AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/307: Taśmy prawdy

Nad Niemnem, reż. Jędrzej Piaskowski,
fot. Natalia Kabanow  

1.
Zaczynamy sucho i beznamiętnie. Fajerwerki będą dopiero za chwilę.

2.
Główną nagrodę 45. Opolskich Konfrontacji Teatralnych „Klasyka Żywa” w wysokości 50 tysięcy złotych zdobył spektakl lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy Nad Niemnem. Obrazy z czasów pozytywizmu. Jury doceniło także indywidualnie Jędrzeja Piaskowskiego za reżyserię (5000 zł) i Huberta Sulimę za adaptację (4000 zł). Inne biorące udział w konkursie udane przedstawienia również nie wyjechały bez nagród. Cieszyć się mogli aktorzy z Tarnowa (Schimscheiner i Pastuszak z obsady Trans-Atlantico Gawrona), Marcin Liber i muzycy z grupy Nagrobki docenieni za Krótką rozmowę ze Śmiercią z Gniezna, Ewa Kaim i Anna Radwan z krakowskich Panien z Wilka Glińskiej, Antonina Choroszy z poznańskiej Matki Stępnia, Jacek Poniedziałek za rolę Rabbiego Isze w Iwaszkiewiczu Klaty. Pochwalono zespół Teatru Wybrzeże za Zaczarowaną królewnę. Bardzo sprawiedliwy werdykt, werdykt oddający rozkład sił inscenizacyjnych w polskim teatrze z dwóch ostatnich lat. Podpisuję się pod laurami dla Nad Niemnem, bo to spektakl przełomowy, pokazujący zmianę nastawienia młodego pokolenia twórców wobec klasyki: zamiast drwiny z anachronizmów jest ciepła ironia, czułość wobec obrazów przeszłości, mentalności i obyczajowości bohaterów. Piaskowski i Sulima poszli za Orzeszkową z otwartymi gębami, zrozumieli, czemu przyroda jest u niej ważniejsza od Historii, wsłuchali się w opisany przez nią spór pokoleń, pokazali szacunek wobec tekstu i światopoglądu autorki. A lubelski zespół grał to tak, jakby pastisz i miłość do przebrzmiałej konwencji współbrzmiały w każdej sekundzie scenicznej obecności aktorów. W Opolu rzeczywiście nagrodzono jeden z najważniejszych spektakli ostatnich lat.

Problem w tym, że przedstawienie w ogóle się nie odbyło.

3.
Kilka dni przed zaplanowanym od dawna pokazem w Opolu gruchnęła wieść, że Osterwę sparaliżował covid. Zarazili się najpierw pracownicy techniczni, zespół wysłano na kwarantannę. Prowadziłem wtedy rozmowę po spektaklu Marcina Libera i miałem możliwość przekazania widzom tej przykrej wiadomości. Nad Niemnem nie przyjedzie. Cóż, pandemia. Życie i zdrowie jest ważniejsze od festiwalowych zmagań. Będą jeszcze inne festiwale i inne konkursy. Organizatorzy, żeby wynagrodzić opolskiej publiczności stratę jednego konkursowego przedstawienia, zorganizowali pokaz rejestracji spektaklu na wielkim ekranie powieszonym w sali teatralnej. Dotarł reżyser, odbyło się, o ile wiem, spotkanie z nim zaraz po projekcji. Festiwal trwał dalej, ja gdzieś na drugim końcu Polski myślałem o straconej szansie Piaskowskiego, o tym, jak bardzo przeklinają swój los aktorzy z Lublina. Bo to przedstawienie zawsze rosło na festiwalach… Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy przeczytałem werdykt jury Klasyki Żywej. Anna Augustynowicz, Elżbieta Baniewicz, Wojciech Solarz, Wanda Świątkowska i Antoni Winch postanowili zignorować covidową nieobecność Teatru Osterwy i zachować się tak, jakby Nad Niemnem naprawdę pokazano w Opolu. Zapis archiwalny spektaklu potraktowano jak prezentację na żywo. Nie ma pandemii, zespół nie zachorował, na kwarantannie w Lublinie zostało samo puste powietrze, a żywi ludzie weszli w ekran i zagrali z niego dla opolan i jury.
 
Rozsyłana w miniony poniedziałek przez organizatorów OKT informacja o werdykcie zawierała relację z rozdania nagród. Dowiedziałem się z niej, że jury w uzasadnieniu swoich wyborów wskazało „na wyjątkową i wciąż bardzo trudną sytuację teatru oraz jego twórców w czasach, w których pandemiczna rzeczywistość wymaga od nich jeszcze więcej wiary i wytrwałości zawodowej. Ducha wieczoru oddają jednak słowa przewodniczącej jury Elżbiety Baniewicz, która wskazywała, że «teatr nie dał się rozdeptać pandemii»”.
 
Rozumiem, że sposobem jurorów na walkę z pandemią w imię dobra teatru jest ignorowanie faktów. A faktem jest, że występu nie było. Zrównano zatem zapis cyfrowy przedstawienia z jego prezentacją na żywo. Stąd Grand Prix i nagrody indywidualne dla ekipy Nad Niemnem. Podkreślam jeszcze raz: dla dobra teatru w Polsce i dobra teatru z Lublina nie zauważono nieobecności przedstawienia w Opolu. W jednej chwili festiwal Klasyki Żywej stał się filią zamojskiego festiwalu Dwa Teatry. W ramach jednej kategorii oceniono spektakle zagrane tu i teraz ze zmontowaną, nagraną wcześniej wersją spektaklu, który nie dojechał.

Znam Nad Niemnem z pokazu online na Boskiej Komedii (grudzień 2020), widziałem spektakl na żywo w maju 2021 na WST. Uwielbiam to przedstawienie, ale do głowy by mi nie przyszło, aby nawet w ekstraordynaryjnych okolicznościach brać jego zapis pod uwagę do nagród w Opolu. Traktować wideo tak samo jak inne widowiska startujące w konkursie. Zastanawiam się, czy trzeba (jurorom i opinii publicznej) tłumaczyć dlaczego. Spróbujmy, bo chyba praktycy i teoretycy teatru upakowani w jury czegoś tu nie rozumieją.

O sukcesie festiwalowym danego przedstawienia często decyduje tak zwana dyspozycja dnia. Nawet najlepsza, najpochlebniej dotąd oceniana realizacja może wpaść w energetyczny dołek: zestresuje się zespół, widownia czegoś nie zrozumie, padnie technika, pomylą się aktorzy. I już coś nie styka, znaki się nie deszyfrują, nie ma atmosfery, spektakl gubi tempo. Mówi się potem, że zdecydowały kontekst i trema, że nie pomogła inna przestrzeń, pojawiły się błędy techniczne. Na festiwalu czasem gorszy obiektywnie spektakl wypada efektowniej od spektaklu genialnego, bo miał szczęście, złapał chwilę, trafił w nastrój widza, zarezonował z rzeczywistością. Aktorzy spinają się na festiwalowe pokazy, zwłaszcza ci, którzy grają rzadko poza siedzibą, ci z małych ośrodków, którzy muszą coś udowodnić jury i nowej publiczności. I vice versa: gwiazdom coś nie pójdzie, odbiją się od muru na widowni, spektakl zestarzeje się w jeden wieczór, bo widz przeniósł emocje z poprzedniej prezentacji konkursowej, był jeszcze wściekły lub jeszcze szczęśliwy.

Granie na żywo i oglądanie spektaklu na żywo nigdy nie jest tym samym co publiczny pokaz jego rejestracji. Bo oglądamy przeszłość, teatr złożony z dubli, poprawek technicznych dźwięku, obrazu, zmontowany z kilku kamer, ze zbliżeniami i planami pełnymi. Teatr na żywo, który na co dzień każdego wieczoru jest zawsze inny, bo decydują detale i niuanse, forma aktorów, reakcja widzów, w zapisie telewizyjnym bywa zawsze taki sam. To są dwa różne gatunki widowiskowe. Nie wolno ich łączyć w jednym konkursie. Czego tu można nie rozumieć?    

Domyślam się, że niektórzy jurorzy mogli widzieć Nad Niemnem na żywo gdzie indziej: w siedzibie lub w Warszawie. Po prezentacji zapisu dzieła uznali, że regulaminowe warunki zostały spełnione. Wszyscy poznali Nad Niemnem. Mogą o nim rozmawiać. Publiczność opolska przecież też coś widziała. Coś, czyli rejestrację. O co więc kruszyć kopie? Przecież nie trzeba być w Opolu, żeby dostać nagrodę. Przecież Matka Joanna od Aniołow Jana Klaty z Nowego Teatru też była prezentowana poza Opolem, jurorzy i widzowie pojechali sobie na wycieczkę do stolicy w ramach Klasyki Żywej, bo nie dało się przenieść spektaklu do Opola. Zdarza się i tak na festiwalach. Nikomu to dotąd nie przeszkadzało. Skoro niepokazany w Opolu Klata musiał być brany pod uwagę przez jury, czemu nie miałby być brany również niepokazany w Opolu, a widziany kiedy indziej Piaskowski? Jury ten dylemat – czy oceniamy kondycję spektaklu w ogóle, czy tylko w ramach czasowych festiwalu? – rozstrzygnęło na korzyść Lublina. Nie przyjechali i owszem, ale my znamy spektakl i oceniamy go za inne prezentacje, plus oczywiście ten ekranowy pokaz.

Może zdaniem jury miał to być gest sprzeciwu wobec koronawirusa: „Nie będziesz nam, cholero, krzyżowała planów, chcieliśmy nagrodzić Nad Niemnem, to nagrodzimy”? To jest najlepszy spektakl sezonu i na nagrody zasługuje. Cóż to, że nie przyjechał, cóż że tylko ekran…

Brnę w ten falsyfikowany strumień świadomości jurora z Opola, żeby obronić werdykt, ale nie da się. Nie mogę zgodzić się z tą argumentacją. Więcej – uważam, że szalona decyzja opolskiego jury stwarza niebezpieczny festiwalowy precedens. Posłużmy się dwoma analogiami.

Konkurs teatralny to przecież rywalizacja. Bardzo przypominająca tę sportową.

4.
Ostatnie dni lipca i początek sierpnia 2021 roku, trwa Olimpiada w Tokio. Simone Biles, amerykańska gimnastyczka, czterokrotna złota medalistka igrzysk, jedna z najbardziej utytułowanych zawodniczek w historii tej dyscypliny (przed Tokio miała na swoim koncie 24 medale) znajduje się w składzie ekipy USA walczącej w wieloboju drużynowym. Ma też startować w wieloboju indywidualnym, w skokach i ćwiczeniach na poręczach. Zanosi się na kolejny grad medali, absolutne wyśrubowanie rekordów. Biles ma 24 lata, jak na gimnastyczkę to prawie seniorka, ale kto wie, czy filigranowa zawodniczka, ikona amerykańskiego sportu, po triumfie w Tokio nie zdecyduje się na następne cztery lata ćwiczeń i już nie będzie na nią mocnych. Nigdy. Nikt nawet nie zbliży się do liczby jej zwycięstw. Ale pierwszego dnia Biles wycofuje się z zawodów. Indywidualnych i drużynowych. Jest w Tokio, jest częścią reprezentacji, wykonuje nawet próbny skok, ale potem już nic – opuszcza kolejne konkurencje, nie pomaga drużynie. Kiedy jej zabrakło, Amerykanki przegrywają bój o złoto z dziewczynami z Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego. Plotki o nagłej kontuzji zostają od razu rozwiane: ciało Biles jest zdrowe, to problem mentalny. Biles nagle zaczęła się bać skoków i ewolucji, mówi, że „nie jest w stanie udźwignąć całego ciężaru świata”. Przegrywa z presją. Słabość mistrzyni i dotychczasowej dominatorki wykorzystują inne zawodniczki. Podium bez Biles wygląda dziwnie, ale taki jest sport, na tym polega rywalizacja: wygrywa najlepiej przygotowany, najsilniejszy tego dnia (także psychicznie) sportowiec.

To jest póki co historia o słabości. O takiej słabości, która robi z maszyny do wygrywania zwykłego człowieka. Kruchego psychiczne, pełnego strachu i niewiary. A jednak mogłaby to być przecież historia o sprawiedliwości.

Co by było, gdyby Komitet Olimpijski, widząc trudną sytuację Biles, rozumiejąc stres, z którym przegrała, zgodził się na zastąpienie jej prawdziwego skoku skokiem nagranym? Skokiem oddanym wcześniej na innym konkursie, zarejestrowanym przez kamery? Przecież Biles jest tak wielką mistrzynią, że można było pójść jej na rękę: skoro zawsze skakała dobrze, skąd przypuszczenie, że tym razem skoczyłaby gorzej? Skok z taśmy oddaje ponadczasową kondycję i charakter zawodniczki, jest wiarygodnym zapisem jej niezatraconych przecież w feralny dzień umiejętności. Może zamiast cierpieć z powodu braku mistrzyni w finale, współczuć jej chwili słabości, poddajmy ocenie jej wcześniejszy występ?

Wyobraźcie sobie, że Biles, nie oddając skoku tu i teraz, zostaje sklasyfikowana w zawodach na podstawie zapisu wideo. Piękny skok z przeszłości, z innego turnieju, zyskuje najwyższe oceny jury i Biles zdobywa kolejny złoty medal. Rywalki nie protestują: wiedzą, że Biles jest najlepsza, że rzeczywiście umie skakać, skakała trzy dni przed Olimpiadą, skoczyła dzień przed zawodami, tylko w kluczowym dniu coś nie wyszło. Trzeba być człowiekiem, każdemu zdarzy się chwila słabości. To nie była prawdziwa Biles, prawdziwa jest ta, która skacze. Tak jak na tym nagraniu.

Jury ignoruje więc jej niezawinioną nieobecność (bo któż panuje nad tym, co dzieje się w naszej podświadomości) i zaprowadza konkursową sprawiedliwość. Jest złoty medal. Wszyscy zadowoleni – amerykańskie media, koleżanki z reprezentacji, które wygrały dzięki niej, nawet publiczność przed telewizorami: wszak obejrzała przecież taki skok Biles, na jaki wszyscy czekali. Simone Biles ze łzami w oczach całuje podczas dekoracji wiszące jej na szyi złoto i mówi o triumfie humanitaryzmu nad bezdusznymi zasadami.

Jaka to mogła być piękna opowieść! Czemu, ach, czemu jednak do niej nigdy nie doszło?

5.
Kilka miesięcy wcześniej.

Polską reprezentację w piłce nożnej przygotowującą się do Euro 2020 trapią liczne kontuzje. Trenerowi Paolo Sousie w ekspresowym tempie ubywa zawodników w ataku i obronie. Portugalski szkoleniowiec jest załamany. Kto zagra obok Roberta Lewandowskiego, musimy grać dwójką napastników!? Co? Arkadiusz Milik się nie wyleczy!? Nie zdąży? Nie da rady? Katastrofa! Nie mamy szans. Naszą taktykę musimy wyrzucić do kosza. Minorowe nastroje w polskiej drużynie, powszechny lament mediów i prośby kibiców o trzy walkowery przerywa jednak elektryzująca wiadomość z UEFA. Po szybkim wniosku PZPN-u okazuje się, że będziemy mogli użyć Arkadiusza Milika z taśmy. UEFA wyjaśnia, jak to możliwe. Skoro nie dało się przewidzieć kontuzji kluczowego piłkarza, a jego brak osłabia polską ekipę, sprawia, że nie możemy rywalizować z nikim jak równy z równym, gol Arkadiusza Milika z meczu z Niemcami będzie mógł być odtworzony na stadionie w specjalnym momencie i na żądanie trenera. Co więcej, gol wyemitowany na stadionowym telebimie i powitany huraganowymi oklaskami przez kibiców reprezentacji zostanie policzony polskiej drużynie jako prawdziwe trafienie. Trener Sousa ma prawo do takiego zagrania raz w meczu. Tak zaprowadzamy sprawiedliwość. Odpowiadamy na ducha czasu, staramy się sprostać cywilizacji cyfrowej. I co? Sousa na Euro używa taśmy trzykrotnie. I oczywiście zgodnie z przepisami. W efekcie ekranowy pokaz gola Milika strzelonego Niemcom sprawia, że remisujemy ze Słowacją 2:2, z Hiszpanią wygrywamy 2:1, ze Szwecją jest remis 3:3. Mamy 5 punktów. Wychodzimy z grupy. Co było dalej, w ćwierćfinale, nawet nie chcę opisywać, bo serce dalej drży z radości.

Wielka zaiste jest moc triumfów zapisanych na archiwalnych taśmach.

6.
Lubelski Teatr Osterwy, nie ruszając się z miasta, nie tłukąc autobusami do Opola, nie budując, a potem nie demontując po nocy scenografii, zarobił na festiwalu circa about 60 tysięcy złotych. Odpadły koszty ludzkie, wyższe stawki honorarium za występy poza siedzibą, nie zapłacono za transport i noclegi. Wystarczyło wysłać pliki WeTransferem. Pracownicy teatru spędzili urocze dwa tygodnie w domowym zaciszu na kwarantannie, w pustym teatrze był zapewne tylko portier i strażak. Dyrektor Redbad Klynstra-Komarnicki z uśmiechem szczęścia na twarzy czekał na przelew. Ucieszyli się też Piaskowski i Sulima. Też bym się na ich miejscu ucieszył. Czysty zysk. Boję się jednak przyszłości.

Kto nam zagwarantuje, że Klynstra i inni dyrektorzy scen polskich nie wyciągną z opolskich nagród jedynie słusznego wniosku, że niejeżdżenie na festiwale teatralne opłaca się instytucji bardziej niż jeżdżenie. Przecież po opolskim precedensie wystarczy przygotować tylko wysokiej jakości rejestrację spektaklu i wysyłać ją na festiwale zamiast niego, tłumacząc się lockdownem, chorobami aktorów, wypadkami losowymi. Skoro jedno jury nie odróżnia zapisu od realu, teatru telewizji od spektaklu w żywym planie, inne również mogą ich nie rozróżniać. Teatry rozrywane za granicą, teatry o napiętych grafikach, mogą od teraz swobodnie opędzać się od nachalnych organizatorów festiwali: „Nie damy rady przyjechać w tym terminie. A może taśmę chcecie? W Opolu to nikomu nie przeszkadzało…”

I to jest, proszę państwa, koniec festiwali w formie konkursu. Przynajmniej w kształcie, jaki dotąd znaliśmy.

Nie mam pretensji do Teatru Osterwy, Piaskowskiego i Sulimy, że ucieszyli się z nagród, że miło im po zwycięstwie. Nie oni w końcu łamią zasady, nie oni psują dobry obyczaj. Mam pretensje do jury, do Elżbiety Baniewicz i Anny Augustynowicz, że z sympatii do przedstawienia doprowadzono do etycznego skandalu.

Czy to naprawdę fair, drogie panie, w stosunku do wszystkich teatrów, które zagrały na żywo? Czy inni nagrodzeni i nienagrodzeni przez was uczestnicy konkursu mieli w tym starciu z Osterwą równe szanse? Nie mieli, szanowne jury, nie mieli. Zrozumiałbym, gdyby jury w imię zadośćuczynienia dla złamanego przez covid zespołu, żeby osłodzić im ból braku występu, przeznaczyło dla Nad Niemnem pozaregulaminową nagrodę specjalną - opisaną jak trzeba, z wytłumaczeniem, co się nagradza i dlaczego. A tak wszyscy udają, że nic się nie stało. A jednak się stało. Po raz kolejny standardy diabli wzięli.

Na wręczeniu nagród przemawiała dyrektor Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego – organizatora konkursu „Klasyka Żywa” i współorganizatora festiwalu. „Odczytuję ten niewątpliwy sukces jako znak zwycięstwa teatru nad pandemią” – powiedziała Elżbieta Wrotnowska-Gmyz. Pewnie, ekran zawsze będzie remedium na pandemię, sfilmujmy wszystko. Pokazujmy sfilmowane spektakle sfilmowanej publiczności. I niech jurorzy też będą z taśmy. Instytut Teatralny też można prowadzić wyłącznie w Simsach.

Pani Elżbieto, naprawdę nie widzi pani problemu w opolskim werdykcie, chaosu formalnego, jaki wprowadza? Złamano dobre obyczaje, zastosowano podwójne kryteria oceny. I nikomu, kurka wodna, to nie przeszkadza. Nikt się nie zorientował.

7.
À propos jurorów z taśmy… Od lat jestem za tym, żeby uczynić obrady jury na przeróżnych festiwalach teatralnych debatami otwartymi. Żeby artyści i widzowie mogli zobaczyć, jak rozmawia ze sobą jury, na co zwraca uwagę, jak argumentuje, na jakie kompromisy musi iść, kiedy nie można nagrodzić wszystkich, którzy na to zasłużyli. Jury mogłoby przecież obradować na scenie, zdradzać swoje typy do mikrofonu, kłócić się publicznie z adwersarzami. Widzowie nie mieliby prawa głosu, nie mogliby w żaden sposób ingerować w debatę. Ale widzieliby, o co toczy się walka. Mogliby dopingować członków jury walczących o laury dla faworytów publiczności. Proces nagradzania stałby się transparentny, byłoby wreszcie jasne, za co nagradza się spektakle i jak się do tych nagród dochodzi. W trybie sporu lub konsensusu, serii głosowań czy szantażu emocjonalnego. Karty byłby na stole i żadne podejrzenia o kolesiostwo i układy nie mogłyby się pojawić.

Nie wiem, czemu bronią się przed takim rozwiązaniem organizatorzy i jurorzy. Przecież mówimy podczas obrad jury rzeczy nietajne, jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialność za własny gust i interpretację ocenianego dzieła. Transparentność obrad jury wyeliminowałaby niejeden absurd werdyktu.

Także i ten opolski.

29-09-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone