam skrywa jakąś tajemnicę, własny – jak to mówią jego koledzy – defekt. Kamienna twarz Jana Łucia, czyli Ostatniego Samarytanina, księdza udzielającego schronienia wykluczonym w imię prawdziwie pojętej miłości bliźniego, była symbolem niezgody na powszechną obojętność i nienawiść. Łuć gra jakiegoś szemranego Morfeusza tego świata, pamięć o dobrych ludziach Kościoła heroicznego i męczeńskiego. Zapamiętałem zimny upór Oliwiera Witka, zomowca przyszłości, który wpuszcza do domu dawnego kumpla tylko po to, by wysłuchać jego oskarżenia: „Czemu to robisz? Czemu biłeś moją dziewczynę? Czemu im służysz?”. Postać Witka nie daje odpowiedzi wprost, zaciska zęby, ćwiczy, pracuje nad ciałem, woli być z tymi silniejszymi. Z dziewczyn wyróżniłbym Bogumiłę Trzeciakowską w roli Poli Biernackiej, niepokornej dziewczyny, która radykalizuje się coraz bardziej, bo dociera do niej stopień uwikłania jej bliskich w machinę przemocy. Dziwną osobność zabawowego dziewczyńskiego świata, czyli dobroć i wrażliwość ukrytą pod szminką i brokatem, próbowała pokazać Barbara Olszewska. Klaudia Koscista i Karolina Kostoń zmagały się z monotonią uwięzienia w azylu, dzieliły się miłością, obcością i strachem. Jakub Dąbrowski – chłopak Biernackiej, przeźroczysty w spokoju i naiwności, zadawał te najtrudniejsze pytania. Kacper Dykban wykreował postać geja na skraju załamania nerwowego, rozpaczy, tęsknoty i poczucia winy, wybierającego ucieczkę ostateczną. Magda Dwurzyńska badała podwójną moralność pracownicy aparatu ucisku, praktykantki w prokuraturze, która nie potrafi wybrać między kolorowym światem koleżanek a mrokami urzędu. Justyna Litwic jako siostra Biernackiej odkrywała drugą twarz ukochanego i grała temat dziewczyny pogodzonej z kłamstwem, spodziewającej się cierpienia, bo w tym świecie przecież wszyscy się z czymś ukrywają. Katarzyna Hołyńska świetnie partnerowała koleżankom, budowała nastrój scen, udawała, że ten świat jest poza nią, nie jest w stanie jej zranić. Uśmiech – wszystko jest dobrze, hopla, żyjemy. I jeszcze bohater Michała Darewskiego – enigmatyczny, rozkojarzony, żyjący na przecięciu płaszczyzn czasowych, tam, tu, tam, tu, jakby jego ciało nie mogło wybrać fazy ucieczki, która już trwa, już w nim ucieka.
Wchodzą mi do głowy te metafory jakby w proteście przeciwko dojmującemu realizmowi tego widowiska. Młodzi aktorzy z Łodzi operują między „tak może być” a „tak będzie”. Badają cienką granicę między tymi założeniami, spekulują, straszą, budzą refleksje. To nie jest wygodny spektakl, bo jesteśmy w nim długo, nie można się z niego wyrwać – jak z przyszłości, która tak czy siak będzie.
14-07-2021