AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/314: Wszystko nie tak

Dziady, reż. Maja Kleczewska,
fot. B. Barczyk  

1.
Zamieszanie medialne i polityczne po krakowskiej premierze Dziadów Mai Kleczewskiej prowokuje do zadania bardzo poważnego pytania. To pytanie brzmi: gdzie żyjemy? I chodzi w nim o to, co się stało z krajem, w którym znów arcydramat Mickiewicza jest bronią w walce politycznej. Dla Kleczewskiej i jej dramaturga Łukasza Chotkowskiego Dziady doraźne, nasycone emocjami codzienności, możliwe do przeczytania kluczem personalnym i ministerialnym to fundamentalny gest sprzeciwu i oporu wobec panoszącej się władzy, pogróżek Kościoła, powszechnej bierności i wzrastającej niewiary, że coś się nagle zmieni. Mówiąc inaczej: twórcy krakowskich Dziadów zakładają, że samo sięgnięcie po ten utwór, teraz i tutaj, taka, a nie inna jego interpretacja zostały wymuszone przez rzeczywistość. Artyści i obywatele, a raczej artyści mówiący za obywateli, znaleźli się pod ścianą. Nic już nie trafia do ogłuchłego konformistycznego społeczeństwa. Trzeba dopiero autorytetu Dziadów, żeby ludzi obudzić. Niech uruchomią się analogie. Choćby z 1968 rokiem, choćby z 2010. Dziady polityczne do szpiku kości to zawsze opcja atomowa. Jeśli nie słyszymy ukrytego w nich głosu rozpaczy, jeśli Dziady nie obrażają, nie aktywizują, nie mówią prawdy, jak jest, to znaczy, że Polakom nic już się nie da powiedzieć ważnego z pomocą teatru. Nie ma przecież bardziej wspólnego, bardziej buntowniczego tekstu w polskiej literaturze. Dziady są jak bluźnierstwo i Dziady są jak mina przeciwczołgowa. Kleczewska, myśląc o ich współczesnych sensach, o skali wpisania dzisiejszych Polaków w mickiewiczowski model, nie chce dialogu z przeszłością sceniczną arcytekstu, chce rozmowy z ulicą, z telewizorem, z Polakami w Internecie. Reżyserka z pomocą bluźnierczego romantyzmu pokazuje, co jest czym w epoce wypaczonego romantyzmu, romantyzmu ukradzionego przez jedną stronę politycznego sporu. Zadaje ciosy teatralną siekierą, ale nie tekstowi i nie autorowi, nawet nie naszej pamięci o legendarnych wystawieniach Dziadów. Kleczewska bije w ludzi i mechanizmy schowane za sytuacjami z arcydramatu. Rozgląda się wokół i wszędzie widzi zapisany przez poetę ponadczasowy brud i wieczną niegodziwość, która znów odżyła w Polsce. Więc aktualizuje, pokazuje palcem, kreuje bohaterów negatywnych. Spektakl ma być jak wstrząs, ma szokować – nie w warstwie wizualnej i obyczajowej, tylko intelektualnej, bo pokazuje rozmiar zepsucia ideologicznego, degenerację rytuałów, złe emocje tłumów. Siedzimy na Dziadach i poza chorą z bezsilności Konradą Dominiki Bednarczyk i pobitymi, aresztowanymi dziewczynami ze Strajku widzimy na scenie samych złych ludzi. Anielstwo gorsze od diabelstwa, zamordystyczny Kościół, bezkarnych satrapów, bierne elity, nienawistne, linczujące gromady. Tak ostentacyjnie polityczna wypowiedź artystki z pomocą Dziadów jest możliwa tylko wtedy, kiedy założy się, że Polska to kraj, w którym toczy się ostatnia bitwa. Reżim już jest, ale system jeszcze nie jest szczelny, twórca nie ma knebla na ustach, może negocjować granice swojej wolności. Więcej – o tę wolność wypowiedzi i diagnozy może nadal walczyć. Kleczewska na pytanie o to, gdzie żyjemy, odpowiedziałaby chyba, że na linii frontu, na polu bitwy.

Możliwe są jednak jeszcze inne odpowiedzi. Reakcja na spektakl małopolskiej kurator oświaty Barbary Nowak zakazującej młodzieży szkolnej uczestnictwa w bezbożnym spektaklu i wypowiedzi ministra Czarnka o „dziadostwie” wskazują na to, że istnieje duża grupa polityków i urzędników z prawej strony, która chętnie powitałaby powrót cenzury. Sztuka, która obraża naród, sztuka, która plugawi Kościół, przeinacza romantyczne arcydzieła winna być powstrzymana i ukarana. Ma istnieć tylko jedna wykładnia, jeden sposób czytania klasyki. Klasyka opowiada o dawnej Polsce, nie tej współczesnej, ten, kto szuka Polski współczesnej w zapisanej przeszłości, jest obrazoburcą, zdrajcą Polski, prowokatorem. Nie kalamy martwych świętości. Dziady są wyłącznie antycarskie, nigdy antypolskie, nawet jeśli dziś to część Polaków świetnie się czuje w „procarskich” gestach i postawach. Dziady trzeba czytać, tylko nie wolno ich rozumieć. Najdalej w tych okrzykach oburzenia posunął się chyba krakowski radny Adam Kalita, który zażądał na Facebooku zdjęcia przedstawienia z afisza, domagał się szybkiej reakcji marszałka i odwołania dyrektora Teatru Słowackiego. Zaznaczmy, że w roli cenzora odnalazł się członek Kapituły Nagrody Teatralnej im. Stanisława Wyspiańskiego, która przecież ma za zadnie nagradzać twórców, a nie ich karać. Nie można w czwartek gładzić artystów po głowie ze słowami: dobry, grzeczny chłopiec, a w piątek wywalać ich z pracy. Radny Kalita – niedawny autor donosów na twórców spektaklu Monachomachia i bezpodstawnych oskarżeń wobec dyrektora Łaźni Nowej, wyraził jednak gniew nie osobisty, ale gniew całkiem licznej grupy nacisku. Teatr może sobie być, może grać, byle nie zaczepiał Kościoła i Partii, by tylko Polską gęby sobie nie wycierał, by o współczesności milczał. Tej części mediów, tej władzy, temu społeczeństwu nie przeszkadza kameralny teatr polityczny, spektakle niszowe, naprawiające zły teatr w złej Polsce. Boją się teatru o masowym oddziaływaniu, teatru zbudowanego na czytelnej lekturowej podstawie. Boją się dotykania tekstów-symboli i boją się ustawianych na scenie luster.

Zobaczcie, jak zareagowali krytycy, którzy nie utożsamiają się z przekazem Kleczewskiej, z jej rozpoznaniem sytuacji w Polsce. Moroz i Skrzydelski poszli w żarciki, Grabowski nie rozszyfrował żadnej z sytuacyjnych i personalnych aktualizacji twórców Dziadów. Inni wybrali znaczące milczenie. Albo udajemy, że tego, co stało się w krakowskich Dziadach w ogóle nie było, albo się z tego śmiejemy i deprecjonujemy, albo żądamy eliminacji takiego dzieła. Gdzie żyje ta część adwersarzy Kleczewskiej? Ano na tykającej bombie. Polska niby jest przejęta, niby nasza, a jednak zaraz coś może pójść nie tak. Już nie ulica i zagranica mącą, to teatr bryka, teatr burzy iluzję najwspanialszego z narodowych światów. Cenzorzy i prześmiewcy Dziadów mieszkają w polskiej iluzji. To piękny kraj, zamieszkany przez samych patriotów i otoczony zdrajcami nienawidzącymi Polski, kraj kruchy, którego trzeba tym mocniej bronić, im groźniej się go atakuje, przekłuwa jego bańkę, burzy święty spokój.

Najciekawsze zaczyna się wtedy, kiedy orientujemy się, że część ludzi teatru założyła, że żyje i działa w PRL-bis. Po prostu tak odbiera sygnały od władzy i organizatorów, tak deszyfruje sytuację społeczną. Nie jest krakowską tajemnicą, że dyrektor Teatru w Krakowie im. Juliusza Słowackiego, Krzysztof Głuchowski, firmujący sukcesy tej sceny w ostatnich miesiącach, był bardzo zaskoczony wybuchem politycznego sporu wokół Dziadów. Wydawał się być zaskoczony agresywną retoryką prawej strony wymierzoną przeciwko przedstawieniu i tak samo zdumiewały go aktualizujące interpretacje premiery przy placu Św. Ducha. Zastanawiałem się niedawno, jak połączyć w jedną strategię wszystkie ruchy repertuarowe i administracyjne dyrekcji Słowackiego w ostatnich miesiącach. Bo z jednej strony teatr zaczął się starać o współprowadzenie z ministerstwem i przymiotnik „narodowy”. I miał na to mocne argumenty. Gdzie jak gdzie, ale akurat w Krakowie możliwe i wyobrażalne są dwa narodowe, legendarne teatry. Ponadstuletnie zasługi Słowaka i zdecydowane podwyższenie poziomu artystycznego tej sceny w minionych sezonach dobrze rokowały tej operacji. Udane premiery Tomaszewskiego (Turnus mija, Krakowiacy i górale), Szydłowskiego (Hamlet), Świątka (Wyspiański i Masłowska), Farugi (Szecherezada 1979), Ratajczaka (Debil) pokazały, że Słowacki ma pomysł na klasykę i współczesność, liftinguje stare teksty i nie boi się zabierać głosu na aktualne tematy. Zdumiewała mnie zwłaszcza skala trafności diagnoz politycznych w ostatnim czasie. Polska o krok od Iranu u Farugi, Polska bezwstydna w Hamlecie, Polska zidiociała i wykluczająca wszystko, czego nie rozumie, w Debilu, Polska śniąca sen o gejowskiej rewolucji w Krakowiakach, wreszcie Polska brzydka, lepka i zła, zaprzeczająca swojej historii, plugawiąca dawne rytuały w Dziadach. Taki program mógł mieć na afiszu tylko najodważniejszy teatr w Polsce. Taki, który się naprawdę wtrąca z rozmachem w rzeczywistość. W ten dziwny, straszny polski listopad teatr Słowackiego był bodaj jedynym teatrem w kraju, w którym wrzało i kotłowało się. Dla porównania – warszawski Powszechny wtedy milczał, przynajmniej milczał z pomocą spektakli, a nie debat czy oświadczeń. Postawię tezę, że w okolicach premiery Dziadów teatralny puls bił właśnie w Krakowie, w Słowaku. Jakby wszystkie grane na tej scenie spektakle pracowały na Dziady, eskalowały ich przesłanie. Myślałem sobie – Krzysztof Głuchowski jest dla mnie bohaterem. Z jednej strony jego dyrektorski los zależy od PiS-u, z drugiej podważa, jak tylko może, fundamenty jego władzy. Rozmawia z tamtymi, prosi o wsparcie, bierze, co dają, a z drugiej strony ani mu do głowy nie przyjdzie cenzurować artystów. To oni odpowiadają za wymowę spektakli, to ich przedstawienia rozmawiają ze sobą i z rzeczywistością. Dyrektor publicznego teatru jedynie taki dyskurs umożliwia. Tak, to był wallenrodyzm w czystej postaci, ale wallenrodyzm w obie strony. Bo Głuchowski udowadniał, że z pisowskie głaskanie można zaakceptować, jeśli skutkuje wolnością słowa. I Głuchowski wskazywał, że teatr za PiS-u może rozkwitać. Dziwne reakcje, jakie dyrektor wykrzesał z siebie po wybuchu awantury o Dziady, pokazały, że w nowym wallenrodyzmie tkwi jednak spora doza naiwności. Lęk dyrektora o to, co zrobi organizator: czy naśle kontrolę, czy odwoła go przed czasem, publiczne tonowanie nastrojów, że niby w spektaklu wcale nie ma tego, co wszyscy w nim widzieli, że to nie jest dzieło polityczne ani walczące, tylko bardzo tradycyjna inscenizacja, udowadniają, że trafnie rozpoznaję sytuację.

Skoro cenzura jest możliwa, skoro za wolność słowa i obrazu grozi kara, trzeba zachowywać się jak w głębokim peerelu. Wrócił teatr aluzji. Wszyscy rozumiemy, co pokazano na scenie, ale nikt nie pisze o tym wprost, nikt nie demaskuje artystów, nie tworzy materiału dowodowego, z którego skorzystają oskarżyciele. Głuchowski zakłada, że już jest PRL-bis. Zacznijmy na powrót udawać, połykać język, mrugać oczkiem. I o to prosi, o to nawołuje. Dyrektorowi kończy się kontrakt za dwa i pół roku, nowa kadencja zaczęłaby się kilka miesięcy po nowych wyborach. Głuchowski mógłby więc teraz stanąć na barykadzie i machać flagą, pracować na wizerunek pierwszego bojownika o wolność dla Dziadów, o wolność teatrów. Jeśli na barykadzie nie staje (choć tworzą ją spektakle z jego teatru), to znaczy, że w zmierzch PiS-u nie wierzy. To szaleństwo nie skończy się szybko. Teatr, żeby ocaleć, musi grać głupiego, że aktualność Dziadów to nieporozumienie, nadinterpretacja, złe języki. Tłumy walą na spektakl Kleczewskiej drzwiami i oknami, zakazany krakowski owoc kusi młodych widzów, wywołuje zamęt w kraju. TVN robi ekskluzywny wywiad z Mają Kleczewską. A Głuchowski siedzi i martwi się, czym to się skończy. Ma w rękach złoty róg i zastanawia się, gdzie go teraz zgubić, gdzie schować, komu odsprzedać. Rozumiem dylemat i nie zazdroszczę. Ale za te walczące, odważne dwa sezony – dziękuję. W imieniu Ojczyzny.

2.
Odrodzona z popiołów, nagle reaktywowana awantura o #MeToo w polskim teatrze eksplodowała tuż przed początkiem Boskiej Komedii. Jak wiemy, Iga Dzieciuchowicz, autorka bestsellera widmo o scenicznych przekroczeniach i ciałozbrodniach artystów scen polskich wytropiła Pawła Passiniego w programie festiwalu, w nurcie białoruskim ukrytego pod pseudonimem Ulisses Ghawdex. I zaczęło się. Żądanie wykasowania Passiniego jeszcze bym zrozumiał, ale internetowe szaleństwo w lustrowaniu całego festiwalu i jego dyrekcji, to już chyba był krok za daleko. Dziwiło mnie bezbrzeżnie, na przykład, oburzenie na to, że w Krakowie pokazano Sonatę jesienną Grzegorza Wiśniewskiego z Teatru Narodowego. Żadnej z aktywistek i nikomu z tłumu protestujących nie przyszło wcześniej do głowy krytykowanie Jana Englerta za dopuszczenie do tej premiery, zagranie wraz z Danutą Stenką u kolejnego zdemaskowanego, przemocowego reżysera. Facebook nie protestował na Wierzbowej, nie oburzano się, kiedy Narodowy pojechał z tym tytułem na Festiwal Sztuki Aktorskiej do Kalisza ani na festiwal do Kielc. Nie linczowano redakcji „Teatru” za przyznanie Danucie Stence nagrody za kreację Charlotty. Aneta Kyzioł i Witold Mrożek, którzy w swoich relacjach o awanturze przed Boską i na Boskiej podnosili argument obecności Wiśniewskiego w programie festiwalu przeciwko dyrekcji i selekcji Bartosza Szydłowskiego, wykazali się marnym refleksem publicystycznym. Jak mogli przegapić tak nieuczciwe dzieło, czemu nie wytknęli go palcami wcześniej? Premiera odbyła się w listopadzie 2020 roku! Trzeba było dopiero kontekstu Passiniego, żeby odkryć zło w fetowaniu fenomenalnej aktorsko Stenki u Wiśniewskiego. Trzeba było interwencji Dzieciuchowicz, która, jak mniemam, z żywym teatrem, z repertuarami i premierami ma kontakt dość luźny, żeby Sonata jesienna zaczęła przeszkadzać. Internetowy hejt na Boską Komedię i jej organizatorów można porównać do szarzy stada bizonów. Lecą sobie bizony w bezsprzecznie słusznej sprawie, w dobrym kierunku, ale bez żadnej strategii. Jeden bizon biegnie, bo obok biegnie drugi. I w tym biegu tratują wszystko, co stanie im na drodze. Im bardziej w polskim środowisku teatralnym linczuje się Passiniego, tym bardziej czuje się rozpacz linczujących, że nie mogą dosięgnąć tych innych opresorów, znacznie potężniejszych niż, excusez le mot, twórca offowy i szemrany kantorowiec Passini. Skoro nie ma dowodów i świadectw przeciwko prawdziwym bossom zła, trzeba naznaczyć kozła ofiarnego, najsłabszego ze stawki tych złych i dojechać go do końca. A wraz z nim wszystkich, którzy choć trochę rozwodnili przekaz o patriarchacie, który nas ciemięży i o rewolucji, która niesie samo dobro. Otóż nie, niosąc niewątpliwe dobro i transparentność, rewolucja godnościowa niszczy też wszystkie niuanse, nie pozwala na błędy i przypadki. A tym bardziej na litość. Nawet wobec grzesznika. I podejrzanego. Zaskoczył mnie post Agaty Adamieckiej-Sitek, w którym oświadczała, że powrót jest możliwy. Ale najpierw skrucha, szczerość, śledztwo, wyrok, mocne postanowienie poprawy. Passini będzie mógł wrócić – kiedy? – jak już stado bizonów wydepcze nowy szlak przez teatr. Nie zrozumiałem tylko, do kogo miałby się zgłosić Passini po wybaczenie? Do ofiar? Do Gildii? Do Adamieckiej-Sitek? Starczy jedna rozmowa czy cała seria terapii? W swoim uzdrawianiu polskiego teatru rewolucja nie uwzględnia sądów, wyroków, procesów. Liczy się tylko debata w necie. Wskazanie palcem i rytualny ubój. Trochę się boję takiej sprawiedliwości. Znajdźcie najpierw metodę mówienia o problemie, cywilizowanego oskarżania, pomóżmy ofiarom, a dopiero potem wybierzemy Adamiecką-Sitek na Papieża Poslkiego Teatru, Jego Sumienie i Instytucję Wybaczenia Przed Przywróceniem do Pracy.

Uwaga – nie relatywizuję winy Passiniego, nie śmieję się z bezradności naprawiaczy świata. Świat trzeba naprawiać, też jest we mnie cały ból jego niedoskonałości i złość, że wielcy umkną cało. Tylko nie niszczmy przy okazji wartościowych rzeczy, ludzi i idei. A czymś takim jest Boska Komedia. Jeden błąd obsadowy ma rozwalić na zawsze festiwal, wyrzucić dyrektora, stworzyć na lata czarny PR przeglądu? Przecież wystarczyłoby zbojkotować spektakl z Passinim, skrytykować dyrekcję w omówieniach festiwalu. Hejt i histeria rozpętane przed imprezą okazały się niemal dla niej zabójcze. Upraszam o rozwagę. O wolniejsze reagowanie.

Iga Dzieciuchowicz zatriumfowała jako sygnalistka, ale prawdziwą skalę wykroczeń w polskim teatrze powinna pokazać jej książka. Trwa teraz zaklinanie. Wyjdzie. Nie wyjdzie. Wyjdzie. We wrześniu krążyły pogłoski o zastrzeżeniach co do warsztatu dziennikarskiego i śledczego autorki. Podobno wycofywały się wydawnictwa. Prawnicy ostrzegali przed procesami. W końcu dzieło wyda chyba Agora na wiosnę. Do tego czasu Dzieciuchowicz będzie musiała mierzyć się z oskarżeniami o podgrzewanie atmosfery, celowe niegaszenie iskier i afer, niedawanie o sobie zapomnieć, żeby jednak zdobyć kiedyś tę nagrodę Grand Press. Nie sądzę, żeby jej o to chodziło. Po prostu dziennikarka utożsamia się ze sprawą, o którą walczy, którą wywlekła na światło dzienne. I atakuje wszystkich, którzy relatywizują, zaciemniają obraz. Jej pytania wysłane do szefostwa Boskiej Komedii, upublicznione przez Szydłowskiego, pokazały, jak wiele jest nieufności z jej strony wobec teatru, jakie emocje budzi wciąż w niej ta sprawa. Wyszły na jaw wszystkie tony osobiste i trochę kulisy powstawania jej tekstów. Z napastliwych zagadnień przesłanych Szydłowskiemu w artykule z „Wyborczej” zostawiła Dzieciuchowicz same strzępy. W tajemniczy sposób z listy przmocowców zniknęła Maja Kleczewska. Zdaje się, że dziennikarka także Dziady uznała za niemożliwe do pokazania na Boskiej, bo przecież kiedyś jeden aktor napisał list, że jego żona płakała z powodu reżyserki, tak docisnęła go na próbach. Może Dzieciuchowicz zorientowała się, że aktor pogodził się publicznie z Kleczewską, że sobie wybaczyli, może interweniowali prawnicy reżyserki, w każdym razie temat przemocowości pani od Dziadów w tajemniczy sposób zniknął. Ciosy od zaktywizowanego Facebooka zbierała tylko debata o #MeToo, Passini, Wiśniewski, i oczywiście dyrektor festiwalu.

 

Bardzo zabolał mnie jeden wpis. Paweł Sztarbowski, wiceszef Teatru Powszechnego, krytykując strategię szefa Boskiej Komedii wobec obecności Passiniego w programie, wskazywał na fakt, że wszyscy biorą udział w zamiataniu spraw przemocowych pod dywan: „Dzisiejsza sytuacja z Boską Komedią jest niestety smutnym tego przykładem, a my jako środowisko przykładamy do tego rękę. Z różnych powodów – bo mamy z tego korzyści, bo fajnie jest być w programie dużego festiwalu, więc lepiej siedzieć cicho, bo nie chcemy psuć i tak już złej atmosfery”.

 

W pierwszej chwili odebrałem to zdanie jako nawoływanie do bojkotu festiwalu, protestu i manifestacji niezgody, wycofywania spektakli z programu, bo inaczej siedzi się cicho w sytuacji przekroczenia, a taką ma być krycie i wspieranie Passiniego przez Boską. Byłby to dziwny ruch ze strony wiceszefa instytucji, w której kolejną premierę robi wielki artysta, który od miesięcy jest na celowniku rewolucji. Naprawdę szykują się na niego. Bałem się, że Sztarbowski nie używa wyobraźni, nie zakłada sytuacji, w której hejt pójdzie na artystów z Powszechnego. Co zrobi on, co zrobi Paweł Łysak, cały zespół teatru, jeśli ten reżyser znajdzie się w książce Dzieciuchowicz? Zdejmiecie jego tytuły z repertuaru? Wydacie oświadczenie potępiające domniemane praktyki czy może jednak będziecie bronić artysty?

 

Każdy reżyser, który od wielu lat pracuje w teatrze, często na granicy emocjonalnej, etycznej, wypornościowej, może spotkać się z oskarżeniem, że kiedyś ją przekroczył, kogoś skrzywdził, zranił, wykorzystał. Jak więc zachowa się Sztarbowski, gdy ktoś podniesie publicznie podobne zarzuty wobec artysty, którego pracę firmuje? Przecież musi analizować taki rozwój wypadków. I co wtedy? Sztarbowski wezwie do debaty nad polityką repertuarową własnego teatru? Złoży dymisję? Zwolni dyscyplinarnie reżysera? Jak będzie się bronił, kiedy wypomnimy mu reakcję na sprawę Passiniego i atak na Boską? Mogliście wiedzieć! Mogliście reagować!

 

A może zamiast oskarżać festiwale o brak czujności, potępiać Passiniego, że się wpycha, gdzie może, trzeba, Pawle, zrobić projekt z jego ofiarami, dać im głos, zatrudnić na etat? Teatr Powszechny akurat ma możliwości przytulenia skrzywdzonych, zadośćuczynienia ofiarom, pokazania, co znaczy gest solidarności zawodowej. Naprawianie zła przez czynienie dobra ma przed sobą większą przyszłość niż wzniecanie samych negatywnych emocji: tego zabijmy, tego wykluczmy!

 

Był taki moment tej internetowej awantury, w którym prawicowy hejt na Dziady zlał się w jeden strumień z lewicowym hejtem na Boską z powodu Passiniego. Niby dwie różne sprawy, nieporównywalne przekroczenia, a okrzyki jakby podobne. Niebezpiecznie podobne. Nie podoba mi się świat, w którym konserwatysta i postępowiec spotykają się w nienawiści o podobnym natężeniu. Czyja nienawiść przekrzyczy czyją? Czyja nienawiść jest słuszniejsza. My wiemy, że nasza, ale oni krzyczą, że ich.

 

Tyle zrozumiałem z awantury o #MeToo na Boskiej Komedii. Sprawa słuszna, tylko metody walki o dobro i prawdę – jak zwykle do dupy.

3.
Znika Festiwal Nowego Teatru. Nikt tego póki co nie zauważył. Połowa z was pewnie się nawet tym w ogóle nie przejmie. I nie zrozumie, co to zaskakujące i smutne zdarzenie tak naprawdę zapowiada w nieco szerszym kontekście. Ja jednak zastanowiłbym się przez chwilę nad konsekwencjami tego zniknięcia. Gdzieś tak ze dwa tygodnie temu Tomasz Domagała ogłosił na swojej stronie, powołując się na mail od dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej, że nie będzie kolejnych edycji rzeszowskiego festiwalu. Teatr nie wydał dotąd stosownego komunikatu, trzymajmy się więc tego jedynego, aczkolwiek publicznego źródła.  

Pomysłodawczynią organizowanego od 2014 roku przeglądu najlepszych progresywnych krajowych spektakli była śp. Joanna Puzyna-Chojka. Dyrektor Jan Nowara po jej tragicznej śmierci zaprosił do współpracy Domagałę jako selekcjonera, od lat nurtem nowej dramaturgii opiekował się Witold Mrozek, za off odpowiadała Katarzyna Knychalska. W swoich najlepszych latach festiwal rzucał wyzwanie najważniejszym ogólnopolskim przeglądom teatralnym skoncentrowanym na promocji twórczości młodych twórców i nowych form. Był odpryskiem, a może nawet rozgrzewką przed krakowską Boską Komedią, a na pewno najodważniejszym cyklicznym zdarzeniem scenicznym na Podkarpaciu. Nowara trzymał swój teatr w rytmie kilku dorocznych imprez krajowych i międzynarodowych, progresywny festiwal był mu potrzebny do uzupełnienia spektrum, pokazania, że konserwatywny teatr w konserwatywnym regionie nie musi wcale być obrażonym na sztukę zaangażowaną i eksperyment. Niech się awangarda od czasu do czasu wyszumi. Chwaliliśmy Nowarę za tę otwartość, za legitymizowanie swojej polityki w innej niż jego naturalna widzowskiej grupie docelowej. Co roku w listopadzie zjeżdżali się do Rzeszowa młodzi twórcy i młodzi krytycy, skrzykiwała się głodna nowości i hitów teatralnych widownia. Kilku reżyserów dostawało potem szansę zrobienia przedstawienia u Siemaszkowej. Festiwal Nowego Teatru miał formułę konkursową, na spotkania z artystami przychodziły tłumy. Wydawało się, że jest to już impreza na stałe wpisana w polski kalendarz festiwalowy. Ile tych edycji było, licząc z pandemią, siedem?

Domagała pisze, że dyrektor Nowara zmienia formułę. Festiwal Nowego Teatru będzie się wkrótce nazywał Festiwalem Arcydzieł. Nie sądzę, żeby była to terminologiczna prowokacja wobec profesora Dariusza Kosińskiego i doktora Piotra Morawskiego, którzy wielokrotnie postulowali w mowie i piśmie odejście teatru od myślenia w kategoriach arcydzieł. Nowara zdaje się myśleć inaczej. Nie czas już na eksperymenty, zaangażowanie i pokoleniowość. Teatr w kryzysie musi wrócić do wielkich tekstów, gwiazdorskich kreacji, dużych nazwisk reżyserskich. Może tego chce rzeszowska publiczność, może Nowara zmęczył się narracjami młodych, teatrem wsobnym i nieefektownym. Może obraził się na lewicową część środowiska, zamknięto mu kurek z pieniędzmi. Ministerstwo i urząd marszałkowski poprosiły o zmiany, wnioski przestały wygrywać w konkursie o granty. Zapewne też dyrektorowi przestało się opłacać uwiarygodnianie w progresywnym środowisku. Bo po prawdzie jest to orka na ugorze.

Dyrektor otwiera festiwal dla młodych, są wysokie nagrody, przyzwoity termin prezentacji, bo niekolidujący z innymi przeglądami, ale nie dostaje żadnej informacji zwrotnej. Nie myśli się o nim jako o sojuszniku, nie szanuje jego własnej twórczości (Nowara jest reżyserem białostockiego spektaklu o śmierci ks. Popiełuszko), nie docenia się gry, jaką prowadzi z formacją polityczną, do której mu najbliżej. Tajemnicą poliszynela wielu progresywnych festiwali jest barter. Dyrektorzy wierzą, że dobra opinia o ich przeglądzie odpłaci się zaproszeniami dla własnych produkcji, że wejdzie się w festiwalowy obieg. Siemaszkowa najbliżej takiego ogólnopolskiego sukcesu była z okazji premiery Lwów nie oddamy Katarzyny Szyngiery. Do dziś się zastanawiam, jak udało się zrobić berliński z ducha i formy spektakl w prowincjonalnym Rzeszowie. Ale to był jednak incydent. Bardziej zyskała na nim sama Szyngiera niż teatr, zespół, dyrektor. Oczywiście nikt Nowarze nie zarzucał, że podszywa się pod nowy teatr, że gra w nieswojej lidze. Założono, że skoro od dawna dawał szansę progresywnym, to zawsze będzie ją dawał. A teraz to się skończyło. Pewnie decyzja o likwidacji Festiwalu Nowego Teatru nie jest decyzją dramatyczną. Nie sądzę, żeby na festiwalu doszło do jakiegoś zakulisowego skandalu, żeby na Nowarę naciskali politycy. Dyrektor uznał, że nic już więcej nie ugra na tym formacie i po prostu zmienia kategorię, dyscyplinę teatralną. Będzie zbierał teraz na Festiwal Arcydzieł spektakle z innej półki, z innego kręgu środowiskowego.

Jak powiedziałem – nie słyszę lamentów z progresywnej strony. A powinny się powszechnie rozlegać. Młodzi twórcy tracą kolejne miejsce prezentacji, spotkania, zarobkowania wreszcie. Oczywiście nikt nie będzie się zastanawiał, co zrobiono źle, jaki procent winy leży po stronie samych artystów i języków teatralnych, których używali do komunikacji z widzami, także Podkarpacia. A powinien. Niepokoi mnie teatr, który zraża do siebie poważnych mecenasów, nie dba i nie walczy o strefy wspólne, miejsca przenikania się widzów wyrobionych i nieuświadomionych, zaciekawionych i lekko zdystansowanych w stosunku do nowej sztuki. Rzeszów był takim miejscem, gdzie miało się ich na wyciągnięcie ręki. Rozumiem, że przyjemniej przemawia się do własnej bańki. Tylko że w tej bańce za chwilę wszyscy zdechną z głodu.

15-12-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone