AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/301: Zdecydowanie wakacyjne wzmożenia

Zbigniew Brzoza, fot. Arkadiusz Stankiewicz  

Słodka kotka
Słyszeliście? Festiwal Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej Dwa Teatry przenosi się z polskiego wybrzeża na tak zwaną ścianę wschodnią. Podobno ta przeprowadzka ma wymiar polityczny, strategiczny i symboliczny. W planie politycznym impreza organizowana przez media rządowe rezygnuje ze współpracy z opozycyjnym wobec PiS-u, krnąbrnym prezydentem Sopotu Jackiem Karnowskim, obraża się na liberalną trójmiejską publiczność i pragnie dowartościować konserwatywny elektorat Polski B, zamieszkujący bastiony wyborcze partii rządzącej. Nie będzie promocji wrażego kurortu, będzie fiesta (a raczej zakrapiana biesiada lub tylko suche weselisko) w renesansowym modelu miasta idealnego. Namiestnik TVPiS Jacek Kurski i oszałamiająco piękna cesarzowa Polskiego Radia Agnieszka Kamińska wykonują gest w stronę widowni prowincjonalnej, małomiasteczkowych elit. Przyjadą z medialnym cyrkiem do ośrodka, który właściwie nie istnieje na kulturalnej mapie Polski. I to jest ten wymiar strategiczny decyzji Kurskiego i Kamińskiej: skoro nas lubicie, słuchacie i oglądacie, głosujecie jak trzeba, no to macie w zamian igrzyska. Pooglądacie sobie trochę znanych z TV twarzy, do Zamościa zjedzie paru oficjeli, lokalne restauracje i hotele zarobią. W wymiarze symbolicznym dzieje się tu jednak coś jeszcze bardziej istotnego. Oto telewizyjno-radiowy festiwal z gęstego od teatru polskiego, poniemieckiego wybrzeża przenosi się na dziki teatralnie i jeśli chodzi o produkcje telewizyjną kompletnie zmarginalizowany Wschód. Żeby było ciekawiej – festiwal nie zmienia organizatora, Dwa Teatry dalej będą zabezpieczane logistycznie przez ośrodek gdański TVP, a nie – jak byłoby sensowniej – przez kadry telewizji w Lublinie. W pierwszej chwili nie uwierzyłem w tę informację. Przecież z Sopotu do Zamościa jedzie się autem prawie 8 godzin z kawałkiem. Rowerem – 24 godziny. Piesza wędrówka zajęłaby 5 dni. Samolot? Trzeba pojechać na lotnisko w Gdańsku, przesiadka w Warszawie, lądowanie w Lublinie lub Rzeszowie. A stamtąd autobus lub wynajęta limuzyna. Chyba że zarządzający lotniskiem Zamość-Mokre Aeroklub Ziemi Zamojskiej, oferujący loty turystyczne nad miastem i wynajmujący teren pod giełdę samochodową, zgodzi się na przyjęcie małej awionetki. W jaki sposób szefowa gdańskiego ośrodka będzie nadzorować przygotowania do rozpoczynającej się 17 września XX edycji festiwalu? Ile dni spędzi w podróży, ile to będzie kosztowało? Przecież nie wszystko da się załatwić online i na komórkę, zwłaszcza że TVP planuje wielki finał na zamojskim rynku. Czuję, że wrześniowe niebo będzie gęste od helikopterów, chyba że Joanna Strzemieczna-Rozen, dobra znajoma prezesa Kurskiego, szanuje publiczne wydatki i już wyruszyła do Zamościa pieszo, żeby dojść na czas na festiwal.

Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że politycy, urzędnicy państwowi, a zwłaszcza dyrektorzy telewizji plotą najrozmaitsze bzdury, kiedy trzeba powiedzieć coś o teatrze. I nikt potem tego nie weryfikuje, nie protestuje. Bo to przecież funkcjonariusze bełkotu, terminatorzy ściemy, wazeliniarze eventów… Wiele już słyszałem i widziałem, ale naprawdę wszystkie rekordy pompowania chwili, miejsca i podmiotu pobił prezes Jacek Kurski w rozprowadzanej przez PAP zapowiedzi festiwalu Dwa Teatry w Zamościu.

Szło to jakoś tak: „Festiwal Dwa Teatry powraca po dwuletniej przerwie. Odbędzie się w Zamościu, gdzie czuje się esencję polskości. To tutaj od kilku wieków teatr zakorzeniony jest w tradycji miasta. W Zamościu czuje się po polsku, myśli się po polsku i oddycha się po polsku. Bardzo się cieszę, że we wrześniu miasto na kilka dni stanie się stolicą teatru, gdzie twórcy, aktorzy oraz publiczność wrażliwa na kulturę wysoką podsumują ostatnie dwa lata twórczości Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji”.

Mam osobisty żal do Przemysława Skrzydelskiego – szefa działu kultury w PAP-ie po Jacku Wakarze, że nie ocenzurował Kurskiego, że nie użył swego sprawnego przecież pióra do stworzenia bardziej skrzydlatych fraz, ratujących prezesa przed kompromitacją. Z drugiej strony… może Skrzydelski bał się interweniować, bo kto się odważy poprawiać nieomylnego prezesa? Kura ma ego i lubi się mścić.

Tymczasem w tej jednej wypowiedzi Kurskiego roi się od błędów i przeinaczeń, patriotyczne wzmożenie każe mu zakłamywać rzeczywistość. Przyjrzyjmy się temu, co naprawdę prezes powiedział. Pierwsze zdanie akurat jest prawdziwe, pandemia rzeczywiście uniemożliwiła zorganizowanie Dwóch Teatrów latem 2020 roku, ale już za chwilę Kurski jedzie bez trzymanki, mówiąc, że festiwal „odbędzie się w Zamościu, gdzie czuje się esencję polskości”. Przyznaję bez bicia, że Zamość jakoś nigdy nie kojarzył mi się z arcypolskim żywiołem – esencja polskości była zawsze w Krakowie, Poznaniu, Warszawie, czyli w Małopolsce, Wielkopolsce, ewentualnie gdzieś na Mazowszu. Zamość należał przed wiekami do Rusi Czerwonej, miasto zbudował od zera wykształcony w Padwie, kosmopolityczny hetman, w Zamościu pięknie rozwijała się kultura żydowska, mieszkali tam Grecy i Ormianie, Rusini – takoż. Jeśli już Zamość był i jest czegoś esencją to raczej idei Polski jagiellońskiej, wieloetnicznej i wielokulturowej, otwartej, założonej na europejskich wzorach. Akurat nie za bardzo szanowanej przez rządzącą obecnie formację, dla której termin „esencja polskości” odnosi się zwykle do wydestylowanego przez stulecia piastowskiego zasiedzenia w jednym miejscu, mieszczańskiego ciurkania tradycji, chłopskiego zapuszczenia korzeni na ojcowiźnie – a tu miasto-wybryk urbanistyczny, miasto-eksperyment, korytarz, przez który wszyscy przechodzą, a nikt nie zostaje. Niech mnie zamościanie nie ukrzyżują, ale nie użyłbym jednak określenia „esencja polskości” w stosunku do ich pięknego miasta. „To tutaj od kilku wieków, teatr zakorzeniony jest w tradycji miasta” – mówi dalej Kurski, a ja rozkładam bezradnie ręce. Zamość należy bowiem do wstydliwej grupy dużych ośrodków miejskich na ścianie południowo-wschodniej, które niesprawiedliwie nie doczekały się dotąd stałych scen zawodowych i polskiego życia teatralnego nie tworzyły i nie tworzą w pełni. Tak samo jak Przemyśl, Nowy Sącz, Krosno, Chełm, Jasło… W Kraśniku też nie ma teatru. Owszem, od wczesnych lat dziewięćdziesiątych działał w Zamościu Teatr Performer rodziny Dudzińskich, ale nie sądzę, żeby Jacek Kurski znał ich dokonania, wychwalał i stawiał za wzór polskiemu teatrowi. Dudziński słynął w offie z akcji muzyczno-ruchowo-pastycznych, zwłaszcza z prac z pigmentami. Podczas swoich plenerowych akcji malował ciała aktorów, płyty chodnikowe i kostkę brukową na wszystkie kolory tęczy. Zamość oskarżył go kiedyś nawet o zniszczenie zabytkowej nawierzchni rynku, artysta zarzekał się, że wielkiej białej plamy nie zmyje, bo to dzieło życia i ma zostać na zawsze jako pomnik Teatru Performer. Przyszły jednak deszcze i zmyły kość niezgody między magistratem a performerami. Nikt do sądu nie poszedł. Nie wierzę, że Kurski działalność Dudzińskiego z lat dziewięćdziesiątych pamięta i traktuje ją jak wizytówkę kulturalną miasta. Przecież ojciec Sambora uciekał z nieprzyjaznego artystom miasta na Dolny Śląsk w okolicach roku 2009. A to był jedyny jako tako zakorzeniony w teatralnej świadomości środowiska zespół z Zamościa. Działalność impresaryjna Zamojskiego Domu Kultury i festiwal Zamojskie Lato Teatralne, mówiąc kolokwialnie, też nie powalają. Takie życie teatralne ma co drugie miasteczko w Polsce. Na stronie Zamościopedii możemy poczytać o dziejach teatru w Zamościu: wyliczono tam po prostu wszystkich artystów, którzy występowali w mieście przez dwa ostatnie stulecia. Cóż, w ograbionym z festiwalu Dwa Teatry Sopocie na Scenie Kameralnej i w Teatrze Atelier dzieje się tyle samo przez pół roku, co dotąd zdarzyło się teatralnego w Zamościu, nawet jeśli doliczymy Redutę. Dziś do Zamościa jeżdżą głownie offy (Malabar Hotel), regularnie występuje rzeszowski Teatr im. Wandy Siemaszkowej, raz był Narodowy z Fredraszkami Englerta, ale chyba głównie dlatego, że Beata Ścibakówna jest z Zamościa i namówiła dyrektora sceny Narodowej na podróż sentymentalną. Podobnie Irena Jun i Ilona Olszewska (ta z Rancza i kiedyś od Garbaczewskiego). Może rzeczywiście częściej niż gdzieindziej w Polsce ogląda się tu TVP, wysyła listy do redakcji Teatru Telewizji, ale żadne merytoryczne argumenty za lokalizacją festiwalu radiowo-telewizyjno-teatralnego w Zamościu nie przemawiają. To jak budowanie stolicy na egipskiej pustyni. Zamysł wizjonerski, ale nieco potrwa jego realizacja. Dlatego to laudatio ad absurdum Kurskiego na temat wielowiekowego i potężnego zakorzenienia teatru w Zamościu brzmi niestety jak zły żart. A nawet kpina z inteligencji obywateli tego miasta.

Teza prezesa Kurskiego, że „we wrześniu miasto na kilka dni stanie się stolicą teatru, gdzie twórcy, aktorzy oraz publiczność wrażliwa na kulturę wysoką…” jest naprawdę zaklinaniem rzeczywistości. Na miano stolicy teatru trzeba sobie zasłużyć. Nawet w urzędniczej retoryce. Samo pokazanie odgrzewanych spektakli z patriotyczno-propagandowego klucza nie wystarczy. Mieszkańcy Zamościa w imię prawdy powinni oprotestować wypowiedź prezesa, jak każdą niezasłużoną laurkę. Stolica teatru? Nie staniemy się nią nawet na tydzień. Jesteśmy fajnym, małym ośrodkiem, bardzo niedofinansowanym, ale ambitnym. Co naprawdę zyskamy w efekcie tego festiwalu? Po co to nam? My przecież lubimy off i objazdowe kompanie teatralne gwiazd ze stolicy, a tu przyjadą tylko ekrany i paru laureatów. Poza tym wszystkie te spektakle TV już widzieliśmy, po co mamy chodzić do domu kultury i oglądać je jeszcze raz?

„W Zamościu czuje się po polsku, myśli się po polsku i oddycha się po polsku” – odlatuje na koniec prezes Jacek Kurski, wychwalając patriotyczny genom Padwy Północy i zostawiając nas na zawsze z tajemnicą, co to właściwie znaczy: „oddychać po polsku”? Płytko? Pośpiesznie? Bo smog, bo smród, bo zimno. Retoryka Kurskiego przypomina najsłynniejsze frazy wypowiadane przez renesansowych włoskich mecenasów sztuki, Medyceuszy, Sforzów, a zwłaszcza dobrodzieja artystów z Padwy, groźnego kondotiera w papieskiej i weneckiej służbie, Gattamelaty, czyli Erasma z Narni, upamiętnionego w mieście wielkim brązowym posągiem konnym. Przezwisko Gattamelata oznacza „słodką kotkę”. Kura jak nikt z PiS-u zasłużył na taki przydomek i taki pomnik gdzieś na polskiej prowincji. Łasi się do prowincjonalnego widza, oblizuje języczkiem, ma w oczach niemą prośbę: kochaj mnie, kochaj, tyle ci przecież dam przyjemności… Zaintrygował mnie zwłaszcza jeden bonus dla zamojskiego ludu.   

Tegoroczna gala festiwalowa, która zagości na zamojskim rynku (przypuszczam, że poprowadzą ją najwięksi eksperci od teatru w TVP – Magdalena Ogórek i Jarosław Jakimowicz), powinna mieć w programie oprócz nagród dla najlepszych słuchowisk i spektakli, nagród za całokształt dla Ewy Wiśniewskiej i Jerzego Zelnika, także ceremonię wręczenia nagrody specjalnej. Już ją zresztą ufundowano. Postulowałbym tylko błyskotliwe powiązanie jej z festiwalem Dwa Teatry. Jak pamiętamy, na początku sierpnia spłonął w Zamościu mobilny punkt szczepień i siedziba Sanepidu.

„Doszło do aktu terroru – grzmiał minister zdrowia Adam Niedzielski – atak nastąpił po wylewie hejtu internetowego, bo media społecznościowe są opanowane przez środowisko antyszczepionkowców!” Minister wyznaczył nagrodę za pomoc w schwytaniu sprawcy. Sprawca do dziś jest poszukiwany. Mam jednak nadzieję, że do 17 września zostanie zidentyfikowany. Szczęśliwy informator mógłby odebrać ministerialną gratyfikację zaraz po Jerzym Zelniku, a tuż przed Wojciechem Tomczykiem, który na bank zostanie nagrodzony także i w tej edycji Dwóch Teatrów. Nie ma bowiem wybitniejszego, bardziej czujnego i słusznego autora dziś w Polskim Radiu i Polskiej Telewizji. W ten sposób zamojski festiwal rzeczywiście opowie o dwóch teatrach, które dziś zawładnęły naszą wyobraźnią. W jednym teatrze dnia codziennego polskie społeczeństwo udaje, że nie ma pandemii, w drugim, nazwijmy go teatrem konformistycznej maligny, polscy artyści udają, że robią ważny teatr współczesny w telewizji propagandowej. Zła telewizja nie może wyprodukować dobrego teatru, ale może zorganizować festiwal, na którym wszyscy będą udawać, że oglądają dobry teatr.   

Transparenty i ordery
Mój stosunek do związków zawodowych w teatrze był zawsze nieco ambiwalentny. Z jednej strony musi istnieć organizacja, która chroni pracowników przed pracodawcą, kontroluje i ostrzega, z drugiej – związki, które dostają zbyt wiele władzy w teatrze, nie zawsze działają dla dobra teatru. Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych w krakowskim Starym Teatrze związki zawodowe były hamulcowymi nowej estetyki, ostro zwalczały dyrektor Krystynę Meissner. Później próbowały ustawić sobie Grabowskiego, zaczęły nawet wojnę z Klatą. Kiedy jednak organizatorzy, urzędnicy i ministerstwa próbowały wprowadzać do teatru swoich ludzi, menedżerów i politruków, dyletantów i karierowiczów, działające w wielu krajowych instytucjach związki stanęły w obronie zespołów, linii repertuarowej, etyki pracy. ZASP, teatralne OPZZ Solidarność, a zwłaszcza Inicjatywa Pracownicza i kilka innych związków powołanych ad hoc w zagrożonych zespołach były jedyną szansą na opór wobec zmian strukturalnych i podejrzanych ruchów kadrowych. Oczywiście nadmiar związków w jednej placówce zawsze kończy się paraliżem decyzyjnym, niemożnością wypracowania jednego stanowiska albo przynajmniej partią wewnętrznych szachów symultanicznych, podczas których dyrektor gra ze związkowcami na kilku szachownicach, a nawet tworzy własny, popierający go związek na wszelki wypadek. Wolałbym zasadę: jeden związek w jednym teatrze, ale pewnie polimorficzne zrzeszanie jest bezpieczniejsze dla pracowników. Pojawia się więcej nieusuwalnych stanowisk, pion artystyczny, administracyjny i techniczny mają swoje reprezentacje. Związki zawodowe nie są po to, żeby dyrekcji i urzędnikom było łatwiej, są samoobroną i partyzanką ludzi teatru wszystkich szczebli. Nie da się pewnie z ich pomocą obronić w teatrze niechcianej jednostki czy postawionego w stan oskarżenia dyrektora, ale zawsze można dzięki nim sprawę nagłośnić, stworzyć wrażenie walki o wspólne dobro. W idealnym świecie związki zawodowe w teatrze powinny aktywizować się raz do roku w okolicach rozmów sezonowych albo w czasie kryzysów dyrekcyjnych. Bronią lub zwalniają dyrektorów. Mają głos przy wyborze nowego szefa w konkursie, mogą pielgrzymować do biur organizatora, spotykać się z prezydentami i marszałkami. Przedstawiać opinię załogi. Jeśli jest jedna, może zostać wysłuchana, jeśli trzy lub cztery płynące z różnych działających w teatrze organizacji, powstaje efekt kakofonii, urzędnicy dostają do ręki argument o podziale w zespole, sygnał, że sytuację może uzdrowić tylko ktoś z zewnątrz, nieuwikłany w wewnętrzy spór.

Czytam doniesienia z Olsztyna, gdzie kłopoty ma dyrektor Zbigniew Brzoza. Przed Sądem Rejonowym rozpoczął się jego proces – bo zdaniem lokalnych struktur Solidarności – utrudnia działalność związku w instytucji. Brzoza odmówił konsultowania zmian w regulaminach pracy, nie interesowało go zdanie związkowców, nie występował na piśmie o potrzebną opinię. Zważmy, że związek wytoczył proces nie dyrektorowi-debiutantowi, a dyrekcyjnemu wydze z kilkunastoletnim dorobkiem dyrektorskim w Warszawie i Łodzi (Teatry Studio i Nowy). Podobno, jak czytam w relacji z rozpoczęcia procesu, „do oskarżenia dyrektora doszło po kontroli Państwowej Inspekcji Pracy”.

Brzoza wchodził do Olsztyna po Januszu Kijowskim. Wybrano go z przyzwoleniem ministerstwa do roli uzdrawiacza i czyściciela, miał zlikwidować prywatny folwark, przyjrzeć się procesowi pracy w olsztyńskim Jaraczu. Dziś tłumaczy swoje decyzje walką o poziom artystyczny teatru. Nie wiem, w jakim stopniu konsultacje ze związkami miałyby by opóźniać tę walkę, zapewne chodzi o wiele złych obyczajów zawodowych, które utrwaliły się za poprzedniej dyrekcji. Solidarność uważa, że to ich przywilej, nowy dyrektor chciał się ich pozbyć.

Jaka to musiała być piękna filmowa scena: Brzoza przyszedł do teatru z Krzyżem Wolności i Solidarności wpiętym w klapę marynarki. Przedstawiciele NSZZ Solidarność urządzili na schodach przed sądem pikietę. Trzymali związkowe flagi i transparenty z hasłami: „Solidarność to nie zmora, czas osądzić dyrektora” oraz „Czy w fabryce, czy w teatrze prawo pracy waży zawsze”. Te i inne hasła związkowcy Solidarności wykrzykiwali też przez megafon. Dziennikarze zauważyli, że wśród protestujących nie było pracowników teatru Jaracza. Grupa zwolenników Brzozy w ramach tego kryterium ulicznego zebrała się naprzeciw członków Solidarności. I też krzyczeli, żeby protestujący przyszli do teatru, zobaczyli, co gra się na scenie.

Autorka relacji, Joanna Kiewisz-Wojciechowska, cytuje nawoływania aktorów: „Skąd wiecie, co się u nas dzieje, jak nie jesteście z teatru?”.

Wychodzi na to, że obie strony protestują w zupełnie różnych sprawach: Solidarność broni procedur, zespół Jaracza dyrektora i jego wizji repertuaru, sam Brzoza idzie z orderem w klapie jak na proces polityczny. Podstawia ten order sędziom pod nos, jakby mówił: „nie mnie sądzicie, tylko majestat państwa polskiego nagradzającego orderami wyłącznie luminarzy życia teatralnego”. Order zaświadcza, że Brzoza miał prawo tak traktować związkowców. Nie dlatego, że jest dyrektorem, nie dlatego, że jest reżyserem i artystą, ale dlatego, że ma order. Na widok orderu trzeba zamilknąć i klaskać, order wyjaśnia nieporozumienia, order zawsze ma rację.

Happening olsztyński postrzegany jako zdarzenie artystyczne, a nie sądowe pokazuje, że teatr prowincjonalny, żeby przebić się do mainstreamu, potrzebuje wojny, skandalu albo procesu. Cicho było przez ostatnie lata o produkcjach teatru Brzozy, ja dawno u nich nie byłem, z pandemii pamiętam tylko doniesienia o kokluszu dyrektora, który kaszlał straszliwie na próbach i podczas wywiadów, tłumacząc przerażonym ludziom, że to nie covid, tylko kaszel starszy i zasiedziały. Przyglądając się z boku sprawie olsztyńskiej, na razie wskazujemy na lekką przewagę Brzozy w tej rozgrywce z Solidarnością. Otóż gest przypięcia orderu jest jednak gestem artystycznym większej rangi niż krzyki przez megafon. Razi mnie też brak aktorów po stronie związkowej i marna jakość poezji na transparentach. Może ktoś z Inicjatywy Pracowniczej z Wrocławia doradzi Solidarności, że rymy częstochowskie są już passe. Co to w ogóle za hasło: „Solidarność to nie zmora, czas osądzić dyrektora”? Przecież jeśli dyrektor Brzoza przegra proces i zostanie uznany winnym, Solidarność stanie się jego zmorą, będzie odpowiedzialna za jego upadek. Po co więc się zawczasu asekurować? A nie lepiej i erudycyjniej byłoby napisać: „Brzoza! Jesteśmy Twoją Nemezis! Związkowcy z Solidarności”. Drugie hasło z transparentów jest zgrabniejsze: „Czy w fabryce, czy w teatrze prawo pracy waży zawsze”, ale osobiście wolałbym frazę herbertowsko-majakowską:

fabryka ma prawo
do teatru
teatr bywa fabryką
o ile prawu pracy
jest wierny
zważ to i idź
w prawo
nie w lewo
nie

11-08-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone