AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/309: Festina lente

Bieguni, reż. Michał Zadara, fot. Krzysztof Bieliński  

Ogólnopolski Konkurs na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej zbliża się powoli do 30. jubileuszowej edycji, ale ostatnio zacząłem się zastanawiać, czy zbliży się na tyle, by ją w ogóle świętować. Nie chodzi o to, że nagle przestały pojawiać się nowe inscenizacje polskich dramatów, że nikt już nie adaptuje ważnych powieści ostatnich lat, no co wy! Podaż przynajmniej od 18 lat przewyższa rynkowy popyt. Młodzi twórcy wolą pracować na literaturze współczesnej, autorski scenariusz jest dla nich podstawowym materiałem do pracy, publiczność nauczyła się szukać komentarza do rzeczywistości bardziej w nowych sztukach niż w klasycznych, co nie zawsze w Polsce przełomu wieków było regułą. Teatry inwestują w prapremiery dramatów i adaptacji prozy, licząc na częściową refundację poniesionych kosztów, którą zapewnia konkurs ciekawszym spektaklom i oczywiście czekają na nagrody dla finalistów. Liczba zgłoszeń tytułów do Konkursu przynajmniej od dekady przekracza znacznie liczbę 100, mimo zaostrzonych reguł i definicji, w którym roku zaczyna się utwór współczesny, ile lat temu mógł zostać napisany i jak wiele razy wystawiony, by w ogóle można było marzyć o starcie w wyścigu o ministerialne laury. Więc w tym obszarze nie ma problemu i nie ma kryzysu. Parę lat temu wydawało mi się, że program, który od chwili powstania miał zachęcać autorów do pisania dla teatru, a teatry do wystawiania tego, co świeżo napisane, odniósł taki sukces, doprowadził do takiej ilościowej nadprodukcji, że wypadałoby nawet, żeby przyjął zupełnie nową strategię: zamiast zachęcać wszystkich do pisania dla teatru, powinien raczej do tego zniechęcać. Przynajmniej tych średnich i słabych twórców. Powinien inaczej spojrzeć na płody dramaturgiczne, owszem użyteczne dla wielu scen, kolektywów twórczych i reżyserów-solistów, aczkolwiek niekoniecznie będące dobrą literaturą.

Nigdy jednak nie pomyślałem, że sprawnie funkcjonujący mechanizm wyławiania ważnych spektakli, promowania autorów specjalizujących się w dramaturgii współczesnej zostanie rozbrojony przez instytucję zobligowaną do jego uruchomienia i finansowania. Operatorem Konkursu jest Instytut Teatralny, a sponsorem i nadzorcą regulaminu – Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu.    

30 września i 1 października na stronie E-teatru Instytut Teatralny opublikował dwie lakoniczne noty.

W pierwszej (tak, na logikę, pierwszej, co nie znaczy, że wcześniejszej) Komisja Artystyczna Konkursu poinformowała, że po obejrzeniu 84 spośród 103 zgłoszonych spektakli zakwalifikowała do finału 14 najlepszych realizacji. Ucieszyli się realizatorzy, teatry zabiły w dzwony Internetu. Udało się, gramy dalej! Było dotąd tak, że z chwilą tego komunikatu kończy się etap selekcyjny, refundacje przyznane i zaczyna prawdziwa walka o nagrody, które przyznaje drugie jury złożone już nie z samych krytyków i entuzjastów teatru, tylko z artystów. Dwustopniowy proces wyłaniania laureatów Konkursu zawsze był jednym z tych lepszych rozwiązań formalnych, pozwalał na uniknięcie pomyłek, przeszacowania wartości niektórych spektakli. Selekcjonerzy I stopnia oglądali propozycje polskich teatrów od października do maja, a potem jury z II obozu miało miesiąc na zapoznanie się z przedstawieniami dopuszczonymi do finału. Czas, jaki upłynął od premiery, weryfikował aktualność i jakość niejednej realizacji, gusta jury niekoniecznie były tożsame z estetyką promowaną przez selekcjonerów. Wirtualny lider pierwszego etapu mógł kompletnie przepaść na etapie drugim. Ale Konkurs tak działał i nikt przez te wszystkie lata nie kwestionował tego mechanizmu i dat rozpoczęcia pracy. Selekcjonerzy ogłaszają skład finału i już następnego dnia wiemy, kto ocenia przedstawienia dalej, jury wyruszało w drogę. Tymczasem w tej edycji bardzo złowieszczo zabrzmiała druga z notatek (o dziwo wcześniej opublikowana od tej pierwszej, która powinna być pierwsza ze względów merytorycznych).   

Instytut Teatralny ogłaszał w niej co następuje: „Ze względu na zaistnienie przyczyn niezależnych od Instytutu Teatralnego nie ma możliwości by Jury 27. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej rozpoczęło pracę, a tym samym – by mógł rozpocząć się drugi etap Konkursu – oglądanie przez Jury spektakli zakwalifikowanych do finału. Niezwłocznie po uzyskaniu niezbędnych informacji poinformujemy Państwa o terminach dalszej realizacji Konkursu oraz zamieścimy stosowny aneks do Regulaminu Konkursu. Jednocześnie informujemy, że rezultaty pracy Komisji Artystycznej zostaną podane do wiadomości w regulaminowym terminie”.

Czytałem to kompromitujące obwieszczenie i zastanawiałem się, co za nim stoi, dlaczego konkurs został przerwany? Nie ma przecież lockdownu, teatry grają normalnie, prawie jak w lutym 2020 roku. W grę nie wchodzi także żaden protest środowiskowy. O ile wiem, teatry nie bojkotują ani ministerstwa, ani Instytutu. Realizatorzy wyselekcjonowanych spektakli nie bronią w ten sposób niedopuszczonych do finału przedstawień ważnych, a pomiętych, nie odmawiają też zagrania dla nominowanego przez Instytut jury, bo przecież nie znają jeszcze ich nazwisk. Więc bojkotu nie ma. Przynajmniej ja takiego apelu o bojkot nigdzie nie znalazłem. Znając sytuację budżetową wielu scen, których premiery mogą liczyć w Konkursie na nagrody, można by się raczej spodziewać odezwy wzywającej do rychlejszych rozstrzygnięć: dajcie pieniądze zwycięzcom jak najszybciej! W takim razie opóźnienie nie może leżeć po stronie teatrów. Może zawinił Instytut? Może wydano za szybko pieniądze na obsługę podróży jury, nie ma w kasie na hotele i pociągi, jurorzy musieliby pracować za darmo. Czyżby odszedł z Instytutu pracownik odpowiedzialny za logistykę prac jury, zniszczył bazy danych z telefonami i adresami, w związku z tym jury wie wprawdzie, jakie spektakle są w finale, ale nie wie, jak na nie pojechać, gdzie ich w Polsce w październiku szukać. Przez chwilę o zaistniałą sytuację obwiniałem nawet awarię Facebooka i blokadę instytutowych serwerów: może maile nie docierają, może wszyscy jurorzy dostali nagle oferty pracy z zagranicy i dyrektor Elżbieta Wrotnowska-Gmyz bezskutecznie próbuje ich złapać gdzieś pomiędzy Paryżem a Ułan-Bator? Nie. Naprawdę nie mogłem wymyślić, co się stało, co oznacza to opóźnienie, odsunięcie na Święty Nigdy finałowej rozgrywki w ramach Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Koniec końców, jak mawiają Rosjanie, postanowiłem sprawdzić u źródła. Wykonanie dwóch prostych telefonów ujawniło całą straszliwą prawdę. Nie są winne teatry, nie są winni jurorzy, nawet Instytut zrobił wszystko, co trzeba było zrobić. Za zwłokę odpowiada ministerstwo.

Okazało się, że od kilku miesięcy nikt w urzędzie nie jest w stanie zatwierdzić listy jurorów drugiego etapu. Lista leży w ministerstwie, a Konkurs póki co – leży.
 
Obyczaj zatwierdzania nazwisk ekspertów przedkładanych ministerstwu przez Instytut istniał od dawna, ale przed 2016 rokiem (pierwszą edycją pod patronatem Piotra Glińskiego) był raczej formalnością. Odkąd PIS rządzi w kulturze, ustalanie członków tego gremium stało się sprawą bez mała polityczną. Nie dość, że istnieje w ministerstwie tak zwana czarna lista z nazwiskami osób – artystów i ekspertów, którzy pod żadnym pozorem nie mogą znaleźć się w jury, to jeszcze wszyscy kandydaci są zawsze wnikliwie sprawdzani. Nie wiem, czy akurat do trzeciego pokolenia włącznie, ale na pewno bada się ich publiczną aktywność, stopień odległości ideowej od partii władzy, no i oczywiście teatralne gusta.

Można przypuszczać, że dyrekcja Instytutu z wrodzonej ostrożności nie przedstawia ministerstwu żadnych szokujących list – na przykład z Joanną Krakowską i Witoldem Mrozkiem na czele, nie ma pomysłu, by w jury była Maja Ostaszewska, Maciej Stuhr lub Jacek Poniedziałek. Takich wallenrodyzmów zdecydowanie się nie spodziewajmy. Dlatego nie sądzę, by lista zaniepokoiła ministerstwo na tyle, by trzeba ją było zawetować. I nie wierzę, że Elżbieta Wrotnowska-Gmyz broni od kilku miesięcy jakiegoś konkretnego jurora przed usunięciem z grona oceniających.

Jest chyba tak, że stosunek ministerstwa wobec konieczności przeprowadzenia drugiego etapu Konkursu odpowiada stosunkowi ministerstwa do terminowego ogłaszania wyników corocznych grantów. I sprowadza się do eksklamacji: Dupy nam nie zawracać! Spokój! Czekać! Aż będzie gotowe.

Ministerstwo spieszy się powoli, bo wie, że Konkurs i tak może zaczekać, teatr musi zaczekać. Odwlekane decyzje, decyzje przeciągnięte w nieskończoność, decyzje niemożliwe do przewidzenia, przenoszą tryb pracy urzędu w sferę czystej irracjonalności. Ministerstwo, które nie decyduje, nie szanuje terminów, zmienia tryby i zasady postępowania, zyskuje tym samym część boskich atrybutów. Wypełnia w rzeczywistości lukę po Bogu ukrytym. „Czy dostaniemy dotację?” – pytają artyści. „Wszyscy jesteśmy śmiertelni!” – odpowiada na to ministerstwo. „Chcielibyśmy dokończyć konkurs…” – aplikuje Instytut. „Nie ma nic poza nieskończonością” – czytamy na stronie ministerstwa.

Nie wiadomo, co uczyni Bóg, wiadomo, czego nie uczyni na czas ministerstwo. Skoro Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, ministerstwo w ramach treningu metafizycznego poprzestaje na afirmacji nierychliwości.  

Lista jurorów leży więc w ministerstwie i czeka, aż minister i jego urzędnicy będą mieli czas. Zapewne są w ostatnim czasie zajęci czymś znacznie ważniejszym od kultury i dziedzictwa narodowego, czyli sportem. Najpierw było Euro, potem Olimpiada, potem Tour de Pologne. Grali w Polsce siatkarze i trzeba się było pokazać, grali na Narodowym piłkarze i trzeba się było pokazać. Przecież Piotr Gliński musiał bywać, przyglądać się wyborom w PZPN i PZS, telewizyjne transmisje meczy Świątek i Hurkacza też zabierają sporo czasu. No i panu Bąkiewiczowi trzeba było przelać jakieś środki na jego uliczne performanse.

Wreszcie ta pełzająca rekonstrukcja rządu, walka o niewydzielanie na powrót Ministerstwa Sportu w nagrodę dla Kamila Bortniczuka! Jak podają komentatorzy polityczni, Glińskiemu bardzo zależało na zatrzymaniu tej kompetencji: w końcu u kibiców nie ma tak przechlapane, jak u teatromanów. Nikt go na meczach nie wyklaskuje. Dlatego opóźniał i negocjował, jak mógł, opóźniając tym samym spełnienie swojego obowiązku wobec Konkursu.

Nie pierwszy raz okazuje się, że ręczne sterowanie ministerstwem, osobiste sprawdzanie każdego wniosku, owszem, wzmacnia autorytet ministra i jego prywatną sprawczość, ale może też sprawne zarządzanie urzędem spowalniać ad absurdum.    

Co robił pan minister w ostatnich dniach, zamiast podpisać listę z jurorami? Ano tworzył list gratulacyjny z okazji 30-lecia Teatru Wierszalin, szlifował strzeliste frazy dla uhonorowania Piotra Tomaszuka. Jego bizantyjski w formie i stylu list został odczytany z okazji premiery Nieboskiej komedii w Supraślu, ministra reprezentowała sama Wanda Zwinogrodzka. Nie mam nic przeciwko pompatycznej epistolografii i poklepywaniu po plecach zasłużonego reżysera. Piotr Gliński i Wanda Zwinogrodzka mogą nawet w Supraślu zamieszkać i biesiadować z ulubionym artystą przez tydzień. Może wtedy, może właśnie tam znaleźliby czas pewnego poranka na podpisanie listy i uruchomienie drugiego etapu Konkursu?

Mam osobisty żal do Piotra Tomaszuka, że nie wystawił w tym sezonie żadnego współczesnego autora, że sam nie podpisał scenariusza, tylko ze strategicznym uporem pozostaje w okopach romantyzmu. Podejrzewam, że gdyby taki współczesny dramat znalazł się w repertuarze Wierszalina i daj Bóg trafił do finałowego zestawienia Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, lista jurorów byłaby już dawno zaakceptowana, podpisana i od trzech tygodni Piotr Tomaszuk trenowałby tak zwany uścisk dłoni laureata.   

I jest to niestety podejrzenie graniczące nieomal z pewnością.

20-10-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone