AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/303: Czekając na drugą Bitwę Warszawską

Sen nocy miłości, reż. Marek Zákostelecký,
fot. materiał BTL  

1.
Niewiele rzeczy w tym kraju ma szansę na jakikolwiek happy end. Ale on czasem się zdarza. Naprawdę. Happy end to czasem nic więcej niż stabilizacja, utrzymanie zdobytego przyczółku, nadzieja na kontynuację. Nie zawsze doceniamy takie zwycięstwa, bo oglądane z boku przypominają kompromis lub pat w szachach. Po wielomiesięcznej medialnej i proceduralnej walce o utrzymanie dyrekcji w Teatrze Modrzejewskiej Jacek Głomb wreszcie dostał potwierdzenie, że zostaje w Legnicy. Zarząd województwa dolnośląskiego powołał go na kolejną kadencję.

Marszałek Cezary Przybylski wskazywał wcześniej, że Głomb rządzi już 27 lat, że konkurs jest czymś naturalnym, że nie istnieją dyrekcje dożywotnie. I może zespół i środowisko mogliby spróbować innej konfiguracji personalnej, odświeżyć teatr. Na zespół i środowisko padł blady strach. Bo przecież nie robi się konkursów po to, by centrowego teatralnego liberała Głomba zastąpiła artystka radykalnie lewicowa i eksperymentatorka. Co to, to nie. Konkurs w realiach dolnośląskich robi się po to, żeby scenę spacyfikować, przebranżowić, przekazać swoim. Los Teatru Polskiego we Wrocławiu, również poddanego swego czasu kuracji artystycznej i ekonomicznej przez Urząd Marszałkowski, pozwalał snuć jak najczarniejsze scenariusze. Baliśmy się, że do Legnicy wejdzie jakiś nowy Cezary Morawski, zmieni się repertuar, rozpierzchną po Polsce aktorzy. Władze zarzekały się wprawdzie, że nikt Głombowi startować nie zabrania, ale mile widziane są także inne kandydatury. Konkursu nie dało się uniknąć.

Głomb schował dumę do kieszeni, przygotował nowy program, zebrał ponad setkę rekomendacji od ludzi kultury, poparcie dziewięćdziesięciu procent zespołu i wysłał zgłoszenie, potwierdził, że chce walczyć o teatr. Niemal wszyscy publicyści teatralni, nawet z prawej strony, wyrażali z nim swoją solidarność, tłumaczyli, że nie zmienia się dobrego dyrektora na nieznanego dyrektora, że operacje na wciąż żywym zespole zwykle źle się kończą. Głomb poszedł na spotkanie z komisją konkursową jako jedyny chętny. Solidarność środowiskowa sprawiła, że nie pojawił się żaden kontrkandydat, nawet stali bywalcy samorządowych i ministerialnych konkursów tym razem nie wyściubili nosa z domu. I to był najbardziej przedziwny, a jednocześnie chwalebny moment całej awantury o dyrekcję w Legnicy.

Rozumiem, że władza liczyła na podział środowiska, jak w przypadku Instytutu Teatralnego, że w grze pojawią się prywatne ambicje i inne wizje na legnicką scenę, że przeciwko Głombowi wystąpią młodzi twórcy spragnieni pracy i możliwości realizacji swoich wizji programowych i strukturalnych. Jeśli urzędnicy z Wrocławia pilnie śledzą teatralne debaty, mogli mieć takie nadzieje – że polscy artyści podzielą się w sprawie Głomba, że zażądają nowego otwarcia. Przypuszczam, że gdyby znalazł się taki lewicowy twórca, niezwiązany z PiS-em komisja konkursowa uklękłaby przed nim w znaczącej większości. Tymczasem nic takiego się nie stało. Przeciwnie, wszyscy stanęli po stronie Głomba, jakby nagle czymś potwornie nieetycznym było odebranie mu Legnicy. Jedność bywa czasem pięknym uczuciem. Argumenty trafiły do środowiska, każdy wybór kogoś innego niż Głomb w tych okolicznościach politycznych byłby ogromnym zagrożeniem dla instytucji. Cieszę się, że zrozumiała to także lewa strona polskiego teatru i Głomb nie doczekał się od niej żadnej krytyki. Milczenie lewicowych liderów także było znakiem, że to nie jest czas na nowy podział łupów. Że intencje marszałka są podejrzane, że nie tak się reformuje polski teatr. A już na pewno nie z pomocą tej władzy. Głomb jako jedyny kandydat stanął przed komisją i otrzymał 8 z 9 głosów. Potem czekaliśmy na zatwierdzenie wyniku konkursu przez urząd. Jeszcze wszystko się mogło zdarzyć, można było przecież zignorować jego wynik, wprowadzić kandydata z kapelusza, zaserwować Głombowi w umowie warunki finansowe nie do zaakceptowania. Na szczęście i to zagrożenie minęło. Jacek Głomb będzie szefował Modrzejewskiej przez najbliższe pięć lat, czyli jak obliczyłem do 31 sierpnia 2026 roku. Kiedy skończy mu się i ta kadencja, Polska będzie najprawdopodobniej zupełnie innym krajem. Dwa możliwe scenariusze mówią albo o dotkniętym kryzysem ekonomicznym wychodzącym z trudem na prostą znów w pełni demokratycznym kraju, albo o półdyktaturze realizującej właśnie Polexit. W pierwszym przypadku kolejny konkurs jest jak najbardziej prawdopodobny, zwłaszcza że dorośnie pokolenie teatralne, które będzie wiedziało, czego chce od rzeczywistości i jak ją zmieniać z pomocą sztuki, i Głomb będzie się musiał z ich postulatami zmierzyć. Albo zawczasu wychować następcę. W drugim przypadku, tym z zamordystyczną łuną w tle, trzeba będzie znów Głomba bronić jak niepodległości.

Jaka więc płynie nauka moralna (przepraszam za sformułowanie) z legnickiej lekcji? Ano taka, że walczyć trzeba do końca w granicach prawa i mieć nadzieję, że nie wszystkie decyzje zapadają pod stołem, a nawet jeśli zapadają, to czasem jest tak, że stół się przewróci i pokaże, co jest pod nim albo czwarty do bridża się zbiesi. I jeszcze że warto w pewnych przypadkach granicznych mówić jako środowisko jednym głosem i nie robić nic, co mogłoby zaszkodzić polskiemu środowisku jako całości.

No i najważniejsza – zaprowadzanie sprawiedliwości w teatrze (każdej sprawiedliwości: ekonomicznej, personalnej, pokoleniowej, tożsamościowej, repertuarowej, produkcyjnej) będzie sensowne tylko wtedy, kiedy sprawiedliwość będzie obowiązywała we wszystkich sferach polityki i życia codziennego. Teatr jest jednak dopiero drugi w kolejce do królestwa sprawiedliwości. Pierwsze powinno być państwo. I na nim się chwilowo skupmy. A dobrzy ludzie w teatrze – powtarzam, tylko ci dobrzy – niech dalej robią swoją robotę.

2.
Za chwilę zacznie się walka o Warszawę. Nazwijmy ją nieco na wyrost Drugą Bitwą Warszawską. Z chwilą obwieszczenia przez Rafała Trzaskowskiego zamiaru ogłoszenia konkursu na dyrektora Teatru Dramatycznego z rozstrzygnięciem do końca roku otwiera się teatralna puszka Pandory. Bo wiemy, że kolejne konkursy już wiszą w powietrzu, że będzie rywalizacja o Teatr Studio, Teatr Polski, może nawet Powszechny i Nowy. Dwie ostatnie instytucje w tej spodziewanej burzy personalnej budzą najmniejsze poruszenie. Bo jakoś nie wyobrażam sobie, że magistrat pozbędzie się Karoliny Ochab i będzie liczył, że do pracy z Krzysztofem Warlikowskim i jego zespołem zgłosi się kandydat z zewnątrz. Co najwyżej środowisko Teatru Nowego wykona jakieś przesunięcia personalne, choć to raczej nieprawdopodobne. Nawet jeśli konkurs będzie musem, Ochab zgłosi się do konkursu i najprawdopodobniej wygra. Nie wierzę w rewoltę artystów współpracujących z Nowym, że nagle Garbaczewski i Borczuch zjednoczą siły i zaprezentują program, który wgniecie dotychczasowych liderów w podłogę. Albo że Jan Klata postanowi kontynuować poszukiwania w Nowym, rozpoczęte jakże spektakularnie Matką Joanną od Aniołów, już na bardziej formalnej, bo dyrekcyjnej drodze. Nie, to się nie zdarzy. W Nowym nie będzie uzurpatorów i nomen omen ojcobójców. Powszechny także powinien utrzymać dotychczasowy tandem dyrektorski, chyba że właśnie tam w imię demokratyzacji i feminizacji procesu twórczego pojawią się siły, które namówią liderów do wewnętrznej rewolucji, usunięcia się w cień i wylansowania nowej frontmanki-dyrektorki. To nie jest niemożliwe. W każdym razie Powszechny z tak mocną identyfikacją ideową i społeczną jest póki co, póki rządzi Trzaskowski w Warszawie, zabezpieczony przed zgrozą rebrandingu. Chyba nie da się już tej lewicowej sceny zmienić na powrót w mieszczański teatr. Cena byłaby za wysoka, takich ruchów nie wykona żaden rozsądnie myślący urzędnik. Powszechny może dokonać liftingu w tandemie, ale nie zmieni się w Teatr Polski we Wrocławiu. Z duetu dyrektorskiego bardziej niepokoić powinien się Paweł Sztarbowski niż Paweł Łysak, bo może ceną za poparcie zespołu i spokój na lewicowych portalach będzie ofiara z jednego mężczyzny. Chyba że teatr sam z siebie, ewolucyjnie przekształci się w komunę bez stanowisk, obowiązków i funkcji, z równymi płacami i – jak to sugerował niedawno profesor Kosiński – z samym procesem twórczym bez potrzeby produkcji dzieł. Kto wie, czy Aldona Machnowska-Góra nie przyklasnęłaby takiej pionierskiej koncepcji. Teatr Powszechny jest w polskiej skali teatrem unikatowym i każdy eksperyment jest tu mile widziany. Kto w końcu, jeśli nie oni, przetestuje nowe idee dla polskiego teatru. Więc jestem spokojny o zespół i miejsce. Nawet o kierunek.

Inna rzecz z teatrami Polskim, Dramatycznym i Studio. O ile dobrze pamiętam, Tadeusz Słobodzianek zapowiedział, że nie weźmie udziału w konkursie, więc tu walka zacznie się najszybciej. Tak jak i o dwie pozostałe warszawskie sceny rywalizować o dyrekcję będą przedstawiciele średniego pokolenia twórców. Na giełdzie są nazwiska Moniki Strzępki, Michała Zadary, Mai Kleczewskiej. Kto wie, może nawet wystartuje Krzysztof Garbaczewski. Wielu reżyserów czuje, że jeśli nie teraz, to już nigdy, że długo nie zdarzy się tak pomyślna konfiguracja: postępowe władze Warszawy, wciąż przyzwoite budżety, otwarta stołeczna widownia i trzy sceny do wzięcia. Może podzielą się instytucjami, może po kolei będziemy nasłuchiwać wieści z kolejnych komisji konkursowych i dzwonić do siebie: Dramtyczny wzięty! Polski jest ich! Studio jeszcze się broni. Oczywiście z tym Polskim to nic pewnego, podejrzewamy tylko, że Andrzej Seweryn jest już znużony, że bardziej ostatnimi czasy interesuje go aktorstwo, szykowanie wielkiej puenty kariery niż ryzyko z kolejnym Peterem Steinem i negocjacje ze Strzępką i Demirskim. W Studio obok Romana Osadnika mamy dwuwładzę. Za jego plecami konkurują ze sobą Tomasz Plata i Natalia Korczakowska. I to oni są pierwszymi kandydatami do przejęcia odpowiedzialności za Studiogalerię. Ale słyszę też, że bardzo chciałaby tu pójść Strzępka, inni mówią, że będzie chciała udowodnić Słobodziankowi, że cierpliwość popłaca i zakończyć spektakularnie spór z 2012 roku. Michał Zadara zawsze miał ambicje dyrektorskie i zawsze chodziło mu o Warszawę, i to jest ten czas, by wyłożył karty na stół. Właściwie nie ważne, w którym teatrze. Maja Kleczewska również startowała w konkursie, o ile pamiętam w tym w TR-ze.

Szykuje się zmiana pokoleniowa w warszawskich teatrach. W tym i następnym sezonie. Liczymy na sprawiedliwe i transparentne konkursy, boimy się pomysłów na gwałtowny rebranding. Urzędnicy winni zastanowić się, czy jest w stolicy miejsce na drugi Teatr Powszechny, na powtarzanie tej idei i formy działalności, po przecież nawet dziś Teatr Studio nie jest jednak drugim Powszechnym. Jak pozycjonować Polski i Dramatyczny po zmianach? Bardziej wobec Narodowego i Współczesnego czy TR i Nowego? Która z tych scen ocali teatr środka i zachowa mniej progresywną widownię? Myślę, że wynik konkursu w Dramatycznym nie będzie początkiem efektu kostki domina. Raczej pokaże nam ruch wahadła, bo w kolejnym konkursie magistrat będzie musiał pamiętać o tej publiczności, która wynikiem nie będzie usatysfakcjonowana i tym razem zadowolić ją. Czyli jeden konkurs dla nas, drugi dla was. W tsunami progresywnej rewolucji na stołecznych scenach nie wierzę.

W kontekście zmiany władzy w Dramatycznym pojawia się jedno nazwisko, a mianowicie Michał Żebrowski. Kolega Rafała Trzaskowskiego, szef sąsiedzkiego Teatru Szóste Piętro. Dobrze poinformowane osoby twierdzą, że to jest następca Słobodzianka. Mam wątpliwości. Czy na pewno Trzaskowski będzie ryzykował podejrzenia o kolesiostwo? Szóste Piętro to jednak inna, komercyjna bajka. Układając z Eugeniuszem Korinem repertuar tej prywatnej sceny, Żebrowski jednak nie przygotował sobie papierów na prowadzenie Dramatycznego. Można krytykować linię Słobodzianka z lewej strony, wytykać takie czy inne realizacje, ale nie wyobrażam sobie, że nagle Dramatyczny skręca zupełnie w stronę miłego teatru na niedzielne popołudnia. Chyba że sytuacja finansowa Szóstego Piętra jest dramatyczna i dlatego jedynym wyjściem dla Michała Żebrowskiego jest właśnie Dramatyczny.

Jakkolwiek będzie, zapamiętamy na długo konkursowe decyzje władz Warszawy, bo one wymodelują hurtowo życie teatralne stolicy na najbliższe lata.  

3.
Na koniec odpocznijmy od środowiskowo-konkursowych dywagacji. Trwa jeszcze lato. Zaczęło padać, zrobiło się zimno, ale to do cholery jeszcze lato. Siedziałem sobie przy biurku, spojrzałem na zasuszoną ćmę na parapecie i przypominał mi się dziwny Szekspir z BTL-u. Sen nocy letniej sprzedawany jako Sen nocy miłości. Bo w nim nie pada deszcz, nie wiadomo, czy to lato, czy nie, czy las jest prawdziwy, czy tylko błąkamy się po chaszczach świadomości. Spektakl przygotował w Białymstoku czeski scenograf i reżyser Marek Zakostelecki, którego cenię od czasów wrocławskiej kosmicznej Burzy dla młodzieży i współpracy z Divadlo Drak, zwłaszcza za spektakl Ostatnia sztuczka Georgesa Mélièsa, w którym odpowiadał za scenografię. To dla mnie najwspanialszy przykład iluzjonistycznego, plastycznego teatru.

BTL adresuje tego Szekspira do widzów nieletnich. Zakostelecki lubi taką widownię, przecież ta jego wrocławska Burza, inspirowana filmem Zakazana planeta, też igrała z młodzieżowymi wyobrażeniami na temat klasyki i kosmosu. Burza była podobno dla ośmiolatków, Sen jest dla dzieci o dwa lata starszych. Skoro to jest Szekspir w pierwszej kolejności dla młodego widza, dzieci i młodzieży, z oryginału zostaje humor i miłosne komplikacje, ale bez erotyki. Bez mroku pożądań, okrucieństwa inicjacji i nocnych przekroczeń. Dopisków do tekstu jest niewiele, słychać od razu, że to gorsza poezja, ale twórcy uzupełniają w ten sposób powstałe w adaptacji luki. I serwują nam szaloną wizualną wędrówkę. Tu perwersją jest obraz, przemiana rzeczy w osoby, aktora w lalkę, koloru w światło. Ale po kolei. Bo zaczyna się, nawet jak na Szekspira, nawet jak na Zakosteleckiego, niecodziennie.

Najpierw na scenę wchodzi Amor. Przerośnięty bobas w rajtuzach i peruczce tak dorosły, że aż obsypany włosami na brodzie. Zaspany hipster, rozkapryszony hippis. Ma zabawkowy łuk, z którego strzela, nawet nie celując. Zaraz po strzale na ścianie pojawia się kreska, każde kolejne cztery zostają przekreślone piątą. Amor liczy ustrzelonych zakochanych jak więźniowie dni odsiadki. Ziewa, ale wykonuje swoją pracę. Ludzi jest tylu, zwłaszcza na widowni, że nawet bez celowania strzała Amora kogoś trafi. Aktor dowcipnie ogrywa zagrożenie, szuka potencjalnych ofiar. Od razu powiedzmy, że u Zakosteleckiego nie będzie teatrzyku rzemieślników. Jakby wszystkie ich funkcje przejął ten podstarzały cherubin. Ale co w takim razie z ich opowieścią o Pyramie i Tyzbe, prześmieszną tragedią? Zniknęła? Nie była potrzebna jako lustro dla powikłań miłosnych młodych bohaterów? A może zaraziła swoim nastrojem jądro opowieści Szekspira? I wszystko, co się zdarzy na scenie z kochankami nocy letniej, będzie tak głupie i absurdalne, jak Pyram z Tyzbe całujący się przez dziurę w ścianie? Nieporadny, przesterowany Amor wszystko to zapowiada. Naiwny teatr, gag miłosny, absurd kochania. Amor strzela, gdzie popadnie. Łuk nie jest prawdziwy, strzały są byle jakie. Ale w końcu kogoś trafia. Słychać jęk za sceną. Przesadnie odegrana radość mistrza łucznictwa i brodacz w rokokowej peruczce może leniwie zejść w kulisy.

Scena zmienia się w gabinet terapeuty-seksuologa, doktor Oberon w białym lekarskim kitlu właśnie zaczyna zajęcia grupowe. Na pięciu fotelach siedzą znerwicowani pacjenci: dwie niedobrane pary i „młody senior” Egeusz, nieakceptujący związku Hermii z Lizandrem. Ojciec Hermii woli jako zięcia Demetriusza, którego z kolei kocha Helena. Wiecie, jak to poplątane jest u Szekspira. Tu jest jeszcze bardziej, bo nie wiadomo, czemu nie można. Jaką moc powstrzymującą przed wolną miłością ma łysy i brodaty Egeusz? Doktor Oberon musi rozwikłać ten supeł.

Linia czworga kochanków zaczyna się w lekarskim gabinecie, a potem świat zmienia wymiary, las ateński pełen cudów i czarów przychodzi do bohaterów. Doktor Oberon aplikuje im stosowną substancję, może nawet sięga do hipnozy i szybko staje się Pukiem. Idzie za kochankami i ich opiekunem prawnym w las urojeń, przygląda się drodze samopoznania kochanków, straszy ich i zwodzi na manowce.

Kwiat z sokiem miłości jest u Zakosteleckiego niebieskim motywem (bo nie przedmiotem – zmienia wymiary, formy, konsystencję) powracającym w najróżniejszych zwierzęcych formach – od króliczka po jelenia. Każdy z bohaterów widzi w nim coś innego na swojej drodze przez las świadomości. To jakby preparat, wyciąg z substancji psychoaktywnej, która w poetyckim świecie przybiera taki kształt, jakiego akurat pragniesz. Marek Zakostelecki jak zwykle popisuje się scenicznymi trikami, czary w jego spektaklu są naprawdę czarami – zmienia się w nieprawdopodobny sposób przestrzeń, kurczy i rozciąga, rekwizyty mają kilka wymiarów, praktycznych i symbolicznych. Las rośnie na naszych oczach i mami bohaterów. Jest oczywiście sztuczny, trójwymiarowy, ale pretekstowy. Taki las może wyrosnąć tylko w teatrze. Staje się pracownią iluzjonisty, rusza się w nim to, co niewidoczne, zachwyca kolorem, formą, przetworzeniem. Lizander goni za Hermią, Helena za Demetriuszem, a las za całą czwórką. Tylko doktor-terapeuta nie schodzi ze ścieżki. Puk-Oberon zmienia samotnie wałęsającego się Egeusza w osła, bo przecież on tylko by przeszkadzał w nowym parowaniu kochanków. I to on zostaje wybrankiem królowej lasu Tytanii. Tytania jest prawdziwa i wygląda jak rywalizująca z Oberonem psycholożka. Jakby i ją jakimś cudem Oberon uwięził w tym śnie. U Zakosteleckiego osioł, czyli Egeusz, nie jest osłem pełnym, z kopytami i sierścią. Aktor ma po prostu oślą maskę na głowie i ogon przyczepiony do garnituru. Przebrany w ten sposób nie staje się zwierzęciem, tylko gościem karnawałowym. Zabiera Tytanię na dyskotekę i razem tańczą do upadłego. Do świtu. Ośla głowa pełni funkcję weneckiej zasłony. Egeusz nie został ukarany jak Podszewka oślą skórą, on poszedł w tango, skusił Tytanię randką z nieznajomym. Dzieciaki mogłyby ten nowy tytuł komedii Sen nocy miłości przerobić po tej scenie nawet na jeszcze lepszy: Fantastyczne zwierzęta Szekspira i jak je znaleźć.

Dowcipna historia o poszukiwaniu miłości we własnej wyobraźni to podróż do zakamarków umysłu. Magia teatru pomaga zwizualizować problemy bohaterów i ich charyzmatycznego lekarza Oberona. Zakostelecki pełnymi garściami czerpie z konwencji niemego kina i slapsticku. Opiera całe sekwencje na rytmie i scenicznej transformacji aktorów, nad działaniami których czuwa cały czas grupa elfów-animatorów. To oni, przebrani w czarne obcisłe stroje, generują sceniczne triki, są zwielokrotnionymi pomocnikami Puka. Wydają się być w kilku miejscach naraz. Widać ich tylko wtedy, gdy śpiewają zasypiającej Tytanii. I wtedy dowcipny, szastający gagami spektakl zmienia się na chwilę w ciepło liryczną domową scenę. Dzieci usypiają mamę. Pacjenci leczą lekarza.

W finale znów jesteśmy w gabinecie, pary zakochanych rozwiązały swoje problemy, dobrały się odpowiednio, Egeusz pamięta, co przeżył z Tytanią, i wie, że lekarz to widział. Machnie ręką na uniesienia młodych, wyjdzie z gabinetu i zacznie też pewnie nowe życie. Doktor Oberon pogodzi się z zaspokojoną i wytańczoną królową lasu. Podejrzewam, że czeski reżyser prywatnie nazywa ją Psychiatrią.

Dzieci tego żartu akurat nie zrozumieją, ale chyba polski teatr – tak.

25-08-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone