AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/302: Wieczorny przegląd prasy

Pokora, reż. Robert Talarczyk,
fot. Przemysław Jendroska  

Andrzej pisze, nie rysuje
Tyle się ostatnio mówi o małej aktywności medialnej Głowy Państwa. Że nie namawia do szczepień, nie bawi się w rozjemcę Zjednoczonej Prawicy, nie broni TVN-u, nie składa na czas gratulacji polskim medalistkom olimpijskim… Gdzie zniknął Prezydent i co tak naprawdę robi? Niby coś wiemy, ale nie za dużo. Owszem, dostrzeżono, że przez chwilę był w Tokio, trochę poodpoczywał w Juracie, polajkował Roksanę Węgiel za nowy look, gratulował na FB ślubu Antkowi Królikowskiemu… Tylko tyle? Od maja? Zagadka zajętości, a co za tym idzie nowych fascynacji Pana Prezydenta została rozwiązana dopiero w zeszłym tygodniu. Od 12 sierpnia wisi na E-teatrze tekst Kontakt. Próba wytrzymałości. Z dopiskiem redakcji (uwaga cytuję): „O XXV Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Kontakt w Toruniu pisze dla «Teatru» Andrzej Duda”. Przeczytałem to i aż usiadłem z wrażenia. Ale nam przybył konkurent, nie ma co… Jak tu teraz pisać o teatrze, skoro cokolwiek napiszę, będzie od razu porównywane ze zdaniami, które wyszły spod klawiatury ulokowanej w Pałacu Namiestnikowskim? Może to jednak pomyłka redakcyjna? Zbieżność imion i nazwisk? Dla pewności zajrzałem na E-teatr kolejnego dnia. Nic się nie zmieniło. Nazajutrz też. 15 sierpnia Prezydent odbierał defiladę w Warszawie, a poza tym bez zmian: dalej figuruje jako autor relacji z hybrydowej formuły Kontaktu. 16 i 17 sierpnia Andrzej Duda nadal napisał to, co napisał.

Skoro news tej treści wisi już 6 dni, to chyba ma prawo wisieć właśnie z tym nazwiskiem – zawyrokowałem. Nikt nie protestuje, nie poprawia, jak grób milczy Kancelaria. Ucieszyłem się, że przynajmniej dwa ostatnie tygodnie maja Pan Prezydent zajmował się teatrem – dla widzowskiej przyjemności i z recenzenckiego obowiązku oglądał spektakle online. Nie wszystko mu się podobało:

„Dla mnie jako widza teatralnego bogactwo programu internetowego okazało się nadmiarowe, niezachęcające do pełnego uczestnictwa.” – napisał Pan Prezydent. Doskonale rozumiem narzekania Pana Prezydenta, mnie także oczy już bolą od tych online’ów, ciało się buntuje, podświadomość warczy… Ale nie ma tego złego… Miejmy nadzieję, że po tym doświadczeniu, Prezydent wesprze środowisko w razie kolejnego lockdownu i dopuści spektakle na żywo – przynajmniej dla wszystkich zaszczepionych. Wnosząc z lektury artykułu, Panu Prezydentowi najbardziej podobało się przedstawienie Luka Percevala. Pojęcia nie mam, czy był na krakowskich i warszawskich 3siostrach, ale dzieło flamandzkiego reżysera zaprezentowane w ramach ekranowego Kontaktu wstrząsnęło nim na tyle, że prawie słyszę w jego relacji frazy Jagody Hernik-Spalińskiej: „Perceval buduje w sposób precyzyjny i niezwykle powściągliwy opowieść o czasie największego wstydu nowożytnej Europy. Tworzy teatr krytyczny najwyższej próby, teatr postpamięci, który każe odkryć wszystkie karty historii, nie tylko te, na które jako naród mamy ochotę”. Pan Prezydent, mistrz wiecowej retoryki, nie byłby sobą, gdyby w innym miejscu tekstu nie uczynił aluzji do polskiej zwycięskiej walki z pandemią podczas ostatnich wyborów: „Tutaj wolno śmiać się ze śmierci, prowokować ją, wchodząc na scenę w danse macabre. Wolno trzymać za pandemiczne sznureczki zamiast za ręce. Podrygiwać swawolnie. Po to, aby złapać dystans do wielkiego serio, które dzieje się poza teatrem w epoce naszej dżumy”. To o gnieźnieńskim spektaklu Marcina Libera.

Nie wiem, jak inni krytycy, ale ja poczułem prezydencki oddech na karku. Jeśli z taką swadą poczyna sobie w tekście autor debiutujący, to za jakieś pół roku Andrzej Duda, otrzaskany z polskim i europejskim teatrem (dzięki onlajnom oczywiście) może zakasować wszystkich krajowych recenzentów, zostać nie tylko naczelnym krytykiem w „Do Rzeczy” i „Gazecie Polskiej”, ale nawet przejąć po mnie Kołonotatnik. Zaniepokojony nie na żarty przewinąłem do końca prezydenckiego tekstu i z niejakim zdumieniem zauważyłem, że Prezydent podpisał się pod nim nazwiskiem Artur Duda. Nie Andrzej, nie Adrian, tylko właśnie Artur. Dlaczego w nagłówku tekstu jest Andrzej, a w stopce Artur? – roztrząsałem godzinami. Prezydent igra z tożsamościami, nabija się ze swojego sobowtóra z Ucha Prezesa czy raczej, pamiętając o tym, że Ucho Prezesa ma od jakiegoś czasu swoją sceniczną wersję, powoli przygotowuje recenzencką zemstę, nabierając doświadczenia w pisaniu o teatrze? Wyobraźcie sobie, jak konalibyśmy ze śmiechu, czytając miażdżącą krytykę spektaklu Roberta Górskiego podpisaną nazwiskiem Adrian, to znaczy Artur Duda? Pan Prezydent pozamiatałby! Pokazał dystans do siebie, fanowskie umiłowanie serialu kabaretowego i wreszcie niezawodny instynkt krytyka, który każe przede wszystkim wydrwić błazna. Oczywiście wiem, że istnieje i dobrze się ma w środowisku akademickim znany toruński teatrolog Artur Duda, ale niepodobna, by ten dobry, miły i grzeczny pan uzurpował sobie nazwisko Prezydenta. Artura Dudę znam dość pobieżnie, zdarzyło mu się, i owszem, raz rąbnąć mi zdanie z Nekrošiusa, o czym informowaliśmy swego czasu w Kołonotatniku ku przestrodze innym „kieszonkowcom zdań”, ale rąbniecie całego prezydenckiego nazwiska znajduje się już poza granicami toruńskiej brawury. Artur Duda nigdy nie anonsowałby swojego tekstu nazwiskiem Andrzej Duda, nigdy, przenigdy, nawet gdyby to była jedyna szansa na to, by ktokolwiek jego tekst przeczytał. Artur Duda szanuje majestat Rzeczypospolitej i dlatego nie może być „Andrzejem Dudą” relacjonującym, zdaniem E-teatru, festiwal Kontakt dla pisma „Teatr”. Już prędzej uwierzę, że to Andrzej Duda omyłkowo podpisał się pod swoim tekstem nazwiskiem Artura Dudy, z szacunku dla jego teatrologicznego dorobku. Przecież na tej samej zasadzie słynny futbolowy komentator Dariusz Szpakowski przedstawił się swego czasu jako Dariusz Ciszewski, intuicyjnie składając hołd swemu mistrzowi – Janowi Ciszewskiemu. Nie, nie mówicie mi, że to błąd E-teatru. Nie sądzę, by miła memu sercu redakcja portalu popełniła taką gafę. Pani Dyrektor Instytutu Teatralnego musi odróżniać obu panów – inaczej przez te sześć kluczowych dni omyłka zostałaby skorygowana, bo jednak godziłaby w majestat Rzeczypospolitej. Dyrektor Instytutu Teatralnego powinna wiedzieć, być poinformowana czy Głowa Państwa pisze o teatrze, czy nie, odróżniać jej teksty od innych tekstów. A jeśli nawet nie odróżnia, to taki na przykład Cezary Gmyz odróżniać musi. Berliński korespondent zadzwoniłby z pewnością do małżonki zaraz po przeczytaniu prezydenckiej relacji z festiwalu Kontakt i pochwalił autora albo – co istotne – sprostował jego tożsamość. W polityce panuje taka zasada: brak dementi oznacza de facto potwierdzenie newsa. I to właściwie rozstrzyga sprawę. Skoro nie protestuje Artur Duda, redakcja nie zmienia nagłówka, milczy Kancelaria, nikt z czytających nie reaguje, autorem tekstu Kontakt. Próby wytrzymałości jest naprawdę Andrzej Duda. Panu Prezydentowi szczerze gratuluję debiutu!

Już po napisaniu przeze mnie tego fragmentu pewien uważny czytelnik zwrócił mi uwagę, że może warto sprawdzić u źródła. Posłuchałem. Na stronie pisma „Teatr” jako autor wymieniony jest uwaga… Artur Duda. Wróciłem na E-teatr. Tam nadal wisi Andrzej Duda. Jeszcze raz przekierowałem się na stronę „Teatru”: Artur Duda. Pokiwałem głową i zgasiłem monitor. No i co z tego? Mając w pamięci ostatnie kosztowne sprostowania i gorące przeprosiny publikowane przez redakcję „Teatru” w związku z rozpowszechnianiem treści wprowadzających czytelników w błąd, nie uwierzyłem w sygnalizowane przez nich autorstwo relacji. Może znowu coś pomylili? Są wakacje, pół redakcji zapewne w rozjazdach. Jeśli jedno źródło (bardziej wiarygodne) mówi „Andrzej Duda”, drugie (mniej wiarygodne) mówi, że jednak „Artur Duda”, czytelnik musi sam zdecydować. Każdemu będzie dane to, w co wierzył. Przyznacie Państwo, że wizja Głowy Państwa piszącej recenzje jest o wiele bardziej kusząca niż absurdalne przypuszczenie, że toruński teatrolog walczy o uwagę środowiska dla swojego tekstu chytrze podszywając się pod Pana Prezydenta.

Mając taki wybór, wybieram Andrzeja Dudę. I Konfederację.

Nie-pisanie o aktorach.
Katowicka Pokora Szczepana Twardocha w reżyserii Roberta Talarczyka jeszcze przede mną, ale już z niecierpliwości przedsezonowej przeczytałem awansem kilka recenzji. I zastanowiła mnie dość zdecydowana krytyka jednej z aktorek.

Pisze Michał Centkowski w „Newsweeku”: „I niewiele zmienia piękna dekoracja, jak z Klimta, na tle której przemazuje się Agnes – sprawczyni upadku głównego bohatera, w wykonaniu Aleksandry Przybył, pozbawiona niestety wyrazu i charakteru”.

Zareagowałem empatycznie, bo od wielu lat wyznaję zasadę, by aktorom nie obwieszczać przykrych rzeczy w obcesowy sposób. W młodości parę razy to zrobiłem i wstydzę się do dziś. Pisanie niepochlebnie o nieudanej roli to w recenzenckim zawodzie zawsze sprawa śliska. Wiadomo, że aktorzy pamiętają dłużej zarzuty i przymiotniki niż reżyserzy i scenografowie. Że z aktorem recenzencka złośliwość zostaje na dłużej. Czasem na zawsze. Bo będą z jej pomocą mieć używanie koledzy i koleżanki w bufecie, bo dyrektor mógłby wykorzystać ją podczas rozmów sezonowych. I aktora czy aktorkę zwolnić. Pani się nie podoba! Piszą, że pani nic nie umie, a ja muszę słuchać takich opinii, widz zawsze ma rację…

Dawno już nie obowiązuje zasada, że „nie ważne co i jak, ważne że po nazwisku”. Aktorzy mają dziś wrażliwość motylków, co pokazało kilka facebookowych żalów podczas wiosennej rewolucji godnościowej. Tylko krok dzielił nas wtedy od calloutów krytyków, wystąpienia z listą skarg i zażaleń na pisanie o teatrze, o aktorach, ich cielesności i talencie. Rzecz jasna na więcej można sobie pozwolić w stosunku do scenicznej gwiazdy lub telewizyjnego celebryty. Tu raczej nie można artyście zaszkodzić, bo gwiazdy i celebryci mają za sobą tysiące fanów, miliony lajków, godziwe kontrakty i tłum zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Jeśli już miałbym uderzyć w aktora, zakwestionować jego pracę nad rolą, wybrałbym kogoś z samego szczytu, a nie młodą aktorkę. Mocna krytyka na początku drogi może zahamować rozwój artysty/artystki, zaserwować mu/jej lęki i depresje. Z drugiej strony jest to też cena, jaką się płaci za uprawianie tego zawodu, w którym podlega się przecież nieustającemu osądowi i analizie, bywa się porównywanym/porównywaną z innymi. Co jednak ma myśleć Aleksandra Przybył, kiedy po przeczytaniu tekstu Michała Centkowskiego sięga po recenzję Marty Odziomek?
Marta Odziomek rolą Aleksandry Przybył się zachwyca: „Wśród kobiet oczywiście nie sposób nie zauważyć także Aleksandry Przybył jako Agnes, która – podobnie jak Simon – jest właściwie cały czas obecna. Jest przekleństwem bohatera i jego muzą. Upozowana na femme fatale jest jak piękny, ale niepokojący sen”.

Autorka może nie pisze wprost, że rola genialna, może się nie zachwyca na głos, ale sugeruje, że jest jak „piękny, ale niepokojący sen”, że „nie sposób jej nie zauważyć”. Marta Odziomek nie jest złośliwa. Gdybym to ja napisał powyższe zdanie, podejrzliwy czytelnik węszyłby zdradę, że niby chwaląc, wskazując na aktorkę, unikam oceny jej pracy. Odziomek chwali rolę Przybył – nie ma dwóch zdań! I teraz Aleksandra Przybył czyta o sobie słowa dwójki autorów i nie wie, czy dobrze zagrała. Jeden mówi o niej źle, druga dobrze. Tłumaczy sobie, że pewnie są różne gusty, że krytycy lubią odmienne typy aktorstwa. Jest skołowana. W końcu trafia jej w ręce tekst Sławomira Szczurka i zaczyna się jazda.

Sławomir Szczurek nie bierze jeńców. Krytykuje Twardocha za kiepską adaptację, sugeruje Talarczykowi reżyserski upór w powielaniu inscenizacyjnych schematów, a nawet parafrazując słowa ojca bohatera o Aloisie, że „nie nadaje się do niczego więcej, nie może być kimś innym, że może robić tylko gówniane rzeczy, bo jest niczym wół. Nie tylko on”. Kto robi te gówniane rzeczy, dowiadujemy się z tytułu – Talarczyk wół. Już jest grubo, ale fundamentalny cios zostaje zadany aktorce: „Prawdziwą zmorą katowickiej Pokory jest oglądanie bez chwili przerwy Aleksandry Przybył. To trzeci spektakl (po Rosemary Wojciecha Farugi i Koszcie życia Małgorzaty Bogajewskiej), w którym widzę tę aktorkę (i tęsknię za Natalią Jesionowską). W każdej z tych ról była taka sama. Tak samo nijaka. Obsadzanie kogoś po warunkach zewnętrznych z nadzieją, że to wystarczy, jest niewystarczające. Przybył ma w sobie rodzaj naturalności i swojskości, która zamiast stanowić atut, staje się jej przekleństwem. Chłopczyca z sąsiedztwa snuje się po scenie, prezentując sprawność fizyczną odbiegającą od bycia ponętną, przerzuca włosami z jednego ramienia na drugie i stroi miny. Mówi, ale zupełnie nie mam przekonania, że wie, co mówi”.

Podejrzewam, że nie da się uderzyć mocniej w artystę. Przybył nie tylko nie udała się rola w Pokorze, ona zawalała zawsze, ile razy była na scenie. Szczurkowi nie podoba się jej prywatna fizyczność ani sceniczna obecność. Powiedzieć profesjonalnej aktorce, że nie rozumie, co mówi jej postać, to jak walnąć ją w twarz i jeszcze splunąć pod nogi. Czy kolega Szczurek zamierzał tym tekstem zakończyć pracę pani Aleksandry w zespole Śląskiego? Upokorzyć człowieka do samego spodu? Przecież istnieje milion sposobów na powiedzenie, że coś nam się w spektaklu nie podobało. Już bezpieczniej z tego żartować, choć raz takie żarty wychodzą, raz nie. Myślę teraz o tekstach, w których takie żarty mi nie wyszły. I jakoś mi głupio i wstyd. Tym bardziej, kiedy teraz jak każdy krytyk przeglądam się w masakrze, jaką Szczurek zafundował katowickiej aktorce. Zasłużenie? Niezasłużenie?

Aktorowi może nie udać się rola, ale najczęściej za to niepowodzenie odpowiada reżyser: bo źle obsadził, bo nie umiał poprowadzić, bo nie znalazł drogi do emocji aktora. Złego, nieutalentowanego aktora da się wymienić w obsadzie do samej pierwszej generalnej, a nawet później. Zawsze jest winny reżyser, nie aktor. Oglądając spektakle z Teatru Śląskiego, nieraz zastanawiam się, jak komponowany jest jego zespół. Wskazywałem na dysproporcje na linii liderzy-reszta obsady, ale tu mamy do czynienia wręcz z wyrokiem na osobę. „Nieponętna”, „miniasta”, „obsadzana po warunkach” – wyrokuje Szczurek, a ja zaczynam wątpić, czy każdy miłośnik teatru winien od razu pisać o teatrze. Babrać się w żywych ludziach. Decydować, kto jest ponętny, a kto nie.

Oczywiście problem usprawiedliwionej i nieusprawiedliwionej krytyki pozostanie. Oburzenie na Szczurka nie załatwi sprawy. Zawsze będziemy się zastanawiać, ile wolno powiedzieć, skoro przedstawienie nas zdenerwowało. Jak pohamować swój gniew na realizatorów za zmarnowanie naszego czasu, psucie gustu widowni, przepultanie publicznych pieniędzy? Ostrzegałbym jednak przed obwinianiem aktorów. Zwłaszcza młodych. W teatralnym molochu zła i głupoty oni mają najmniejszy wpływ na kierunek, środki i cele. Grają – lepiej lub gorzej. Próbują przetrwać, próbują się uratować.   

Jest jednak pewna metoda, która pozwala wyjść z twarzą z takiego dylematu – jest nią znaczące przemilczenie.

Pisze o Pokorze Magdalena Mikrut-Majeranek na portalu Teatrologia.info: „[Alois] Wycofany, zobojętniały, żyje i działa dzięki erotycznej relacji z mirażem kobiety, którą kocha. To ona motywuje go do działania, jej głos w jego głowie powtarza, że sam nie wie, kim jest. W rzeczywistości okazuje się, że Agnes z jego myśli i snów jest zupełnie kimś innym”.

Autorka nie wymienia nazwiska aktorki, nie bawi się w oceny. Bohaterka przemyka przez tekst, wiele wiemy o jej statusie, niewiele dowiadujemy się, jak ta postać została zagrana. I to jest dla czytelnika i aktora/aktorki pewien sygnał: albo gapiostwa recenzenta, albo dyskretnej krytyki. Nie zauważyłam cię, nie uznałam za stosowne wskazać czytelnikowi na ciebie. Przechodzi funkcja postaci, nazwisko jej odtwórcy niekoniecznie. To chyba jedyna przyzwoita kara, jaką możemy wymierzyć aktorowi za to, że nas nie uwiódł, nie przekonał. Przypomina to wymazanie błędu, znieczulenie punktowe. Na tle antyaktorskich połajanek milczenie krytyka zawsze jest jakimś wyborem.   

Chciałbym, żeby po tej recenzenckiej masakrze – nie wiem, czy zasłużonej, czy nie, nie widziałem jeszcze spektaklu! – Aleksandra Przybył zwyczajnie się zawzięła. Grała kolejne role z gniewem i pewnością siebie. Jakby krzyczała przedstawicielom naszego zawodu w twarz: „Nie mieliście, palanty, racji! Jestem tu i będę, taka jaka jestem!”

W takim stanie ducha, aktorskiej zawziętości, złe zdania nie mają do artysty przystępu, odlepiają się od ciała i kostiumu, leżą na ziemi poskręcane, łatwe do zdeptania. Trzeba grać i nie patrzeć na nie ani przez chwilę. Ani przez chwilę.

Kwestia długości
Paweł Jurek przeszedł do historii polskiego teatru nie tyle za sprawą swoich sztuk, co dzięki kapitalnym tytułom. Pokolenie porno posłużyło za chwytliwe marketingowe hasło dla tomu dramatów współczesnych, rekomendowanych swego czasu przez Romana Pawłowskiego. Ucieszyłem się, że Jurek powraca z nową sztuką Lady Baba, opublikowaną na portalu Teatrologia.info. Publikacji towarzyszy rozmowa zatytułowana Bilet w jedną stronę. Z autorem rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz. Wywiad jak wywiad. Zapamiętałem z niego prawie wyłącznie monstrualnie długie pytania, na które Paweł Jurek, gdyby tylko był bardziej ironiczny, mógłby odpowiadać bardzo krótko. Kilka sampli na dobry początek: „Jolanta Hinc-Mackiewicz: Czy głównym tematem w Pańskim dramacie jest motyw niespełnienia opuszczonej gwiazdy, która znika z horyzontu mediów i publicznego funkcjonowania? To osoba, która była znaną pieśniarką – tu się nasuwa analogia z Ewą Demarczyk, nie tylko z racji imienia głównej bohaterki Ewy Koman – o tym porozmawiajmy za chwilę, bo może to tylko punkt wyjścia… A może jednym z ważniejszych tematów jest kwestia naszych relacji dzisiaj? – gdyż wysłany do niej przez Piotra – przyjaciela gwiazdy, kolega – Nieznajomy, mający za zadanie sprawdzić, czy nie podjęła próby samobójczej – nie może się oprzeć i próbuje nagrać czy sfotografować gwiazdę, o której słyszał, a teraz ma bezpośrednią możliwość spotkania? Czy to jest o tym, że chcemy wykorzystywać każdą relację? Nie chcę tego spłycać, ale to jest dostrzeżenie, że nawykiem stało się upublicznianie wszystkiego, co da się zaprezentować na profilu internetowym, co pozwala dostać «lajki». Że żyjemy w funkcji aprobaty nawet nie zawsze tylko przyjaciół i najbliższych. Że próbujemy zapisywać wszystko, co się da, nawet najbłahsze zdarzenia, nawet kosztem zdradzania najbliższych. Według mnie to oczywista sytuacja, w której rozmówca zostaje zdradzony. Nie zastanawiamy się, jak to wpłynie na nasze relacje, czy kogoś obnaży – liczy się post. Czy to są dobre tropy?
Paweł Jurek: Myślę, że te wszystkie tropy są dobre. (…)

Jolanta Hinc-Mackiewicz: Czy usuwanie się w cień jako postawa kogoś, kto był gwiazdą i znika – wynika z rezygnacji z siebie, z sukcesu, czy to wynik upadku, degrengolady spowodowanej przez narkotyki, alkohol? Czy to muśnięcie problemu depresji? Wiemy, że na przykład Czesław Niemen miał depresję. To wszystko było wynikiem nadmiernej eksploatacji emocjonalnej działaniami scenicznymi, ale też rytmu pracy, trybu życia itd. W swoim czasie poznałam artystki teatru, wrażliwe osoby, które nie chciały już występować. Pan dotknął tego tematu – czy to tylko pretekst, by pokazać, że kariera może iść w takim kierunku? Pojawia się w Pańskim tekście motyw nałogu alkoholowego, narkotyków. Wielu artystów było obarczonych takim doświadczeniem – życia obfitującego w używki: alkohol, narkotyki, które mają znieczulić przed kolejnym kontaktem z publicznością, wzmocnić gotowość sceniczną.
Paweł Jurek: To jest to, o czym wspomniałem: utrata kontroli nad własnym życiem”.

I tak sobie pan z panią rozmawiają, dużo się dowiadujemy o zawartości dramatu Jurka, o przeżyciach wakacyjnych pani Hinc-Mackiewicz i jej stosunku do lajków w Internecie, aż w końcu Jurek zdobywa się na wstrząsające wyznanie: „Moje sztuki są krótkie. Czasami 45 minut to trochę mało w teatrze”.

Zgadzam się z autorem, jest to pewna przeszkoda w pochodzie prapremier i inscenizacji sztuk Jurka, bo nasze czasy nie za bardzo tolerują format jednoaktówek. W tym momencie przeprowadzająca wywiad wznosi się jednak na szczyty empatii i wyznaje bez ogródek: „Jestem za tym, żeby spektakl trwał maksymalnie godzinę. Widzom to odpowiada. Jeżeli jest w teatrze coś, co nas porusza, godzina wystarczy w zupełności. Nie trzeba tego przeciągać w nieskończoność. Na farsie ludzie lubią siedzieć dłużej”.

Nie wiedziałem, że Krystian Lupa, Krzysztof Warlikowski, Maja Kleczewska, Marcin Wierzchowski, Krzysztof Garbaczewski, Jan Klata, Agata Duda-Gracz, wielbiciele spektakli ponad czterogodzinnych, całe swoje zawodowe życie wystawiali wyłącznie farsy. Oglądałem te przedstawienia i nie wiedziałem, że były farsami, a przecież musiałem wiedzieć, bo inaczej, zdaniem Jolanty Hinc-Mackiewicz, nie mógłbym na nich wysiedzieć. Definicja gatunkowa farsy wedle autorki portalu Teatrologia.info: spektakl, który trwa dłużej niż godzinę.

Tak, człowiek uczy się całe życie. Zwłaszcza od mistrzów trudnej sztuki wywiadów.

18-08-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone